Marca 29 2024 12:38:51
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Dom starego wieszcza wielkopolskiego.

Znany Czytelnikom działu UTWORY LITERACKIE autor m.in. legendy „Skarb w Luboni” - Lucjan Hipolit Siemieński, opisując sylwetkę literacką Andrzeja Edwarda Koźmiana (1804-1864), kilkakrotnie wzmiankuje jego szczególną przyjaźń z Franciszkiem Morawskim, serdecznym przyjacielem jego ojca – Kajetana [źródło: „Dzieła Lucjana Siemieńskiego – Portrety Literackie”, Warszawa - nakładem i drukiem Józefa Ungra, przy ul. Nowolipki № 3 – 1881; Tom IV, str. 291-309], a na str. 304-305 tak przedstawia pobyt Andrzeja E. Koźmiana u starego generała w Luboni:

>> We cztery lata po śmierci żony, stracił Andrzej [Koźmian] ojca, znanego w literaturze Kajetana Koźmiana; śmierć ta przypadła w marcu 1856 roku. Z ubytkiem tych dwóch drogich osób zwaliły się na niego wyjątkowe kłopoty, tak, że swoje dziedziczne Piotrowice zmuszony był sprzedać i wynieść się do posagowego majątku żony, Dobrzechowa, leżącego w Galicyi. Zabawiwszy tam blizko rok i oddawszy zarząd tych dóbr synowi, postanowił wynieść się całkiem za granicę, aby swobodniej odetchnąć, i oddać się światowym stosunkom i zajęciom literackim, dwom przedmiotom, mającym dla niego zawsze najwięcej pociągu.
Paryż, gdzie liczne miał znajomości, gdzie wreszcie dla umysłowych zatrudnień tak niewyczerpane zasoby, był kresem jego podróży. Po drodze jednak zawadził o Poznańskie, a tam mając kilku krewnych, braci stryjecznych i żyjącego jeszcze starego i najlepszego przyjaciela generała Franciszka Morawskiego, zasiedział się blizko dwa lata; co pokazuje, że niekażdemu łatwo jest rozstać się z rodzinną ziemią. Ciekawość ciągnie, wyobraźnia maluje przepychy cywilizacyi, pierś pragnie wolnego oddechu, a tymczasem serce jakby kilku nitkami przyszyte do dwóch, lub trzech drogich niczem niezastąpionych osób, z któremiśmy wzrośli, nie może się oderwać...
Wreszcie ta gościnność polska, jedyna nasza oryginalność, której nigdzie nie lubią naśladować, tak łatwych robi jeńców, jak nimfa Kalipso. Popadłszy raz w jej sidła, trudno się z nich wydostać. Andrzej doznawszy takiego przyjęcia w Luboni, majątku generała Morawskiego, najprzyjemniej spędził dwa lata, napawając się rozmową ze starcem pełnym dowcipu i poezyi, którego żywot wieśniaczy skreślił w uroczym obrazku: „Dom starego wieszcza wielkopolskiego” przypominającym jakby domek czarnoleskiego śpiewaka przed trzystu laty.
<<

Oto ten „obrazek” - często wykorzystywany przez badaczy i autorów opracowań biograficznych poety-generała z Luboni - w pełnej krasie (bez skrótów):

--------------------

Andrzej Edward Koźmian

Dom
starego wieszcza
wielkopolskiego.

--------------------
POZNAŃ, Nakładem Jana Konstantego Żupańskiego. 1858.
--------------------

Cześć i uszanowanie jakie otacza mężów zasłużonych w narodzie, jest oznaką i miarą wartości i tych pojedyńczych ludzi, którzy je niosą i epoki w której żyją. Biada pokoleniu, które odrzuca i poniewiera zasługi w innym czasie i w innym duchu i kierunku, od tego jakie sobie obrało, położone, nie pomnąc że w życiu narodów jedna epoka jest podstawą drugiej, następna wywiązuje się z poprzedniej, i czysta chwała i zasługi jednej są chwałą i zasługami na wszystkie czasy i pokolenia. Była u nas pora i nie zbyt od nas odległa, która miała właściwych sobie bohaterów, mężów wielkich, pisarzów i wieszczów, z poniżeniem i pogardą tych wszystkich, którzy ich w niedawnych latach poprzedzili, a którzy przecież w swoim czasie dobrze się zasłużyli krajowi i sławieni przez niego byli. Z owego czasu tak pogardzonego od jednych, tak mało znanego młodemu plemieniu, nie wielu już ludzi, którzy się w rozmaitym zawodzie odznaczyli pozostaje. Tych którzy są jeszcze, szanujmy jako świadków dawnego życia kraju, jako uświęcone wiekiem, ofiarami, cierpieniem zabytki naszej przeszłości.

Wielkopolska, która nie wielu krajowi dostarczyła celnych poetów i znakomitych prozą pisarzów, cieszy się czerstwą starością jednego z synów swoich, który zasługi rycerza połączywszy z chwałą wieszcza jej odblaskiem upromienia ziemię, na której się rodził. Tym synem Wielkopolski jest wojownik, który od roku 1806 pod sztandarami ojczystemi walczył, jest jeden z małej liczby pozostałych jeszcze na tej ziemi dowódzców wojska polskiego, jest śpiewak Wisły, Giermka, Dworca i tylu pieśni tkliwiących lub rozgrzewających nasze dusze, jest opowiadacz najdowcipniejszego apologu polskiego, jest to ten mąż, który tyle zasług położywszy w Ojczyznie, gdy spoczął na ojczystym zagonie, czerpiąc zawsze natchnienie w wierze, w miłości i w nadziei nie przestał głosić cnót i zacności ojców naszych, chwały przeszłości naszej, nie przestał utrzymywać w sercach płomienia wszystkich świętych i prawych uczuć, a tym mężem jest Franciszek Morawski.

Niema godzin w życiu naszem trwalszego wrażenia i pamięci, nad te, które nas zbliżają do mężów chwały, do tych w których sercu płomień boski, w piersiach pieśń dźwięczna — których czoło pokrywa przybytek, gdzie się rodzą postacie i twory wiecznem życiem żyjące. Do najpamiętniejszych chwil moich zaliczam te, w których stanąłem przed trzema władzcami słowa, trzema wieszczami naszego wieku i dozwolone miałem skłonić się wśród ich ścian domowych w roku 1829 Göthemu w Weimarze, w 1830 r. Szatobriandowi w Paryżu i w roku 1854 także w Paryżu wieszczowi litewskiemu. Pamiętnemi także, ale jeszcze droższemi bo uświęconemi przyjaźnią są dziś dni, które zdarza mi się przebywać w domu wielkopolskiego poety. Sądzę że ta przyjaźń nie zaślepia mnie, gdy mniemam, że czytelnik chętnie da się wprowadzić do tego domu, w którym wiara, cnota, zasługa, dowcip i duch poetycki przebywa.

Jadąc w powiecie wschowskim dawnym gościńcem z Krobi do Leszna na połowie drogi, przejechawszy w poprzek ulicę nad którą chaty wiejskie długim rozciągnęły się szeregiem wjeżdżasz w ogród, w którym uderzają cię wyniosłe drzewa długi i gęsty cień rzucające, i przezierające się po prawej i po lewej stronie drogi w czystych wód zwierciadłach. Już przebywając pola tej włości zwróciły na się twoją uwagę ulice drzew owocowych starannie utrzymywane, ułożone nad niemi ogromne głazy z ziemi uporczywą pracą wydobyte, i wśród okolicy, która się wzorowemi gospodarstwami zaleca, uprawa roli najstaranniejsza i bujność plonów, która przypomina wzorowe rolnictwo zagraniczne. Włość ta nazywa się Lubonia — Lubonia zaś jest mieszkaniem i dziedzictwem naszego wieszcza, dziś zacnemu jego synowi ustąpionem. A ten syn z równem powodzeniem uprawia łany swoje, jak ojciec niwę poezyi ojczystej, i zdaniem najwięcej doświadczonych gospodarzy, starannością pracy około roli, sztuką zarządu, sprężystością i wytrwałością w rozsądnem działaniu jest jednym z najwięcej wzorowych rolników wielkopolskich.
Przebywszy ten ogród luboński widzisz wśród niego nie daleko gościńca dom mieszkalny starannie przyozdobiony, i na pierwszy rzut oka przekonywasz się, że nie wystawa, nie przepych, nie zbytek, lecz dobry smak, porządek i staranność najwłaściwszych dostarczają ozdób obywatela polskiego mieszkaniu. Domek ten jest skromny, nie obszerny, w znacznej części dawnej budowy. Ale tu się urządził ładny ganek, tara balkonik, tu się dach rzeźbami przystroił, tam się dobudowała piętrowa przystawka i ozdobna kaplica, i z różnych części złożona utworzyła się bardzo wdzięczna całość. Zajedziesz przed dom wszędzie czystość i porządek, wchodzisz w jego wnętrze, urządzenie wewnętrzne odpowiada jego powierzchowności. Nigdzie zbytku, wszędzie przyzwoitość, wszędzie i we wszystkiem związek i zgoda, i zaraz przypomina ci się owe miłe wyrażenie Horaciuszowskie Simplex munditiis, które tak dobrze oznacza prostotę z dobrym smakiem, porządkiem i przyzwoitością połączoną. Na progu tego domu wita cię serdeczna gościnność, lecz ty dążysz tam gdzie się nie jedno poetyczne natchnienie zrodziło. Wchodzisz do obszernego pokoju (dobry syn najobszerniejszy i najwygodniejszy wybudował i przeznaczył dla ojca). W nim nad łożem widzisz umieszczone zwyczajem bogobojnych ojców naszych wyobrażenie ukrzyżowanego Zbawiciela naszego, przed nim przyklękając gospodarz domu zwykł ranną modlitwą dzień zaczynać, wieczorną kończyć. Uderzają cię potem pozawieszane na ścianach wizerunki przyjaciół, towarzyszów broni lub lutni naszego rycerza—poety. Tu spotykasz się z rysami Niemcewicza, Mostowskiego, Krópińskiego, Chłopickiego, ks. Antoniego Sułkowskiego, Kajetana Koźmiana, z którym go półwiekowa przyjaźń łączyła i któremu on poświęcił tak czułe wspomnienie z tak dokładną znajomością duszy przyjaciela i z tak właściwą miarą skreślone. Na drugiej ścianie przypatrujesz się obrazom wieszczów ojczystych lub obcych, których on najwięcej umiłował, Kochanowskiego, Mickiewicza, autora Irydiona, Zalewskiego, Słowackiego, Szekspira, Göthego, Szillera, Byrona, Szatobrianda. W tem ocenieniu i uczczeniu pisarzy różnych szkół i różnego natchnienia poznajesz autora listu do klassyków i romantyków, w którym brzmiał głos sądu zdrowego i bezstronnego. Sąd takowy dziś dopiero zaczyna być uszanowanym, bo on uznawał piękność i siłę poetycznego ducha, gdziekolwiek i w kimkolwiek się objawiła, a tylko chłostą satyry i dowcipu ścigał przesadę, zarozumiałość jednych, upor i uprzedzenie drugich.

Na tem obszernem krześle siadywa zwykle nasz poeta, w niem nie jedna utworzyła się bajeczka, nie jeden zrodził się wiersz jędrny, silny lub tkliwy. Tu przy tym stole wiersz ten poczęty w duszy, wyrobiony w umyśle, przelany został na papier. Lecz niestety! nie jeden nie wpisany w żadną księgę, w żaden pożądniejszy sextern, lecz skreślony na jakim świstku, na liście, na kopercie, na kawałku papieru jaki popadł pod rękę, na zawsze zaginął. Nie można bowiem zataić iż przywarą naszego pisarza, nałogiem od dawna nabytym i zakorzenionym jest niedbałość, obojętność, brak pieczołowitości około płodów swojego talentu. Jest on ojcem, który dzieci swoje wykształciwszy i wydoskonaliwszy umysłowo i moralnie, nie dba ani o ich powierzchowność, ani o ich utrzymanie, ani o los dalszy, nie stara się aby się światu dały poznać, a gdy które pokryjomu wymknie się między ludzi, nie pyta w jakiej sukni i w jakiem obówiu. Tej to obojętności naszego autora przypisać należy, że on nietylko nie jeden swój własnoręczny rękopism zgubił i odnaleść go nie mógł, ale nawet nie wszystkie drukiem ogłoszone utwory swoje posiada. Między książkami jego znajdziesz dzieła wielu znanych ci pisarzy, nie znajdziesz Morawskiego.

Lecz jeżeli sam autor tak się obojętnym dla swych prac okazuje, ty tej obojętności jego podzielać nie możesz. Chciałbyś więc pożywić umysł i duszę nowem jakiem jego natchnieniem, jakim świeżo zrodzonym utworem poetycznym. Pytasz czy jest jaki? odpowiedź otrzymujesz, że nie ma żadnego. Nie zrażaj się tą odpowiedzią, ale nalegaj i jeszcze nalegaj, a usłyszysz albo może jaką poezyą, w której myśl świeża i prawdziwa, czucie tkliwe lub ogniste a zawsze zacne, w której autor nie wykoszlawia języka dla ułatwienia sobie rymu, nie męczy się z układem słów, nie plami czystości mowy, lecz w której wiersz jak gdyby sam się utworzył, sam ulał, płynie swobodnie i dźwięcznie; a płynie nie na to, aby marny dźwięk przynieść, lecz ażeby pożywić umysł pokarmem zdrowym i potrzebnym obecnemu czasowi, albo duszę napoić uczuciem rzewnem lub szlachetnem. Może też wyprosisz sobie jaką bajeczkę stawiającą przed oczy żywy obraz, z której często iskry złośliwego dowcipu pryskają, a która pewnie temu tylko nie przypadnie do smaku, któremu dobrą nauczkę przyniesie. Może nakoniec i z prozy przeczyta ci gospodarz przyjemnie opowiedziane jakie wspomnienie z przeszłości, czy wojenne, czy literackie, czy towarzyskie, ale zawsze zajmujące, które przecież papier uchwycił, a których zbiór jakżeby szacowny stanowił pamiętnik. Lecz nie dość ci na tem przekonaniu, że umysł naszego sędziwego pisarza jeszcze czerstwy i czynny, że ognia jego duszy zima życia nie przygasza, chcesz wiedzieć czy też jego dawniejsze natchnienia nie stracone, czy prace jego zebrane i zachowane i czy do ich poznania powszechność krajowa przypuszczoną zostanie. Pytasz więc, badasz i dowiadujesz się z pociechą że utwory poetyczne naszego wieszcza jakie się wynaleść dały, są już przepisane, uporządkowane i do druku przygotowane. Dwa tomy z nich można złożyć. Jeden mieściłby bajki których liczba do 120 dochodzi, drugi różne poezye, do których dołączyć należy ów wyborny przekład Andromaki Rasyna [Jean-Babtiste Racine (1639-1699): „Andromaque” (1667); pol. „Andromacha”, dramat oparty na motywach klasycznych – przyp. LD], który w dawniejszych czasach na scenie warszawskiej z tak żywem uniesieniem został przyjęty, i który pozostanie wzorem jak poeta poetę tłómaczyć powinien.

Na tę wzmiankę o Andromace, o Rasynie, może nie jeden z znawców i krytyków zagrzęzły w bezdrożach literackich dopiero co ubiegłego czasu, parschnie ze śmiechu, lub jeżeli jest nieco ugrzecznionym, z uśmiechem politowania spojrzy i na Rasyna, i na Andromakę, i na jej tłómacza, i na tego, który to tłómaczenie wychwala. Lecz nim ten sędzia i znawca wydobędzie się wraz z całym swoim zaprzęgiem z błotnistych i rozbitych kolei, niech się dowie, że krytyka obecna stała się wszechstronną, żadnej wyłączności nie uległą. W utworach, które z czasu swojego wykwitły i nie tylko w czasie swoim były cenione i umiłowane, choć dzisiejszemu usposobieniu nie odpowiadają, wykryje ona te piękności, które zawsze i wszędzie pięknemi będą, te zalety, które istotną i wewnętrzną ich wartość stanowią, jak równie te wady i błędy, które z chwilowego smaku i wyobrażeń wypłynęły. Żaden krytyk dzisiejszy zasługujący na tę nazwę, nie będzie zachęcał piszących do naśladowania Rasyna, do tworzenia dramatów formą, układem, sposobem wysłowienia, jego tragedje przypominających, lecz żaden nie zaniedba wykazać jego głębokiego pojęcia serca ludzkiego, jego doskonałej znajomości namiętności — zwłaszcza miłości — jego sztuki w wywoływaniu silnych wrażeń i uroku jego mowy. A jeźliby zdanie takiego krytyka do przekonania nie trafiło, kiedy wyżej wspomniałem o wizycie mojej u autora Fausta, niech mi wolno będzie zapewnić, że gdy rozmowa toczyła się o sztuce dramatycznej francuzkiej dawnej i współczesnej, a w szczególności o Rasynie, i gdy rzekłem: "Dziś gdyby Rasyn powstał, uniknąłby błędów, jakie w nim rażą." Göthe z uśmiechem mi odpowiedział: "Wierz mi panie! życzmy sobie nowego Rasyna, choćby z dawnego błędami."

Cztery mamy przekłady Andromaki w polskim języku. Pierwszy Morsztyna, w którym w ustach Hermiony następujący wiersz i jemu podobne znajdujem:
„Kawaler w lot to pełni, co mu każe dama,”
i który prawie cały z tym smakiem właściwym u nas początkom ośmnastego wieku jest dokonany. Drugi przekład Alberta Miera, któremu tłómacz całe swoje literackie życie poświęcił, i który wystrugany, wyheblowany, wypoliturowany, jeden tylko rasynowski przymiot ogłady i poprawności zachował. Trzecie tłómaczenie Franciszka Salezego Dmochowskiego byłoby w wartości pierwszem, gdyby nie było przekładu Morawskiego. W tym ostatnim bowiem wszelkie cechy przekładu zatarte, i gdybyś nie znał w oryginale Andromaki czytając lub słysząc to jej tłómaczenie, pewny byłbyś że utwór oryginalny poznajesz. Spodziewać się więc należy, że jeżeli ten przekład tej najpatetyczniejszej i najsilniejszej namiętnością tragedyi Rasyna ukaże się w druku, nie odrzuci go publiczność dzisiejsza, lepszy smak i czerstwiejsze wyobrażenia literackie teraz objawiająca i znajdująca upodobanie tak w sile i w prawdzie uczucia jak w mowie wzniosłej i ognistej. Gdybyśmy już w posiadaniu byli tych dwóch drukowanych tomów, na trzeci złożyła by się proza naszego autora, a na jej czele powitalibyśmy ową piękną mowę na obchodzie żałobnym księcia Józefa Poniatowskiego w Sedan powiedzianą, która była pierwszym wieńcem z kwiatów ojczystych na grób bohatera rzuconym, pierwszym wyrazem uroczystym czci i żalu wojska całego — i całego narodu. Mowa ta acz w kilku wydaniach ukazała się, nie znajduje się już po księgarniach; a mimo całej swej wartości mało jest znaną dzisiejszej publiczności.

Jeżeli z przyjemnością przebywałeś w pokoju naszego poety, oddalasz się z niego z miłem uczuciem, bo z nadzieją że prace jego dłużej w ukryciu zostawać nie będą, że je wkrótce kraj cały pozna — oceni — i nowo uszczknioną gałązkę bluszczu do wieńca sędziwego wieszcza wplecie.
Lecz poznajmy jeszcze dokładniej dom luboński, lecz spojrzmy na te dwoje dziatek ślicznych, dobrych i pojętnych. To wnuczka i wnuczek naszego poety. Rozczulający jest zawsze widok dziecka obok starca, nadziei obok wspomnienia, niewinnej prostoty obok doświadczenia, i rozwijających się sił obok utrudzenia po dłuższem życiu. Nie można więc bez rozrzewnienia widzieć tu dziadka szczęśliwego pieszczotami wnucząt, dzielącego z szczerem zajęciem ich dziecinne gry i zabawy, i zrzekającego się dla nich powagi i zaszczytów wieku, rycerstwa i poezyi. Są w pewnych dniach godziny, które on sobie zastrzegł na naukę dla nich, w tych godzinach naucza ich mowy ojczystej, i przeszłości rodzinnego kraju, a młodziutkie umysły chwytają chciwie słowa starca, które dla nich mają tę powagę, i z takiem zajęciem są słuchane jak gdyby on sam bywał świadkiem tych wypadków które im opowiada. Lecz widok tych dwojga dziatek o ile rozwesela, o tyle rozrzewnia i zasmuca, patrząc bowiem na nie czuje się, że nie dawnemi czasy dom ten był przybytkiem jeszcze zupełniejszego szczęścia, że z tego koła rodzinnego ubyła ta, która do niego to szczęście wniosła — ubyła matka tych dwojga dzieci. I w istocie dwa lata zaledwie upłynęły jak zgasła w Luboni w 27 roku życia synowa naszego poety — synowa, raczej druga córka, którą on uczuciem ojcowskiem ukochał, którego ona miłością, troskliwością i czcią córki otaczała. Zofia z Taczanowskich Tadeuszowa Morawska, której wykształcenie w latach dziewiczych powierzone było pani Klementynie Hofmanowej, i o której ona nie raz w ostatnich swych pismach z czułością wspomina, równie przymiotami serca, umysłu, jak wdziękiem niewieścim zdolną była uszczęśliwić męża, a sędziwe lata ojca jego uswobodnić i ozdobić. Gdy jej dusza rozkwitła była w całej świętości wiary, w całym uroku czułości żony, matki i córki, dotknięta chorobą mimo wszelkich łożonych starań nieuleczoną, osierociła dom luboński i poszła połączyć się z owemi towarzyszkami swemi, które ją równie boleśnym zgonem poprzedziły, a które w życiu rodzinnem były zaszczytem i ozdobą, tego kraju.* Ona była czwartą Zofią wielkopolską w kwiecie młodości i wśród pełności szczęścia domowego zgasłą. Od chwili też jej zgonu niezatarty smutek powlekł umysł naszego sędziwego wieszcza, wpoił się w jego duszę. Wspomnienie szczęśliwszej przeszłości wkorzeniło się w nią, i niejako skamieniało, o niem jakby w przeczuciu własnej doli poeta tak pięknie w jednym z swych wierszy wyraził się:

Jaki obraz przeszłości złożył mu się w duszy;
Taki został, skamieniał — sama śmierć go skruszy..


Swoboda, wesołość, żartobliwość tak właściwe jego umysłowi uszły odtąd bez powrotu, a jeżeli i teraz w rzadkich objawiają się ocknieniach, to tylko dla tego aby długotrwałym smutkiem obojętnych nie razić, lub drogich sercu jego nie zasmucać. Choć więc z tego koła domowego ubyła ta, która była jego ozdobą, wspomnienie jej zawsze żyje, każda po niej pamiątka troskliwie strzeżona, rysy jej w wiernych wizerunkach zachowane, a na ścianie kaplicy te słowa wypisane: "Boże zbaw Zofię. " Z jej wspomnieniem łączy się zajęcie jakie sobie jedynie w zarządzie Luboni zachował dawny jej pan. Ona lubiła kwiaty, lubiła ogród, trudniła się nim, to jej zatrudnienie odziedziczył teść po niej. Jego więc staraniem ogród ten utrzymuje się w porządku i przyozdabia się corocznie. Miły świeżością i chłodem, bogaty w wspaniałe drzewa, w wiekowe dęby jakich nie łatwo się napotyka, jest on celną ozdobą Luboni. Jeden też z gości lubońskich przechadzając się po nim, taki wierszyk ułożył:

Kiedy o porannym chłodzie
Błądzę po waszym ogrodzie.
Widzę jak strojny bogaty
W wzniosłe drzewa, wonne kwiaty
Kiedy krzew z owocem witam,
Różę o uroczej woni,
Mówię: — wszak ja dzieła czytam
Naszego wieszcza z Luboni.
Najprzód zbiór tu kwiatów zoczę,
Wszystkie wdzięczne i urocze;
Są i zbrojne w kolce, w ciernie,
Ukłują — boli niezmiernie.
Każdy więc przyzna bez sprzeczki,
Że to są twoje bajeczki.
Tam wierzby płacząc u wody,
Zwieszają w smutku liść złoty,
To są tkliwe, rzewne płody
Twego smutku i tęsknoty.
Tu świerki w wiecznej żałobie,
Modrzew wzbija szczyt wyniosły,
To twe pieśni co wyrosły
Na najświętszym naszym grobie.
A gdy widzę dąb wspaniały,
Tylu dawnych wieków świadka,
Mówię żyć będzie wśród chwały,
Bo to Dworzec mego dziadka.


Gospodarz ogrodu lubońskiego nie raz się w nim przechadza, nie raz dozorcy okiem rzuci na prace w nim wykonywane. Wierny dawnemu nawyknieniu, które mu wszędzie serca prostych ludzi jedna, każdego z robotników, z sług, z włościan, którego napotka, zatrzymuje, z każdym pomówi, tabaczką poczęstuje, pożartuje z niejednym. Mieszkańcy włości jego znają ten zwyczaj starego ich pana, chętnie się do niego stosują, rozumieją jego żarty i wdają się z nim w pogadankę, co się rzadko w tym kraju zdarza. Uważałem bowiem że włościanin wielkopolski nie jest skory do rozmowy, nie łatwy do żartów, nie prędki w odpowiedzi. Pozbawiony on jest tej żywości i bystrości umysłu, którą, się Małopolanie a nawet Mazury odznaczają. Gdy parobek tutejszy jedzie wozem, przechodząc koło niego, rzuć mu jakie zapytanie, nie odpowie ci, lub nim odpowie zatrzyma się z wozem, zażąda powtórzenia pytania i dopiero zdobędzie się na odpowiedź. Parobek krakowski lub lubelski nie wstrzyma się wjeździe, w lot twe słowa uchwyci, żwawo odpowie, trzaśnie z bicza, zatnie konie i spieszniej dalej pojedzie.

Lecz jeszcze na chwilę wróćmy do domu lubońskiego, bośmy zapomnieli obejrzeć sprzęt, który już niejaką sławę pozyskał. Sprzętem tym w pokoju jadalnym jest Turek wąsaty w turbanie, w ponsowym chałacie, dźwigający prassę z serwetami. Jest to ten sam Turek, który się w dworcu dziadka znajdował. Nasz poeta urodził się w Pudliszkach, gdzie przez długi czas ojciec jego mieszkał. Ten niewolnik muzułmański odziedziczony po przodkach pozostał był w tamtejszym domu i dopiero przez ostatniego właściciela Pudliszek ofiarowany autorowi dworca, wrócił do rodziny Morawskich. Przypomniejmy sobie w jakim wierszu mieści się o nim wspomnienie:

Przy ścianie gdzie stał z wieków ów kredens niezmierny,
Jako ciągły przybocznik, stróż, i służka wierny,
Odwieczny wszędzie jeniec jadalnej komnaty,
Klęczał pod prassą serwet Muzułman wąsaty,
Zdał się on na swej głowie haracz nam przynosić,
I za Chocim i Wiedeń przebaczenia prosić,
Zeszły wiek w nim podziwiał, rzadki utwór sztuki,
A Dziaduś nim hałaśne, zwykle straszył wnuki.


Dziś dziaduś nie straszy nim wnuków, lecz on zdaje się jeszcze teraz za Chocim i Wiedeń przepraszać.

Otworzywszy przed okiem publiczności dom naszego poety mógłbym jeszcze i tajnią jego duszy odkryć. Okazać jak w niej wiara coraz żywsza, jak łagodność coraz dobrotliwsza, jak coraz głębsze w niej przekonanie o marności wszelkich rzeczy ludzkich, nawet sławy zasłużonej. Lecz nie poważę się zdradzać tego, co tylko dokładnie może być wiadomem samemu Bogu i najbliższym sercu naszego wieszcza. Skreśliwszy zaś na prędce ręką przyjaźni ten obraz którego wierności nikt ze znających Lubonię nie zaprzeczy, spodziewam się, że miłą rzecz uczyniłem mieszkańcom wielkopolskim, i że nawet każdemu z ziomków naszych który zna Dworzec Dziadka przyjemnie będzie poznać dom jego Wnuka.


______________
* Przytomne jest zapewne czytelników pamięci, wspomnienie owych sześciu młodych córek, żon, matek które między rokiem 1852 a 1855 sześć zacnych rodzin wielkopolskich wczesnym zgonem żałobą pokryły. Poczet ich rozpoczęła Stefania z Małachowskich Platerowa. Za nią poszły Zofia z Zamojskich Żółtowska, Zofia z Chłapowskich Koźmianowa, Marya z Grocholskich Morawska, Zofia z Górskich Mycielska, i nakoniec połączyła się z niemi ostatnia — Zofia z Taczanowskich Morawska.

--------------------
Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.
--------------------

______________
Przypisy LD

DOM STAREGO WIESZCZA WIELKOPOLSKIEGO


Dworek w Luboni wg akwareli z 1830 r. (rys. K.Daczka)
(„Przyjaciel Ludu” Zeszyt II, Leszno 1986)

______________
Notka encyklopedyczna o autorze „DOMU STAREGO WIESZCZA WIELKOPOLSKIEGO”:

KOŹMIAN ANDRZEJ EDWARD (1804–1864), syn Kajetana, ojciec Stanisława, poeta; rzecznik reform agrarnych; od 1858 w Paryżu, związany z Hotelem Lambert; 1863–64 pośrednik między Rządem Nar. a rządem fr.; wiersze, dramat Rok 1846 (1868), przekłady utworów W. Szekspira; Wspomnienia (t. 1-2 1867), Listy... 1829–1864 (t. 1–4 1894–96).
[Źródło: http://encyklopedia.pwn.pl/]

Wiersz Franciszka Morawskiego dedykowany wyjężdżającemu do Paryża Andrzejowi Edwardowi Koźmianowi (w przeddzień jego pierwszej w życiu podróży zagranicznej).

______________
Dla www.klasaa.net
wybrał i opracował:
Leonard Dwornik

WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,177,339 Unikalnych wizyt