Grudnia 06 2024 16:15:26
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


FRAGMENTY WSPOMNIEŃ

Krzysztof Morawski z Turwi

FRAGMENTY WSPOMNIEŃ

Wydane drukiem jako DODATEK do książki Sławomira Leitgebera
MORAWSCY HERBU NAŁĘCZ I – 600 LAT DZIEJÓW RODZINY
(Wydawnictwo Panoptikos – Poznań, 1997)

* * *

Lubonia, jej właściciele i sanowanie majątku
(wypis bez skrótów części 2. o takimże tytule
oraz końcowego dopisku autora wspomnień)


Rozpamiętując własne życie, do najbardziej melancholijnych refleksji dochodzę zwykle, gdy myślę o wysiłkach i trudach, które okazały się z czasem zupełnie bezowocne mimo tego, że były udane. Smutno jest uprzytomnić sobie, że na marne poszło tyle pracy i napięcia nerwowego. Wszystko zmiotła fala czasu i zmienne koleje historii, która nie uwzględnia indywidualnych wysiłków. A może trud ma w sobie jakąś absolutną wartość i nie rezultat pracy tylko, lecz wbrew przysłowiu dobre intencje mają trwałe znaczenie i nimi mierzyć się będzie moralność człowieczego losu?

Te myśli nasuwają mi się zawsze, gdy przypominam sobie historię mego gospodarowania w majątku Lubonia w latach 1932-1939. Źle czy dobrze administrowałem tym majątkiem — można było na pewno jeszcze lepiej zadanie wykonać — ale włożyłem w tę pracę mnóstwo pomysłowości i wysiłku, a teraz ślad zupełnie po tym zaginął i nawet historia mych zmagań niewiele by dziś kogo obeszła.

Lubonię położoną w powiecie leszczyńskim w odległości około 20 km od Turwi i Jurkowa znałem jeszcze z lat dziecinnych. Jest to nasz rodzinny, poza Kotowieckiem, majątek Morawskich, gdyż wraz z Oporowem i Belęcinem został kupiony przez naszego protoplastę w roku 1805. Cały ten klucz zwany wtedy Oporowszczyzną kupił Wojciech Morawski od pułkownika Adama Tumy. Turno sprzedawał dobry, duży majątek, bo nie było w nim dworu na skalę jego rozrzutnej żony, a co dopiero był się ożenił. Wojciech Morawski był rzutki, znał się na wartości majątków i kupił, obdłużając rodzinne Kotowiecko, ten spory szmat ziemi, który do 1939 r. należał do naszej rodziny, podczas gdy Kotowiecko przepadło sprzedane w niemieckie ręce w tragicznych okolicznościach w czasie niezgodnych działów rodzinnych.

Niedługo po kupnie Oporowszczyzny umarł nagle energiczny Wojciech Morawski, ale wdowa po nim, zaradna Emilia ze Sczanieckich znanym kobiecym sposobem, to jest przezorną oszczędnością uratowała całą schedę po mężu i przekazała nieuszczuplone majątki czterem pozostałym synom. Były właściciel Turno, który sprzedał ojcowiznę szukając pałacu, poszedł wkrótce "z torbami" wyzuty kompletnie z ziemi, co opisywał obszernie w pozostałych w manuskrypcie pamiętnikach.

Prababka moja Emilia podzieliła majątki między synów: Kajetan, nasz pradziadek, dostał Kotowiecko, referendarz Józef — Oporowo, Belęcin — najmniej udany z braci, Michał, a Lubonię — służący w wojsku, późniejszy generał i bajkopisarz Franciszek. Belęcin później rozparcelowano. Reszta Oporowszczyzny pozostała w rodzinie, która była do tych majątków ogromnie przywiązana ze względu na to, że w Oporowie długie lata mieszkała referendarzowa Morawska, ukochana "Babunia" całej rodziny, a w Luboni czcigodny generał, chluba rodu i człowiek o wielkim osobistym uroku.

Po śmierci generała Franciszka Morawskiego Lubonia przeszła na jego syna Tadeusza, żonatego dwukrotnie z bardzo pięknymi kobietami, najpierw z Taczanowską, a później, po śmierci pierwszej żony, z Ostrowską. Tam też zdarzył się wypadek, który wstrząsnął rodziną. Właściciele poszli oglądać lokomobilę, dopiero co kupioną i odłamek koła napędowego oderwał się i zabił Tadeuszową Morawską. Nieszczęśliwy i rzadki przypadek był tym dziwniejszy, że Tadeusz Morawski był znany z ostrożności i bojaźliwości. Dzieciom nie pozwalał posiadać scyzoryków, żeby się nie skaleczyły!

Był to człowiek mało Inteligentny, dość próżny i właściwie śmieszny, ośmieszony w rodzinie. Mój ojciec opowiadał o nim mnóstwo anegdotek i dość lekko sobie tego stryjecznego stryja ważył. Tadeusz Morawski we wczesnym stosunkowo wieku opuścił Lubonię, mieszkał w Krakowie w willi z wieżą na Dębnikach. Rodzice często pokazywali mi z okien naszego domu, jeszcze wtedy nie zabudowanego, tę willę po drugiej stronie Wisły.

Mimo, że Tadeusz uchodził za nieinteligentnego, jego siostra i dzieci z obu małżeństw, a miał ich czworo, byli wybitnie inteligencją przez naturę obdarzeni, za wyjątkiem najstarszego, Henryka urodzonego z Taczanowskiej. Jego siostra Iza wyszła za Witolda Łubieńskiego z Zassowa. Była to nadzwyczajna osoba, pełna energii i wdzięku, na stare lata wstąpiła do klasztoru Urszulanek. Opisała ją i scharakteryzowała bardzo plastycznie Zofia Starowieyska-Morstinowa w książce pt. "Dom". Była babką posła Konstantego Łubieńskiego.

Henryk Morawski, czwarty z kolei dziedzic Luboni z poznańskich Morawskich, syn Tadeusza i Taczanowskiej był człowiekiem niewinnym i nikomu nie zawadzającym, o małym rozumie. Skąd się taki znalazł w tej na ogół zdolnej rodzinie, nie wiadomo; mówiono, że to zła krew Taczanowskich, ale siostra jego była, jak mówiłem, niezwykle utalentowaną osobą i miała uzdolnione dzieci oraz licznych inteligentnych oraz odznaczających się na różnych polach wnuków. Tymczasem Henryk, którego jeszcze dobrze nie znałem, gdyż umarł na początku dwudziestolecia II Rzeczypospolitej, był spokojny, miły, dobrze ubrany, wprost elegancki. Mówił nadzwyczaj mało i nie bardzo do sensu. Wyglądał bardzo porządnie, jak wszystkie dzieci Tadeusza był urodziwy, z długą brodą zaczesaną w dwa szpice, jak u admirałów z XIX wieku. Bywał w Turwi, przyjeżdżając z Luboni końmi w karecie z wymalowanymi herbami, co nie uchodziło za rzecz w dobrym guście. Po ojcu odziedziczył snobizm. Był pruskim szambelanem, tak jak ojciec. Ponieważ nikt się o tę godność nie ubiegał, a Niemcom chodziło o to, aby pewna liczba wielkich właścicieli ziemskich Polaków miała dworskie tytuły, wybierano takich, którzy się na to godzili. Henryk Morawski nie miał zastrzeżeń i obdarzono go godnością dworską, ku wielkiej uciesze całej prowincji.

Jak często bywa z upośledzonymi umysłowo, Henio Morawski był nadzwyczaj grzeczny dla wszystkich, również dla dzieci. Miał niewinne przywary, np. raz przyjechawszy do Turwi nie chciał siąść do obiadu nie wpiąwszy w butonierkę kwiatka, którego akurat nie było pod ręką. Musiano posłać po kwiat do ogrodu, co ze względu na odległość trwało długo, ale wszyscy czekaliśmy cierpliwie. Na ślub Tekli Morawskiej z Jurkowa z Edwardem Potworowskim przyjechał ze strzelcem ubranym w zielony mundur ze złotymi guzikami i wspaniałym pióropuszem z kogucimi piórami. Strzelec ten wzbudził w nas dzieciach większe zainteresowanie, niż biskup Likowski.

Henryk Morawski ożenił się w Bratkówce w Galicji z Zofią Bieberstein Starowieyską. Był to jedyny poważny, bo tragiczny w skutkach błąd, jaki popełnił ten dziwak w swoim życiu. Ciocia Zosia nie była bardzo mądra, ale o wiele mądrzejsza od męża. Cicha, pokorna, pobożna, dobra gospodyni, wypełniała w Luboni idealnie obowiązki pani domu. Niestety szambelan Henryk nie miał danych na męża i małżeństwo to pozostało "białe". Ciotka nosiła się nawet z myślą, aby je unieważnić, ale odmówił ją od tego kroku jej brat prałat Starowieyski.

Testament wuja Henryka był przez sąsiadów przemyślnie ułożony. Dożywocie otrzymała żona, a po śmierci majątek przechodził na wnuka Tadeusza z drugiego małżeństwa z Ostrowską, a syna przyrodniego brata Franciszka — Antoniego. Naturalnym dziedzicem był brat Henryka, Franciszek, lecz ten znany utracjusz, choć niezwykle zdolny człowiek, został od schedy odsunięty w sposób legalny, ale dość złośliwy. Egzekutorami zostali: sąsiad Luboni Stefan Ponikiewski z Drobnina [patrz BIOGRAMY – przyp. LD], graniczący z Lubonią dzierżawionym przez siebie Mierzejewem i Mieczysław Chłapowski z Kopaszewa. Wybór tych dwóch egzekutorów miał grać dużą rolę w przyszłych dziejach Luboni.

Tymczasem mieszkała w Luboni cicho i spokojnie tylko ciotka, wdowa po Henryku i pierwszy raz, kiedy tam byłem, ona mnie gościła.

Trzecia więc generacja gospodarowała na tym majątku bez szczególnych talentów rolniczych: generał Franciszek, który twierdził, że dwóch rzeczy nie lubi w życiu, to jest wojska i rolnictwa, a tym zawodom poświęcił prawie całe życie; Tadeusz, jego syn, który jak tylko mógł, Lubonię opuścił i Henryk nieudany. Z nich trzech chyba ciotka Zofia miała najwięcej talentów gospodarczych. Pomimo tego Lubonią jakoś egzystowała. Przede wszystkim pewnie oszczędnym i skromnym trybem życia w niewielkim dworze, mimo wyłącznie eksterytorialnych wyskoków wuja Henryka.

Antosia Morawskiego, piątego z kolei właściciela Luboni znałem bardzo mało. Widziałem go cztery czy pięć razy w życiu: jako chłopca w Turwi, w Poznaniu w 1920 r., gdy służył w wojsku i chodził w mundurze, na ślubie Jędrka Mycielskiego w Kazimierzu Biskupim i raz odwiedziłem go w Luboni, chyba w 1930 r. Miał on uderzającą, śliczną powierzchowność, wydatne, regularne rysy, był bardzo zgrabny. Miły w obejściu, zdolny i kulturalny, robił jak najlepsze wrażenie. Po ojcu Franciszku odziedziczył pewną nerwowość i ta mogła być czasem przykra, gdyż na jej tle można było wyczuć jakby pewien brak zrównoważenia całej osobowości. W towarzystwie umiał być Antoś interesujący i szarmancki. Opowiadała mi Róża Ignacowa Platerowa Zyberk, że na ślubie w Kazimierzu siedziała obok nieznanego sobie dotąd Morawskiego. Kto to był taki? Długo dochodziliśmy, aż w końcu odgadłem, że to był Antoś z Luboni. Jego miła powierzchowność bardzo mu w życiu towarzyskim pomagała.

W 1920 r. Antoś Morawski bardzo dobrze się ożenił z panną Marią Zaleską, córką Wacława, austriackiego ministra skarbu i matki z domu Mycielskiej. Rodzina Morawskich była bardzo z tego małżeństwa zadowolona, bo przyszła pani na Luboni była bogata, pochodziła ze znanej rodziny i była nam sympatyczna, pełna spokoju i równowagi.

Antoniowie po ślubie do Luboni się nie przenieśli. Był on tylko właścicielem Luboni, a nie jej użytkownikiem. Nasuwała się sama przez się myśl, że Antoś obejmie rządy w Luboni, że zamieszka z ciocią Zosią, która dożywać będzie swoich lat otoczona opieką bratanków i wnuków. Tymczasem napotkał na nieprzewidziany opór jednego z egzekutorów testamentu. Mieczysław Chłapowski z Kopaszewa oświadczył kategorycznie, że Luboni za życia ciotki Zofii Antosiowi nie odda i póki jest jej opiekunem, do rządów go nie dopuści. Chłapowski był człowiekiem niezmiernie twardym i jak sobie coś postanowił, bardzo trudno było go przekonać. Namawiano go na uregulowanie krępującej i niewygodnej sytuacji Antosia ze wszystkich stron i wywierano presję rodzinną zupełnie bezskutecznie.

Tymczasem stosunki rodzinne młodego małżeństwa skomplikowały się jeszcze przez dewaluację pieniędzy. Zalescy sprzedali majątek, którego część była posagiem Marysieńki i fundusz jej uległ całkowitej dewaluacji. Antosiowie nie mieli po prostu z czego żyć.

Przez pewien czas była mowa o wydzierżawieniu jakiegoś majątku w poznańskiem. Pertraktowano o Morasko, mały folwark pod Stęszewem, skąd rzekomo miała się wywodzić nasza rodzina. Nic z tego nie wyszło, bo nie było funduszy na takie przedsięwzięcie. W końcu wobec beznadziejnej sytuacji Mieczysław Chłapowski uległ i Antosiowie osiedlili się w Luboni.

Odwiedziłem ich tam kiedyś już po śmierci cioci Zosi Henrykowej Morawskiej. Dom nic się nie zmienił od czasów generała. Przybyło tylko kilka obrazów Marysieńki. Antoś zakładał stawy rybne tj. tarliska powyżej ogrodu warzywnego, gdyż chciał w bieżącej wodzie prowadzić hodowlę pstrągów i pokazywał mi plany przebudowy dworu, sporządzone niezwykle efektownie przez naszego architekta rodzinnego Franciszka Morawskiego. Łączył on dom z oficyną pobudowaną przez Ciocię Zosię w jeden bardzo malowniczy ciąg. Plany te wydawały mi się zakrojone na gigantyczną skalę i nieprzystosowane do wielkości majątku. O interesach swoich Antoś nic nie mówił i ja też ne pytałem. Robili wrażenie niezwykle zgranej, zgodnej rodziny i dzieci były bardzo miłe. Gospodarstwa nie oglądałem, choć to się zwykle na takich wizytach rodzinnych robiło.

Dwór w Luboni był to mały, skromny, bezstylowy i niepretensjonalny, ale uroczy dworek z małego szlacheckiego majątku. Stał między podwórzem a stawem, a ponieważ podwórze było na wzniesieniu a podłużny staw leżał w zagłębieniu, wyglądał w tym płaskim kraju, jakby stał na jakimś pagórku. Front zdobiła długa weranda obrośnięta całkowicie dzikim winem, co bardzo przyciemniało pokoje za tą werandą położone, ale dawało ładną, zieloną plamę w samym środku dość długiego budynku. Był parterowy, tylko jedno skrzydło miało piętro z dwoma gościnnymi pokojami. Staw o dwa kroki od domu, położony zaraz za zajazdem, był duży, wąski i długi, obrośnięty starymi drzewami. Otoczenie stawu było właściwym parkiem, jedyną, tyle że wydłużoną kępą drzew, jakie otaczały dom luboński. Całe to siedlisko robiło urocze wrażenie, oddzielone od wsi i odseparowane drzewami od podwórza. Był to skromny dwór, ale dobrze położony, przytulny i mający cechy dawnej zamieszkalności, choć zmurszały i z wiekiem dość zaniedbany.

Jak prawdziwy szlachecki dworek, dom miał mnóstwo przybudówek, biało wytynkowanych, ale tynki były obtłuczone i odrapane. Z jednej strony był pokój generała, z drugiej — mała, biała kaplica w stylu neogotyckim, z ostrolukowymi oknami o kolorowych szybkach. Między domem a pseudogotyckim spichrzem, stojącym bokiem do podwórza, ciotka Zofia Henrykowa dobudowała dużą, bezstylową oficynę, większą od całego domu. Szczęśliwie była dość schowana w drzewach. Bardzo krytykowano w rodzinie tę dobudowę, ale okazała się ona później opatrznościową, bo była sucha i dobrze zbudowana, gdy tymczasem dwór butwiał. W oficynie była kuchnia, pokoje służbowe, mieszkał rządca, były pokoje dla kancelarii! majątku, słowem było mnóstwo miejsca. Wejścia do niej były od strony dworu i od strony spichrza.

Całość dworskiego obejścia z jego dwoma głównymi budynkami, dworem, oficyną i przybudówkami, robiła wrażenie małego szlacheckiego "Kremla" en miniature. Sam dwór chociaż nie tak stary, robił wrażenie zapadniętego w ziemię, omszonego i zmurszałego, jak na stosunki wielkopolskie niezwykle skromnego.

Naprawdę oryginalne i charakterystyczne było wnętrze tego dworu, jego umeblowanie i urządzenie. Z sieni wchodziło się na lewo do pokoju jadalnego i na wprost do salonu, po którego prawej stronie był pokój sypialny cioci Zosi, obwieszony sztychami i litografiami przyjaciół generała, przeważnie Koźmianami. Ciemny ten pokój miał bezpośrednie wejście do kaplicy. Podobno pojawiały się w nim duchy przechodzące z salonu do kaplicy. Wielokrotnie nocowałem w nim sam, samiutki w całym domu i nigdy ducha ani nie widziałem, ani nie słyszałem.

Salon i saloniki tym się odznaczały, że nie miały drzwi między sobą, tylko ostrołukowe pseudogotyckie przejścia, co nadawało tym pokojom oryginalny wygląd. Umeblowanie składało się ze starych, ale niezwykle wygodnych kanap i foteli pluszowych, z charakterystycznym zapachem pleśni wilgotnych domów. Widać było, że od trzech pokoleń nic się tu nie zmieniło, czas stanął ze śmiercią geniusa loci — generała. Przez mały korytarzyk pełen wysokich szaf bibliotecznych dochodziło się do jego przybudowanego, dużego i prawie kwadratowego pokoju. Był on tak urządzony, jak za czasów poety. Chyba nie było jednego przedmiotu, który byłby później dodany. Dominującym akcentem był kominek, nad którym wisiał oryginał portretu generała pędzla Ottona, malarza niemieckiego (malował i margrabiego Wielopolskiego), z orderami, w pełnym mundurze. Portret ten był malowany oczywiście później, niż epoka, w jakiej przedstwiał modela. Generał jeszcze w pełni sił był na nim odmłodzony przynajmniej o kilkanaście lat. Na piersi ma Virtuti Militari i Krzyż Legii Honorowej, a jako "krawatki" — Św. Stanisława i Św. Annę, tak że ordery trzech krajów go zdobią: Polski, Francji l Rosji. Po zesłaniu do Wołogdy i amnestii car przywrócił generałowi ordery posiadane za Królestwa Kongresowego. Portret ten, wielokrotnie replikowany i kopiowany, wisiał w nieomal każdym dworze Morawskich. Dziś oryginał ma Andrzej Morawski (syn Antoniego) w Szczecinie, a jedna replika jest w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Drugim obrazem w pokoju generała był piękny portret wojewody Ostrowskiego pędzla Bacciarellego, jako dzieło sztuki wielokrotnie cenniejszy od portretu Ottona. Obok kominka stało stoisko na fajki z bogatym asortymentem starych fajek z długimi cybuchami. Dziś wydaje nam się niehigienicznym użyczać gościom fajki, ale wtedy nie znano, co to są bakterie. Wokół kominka ustawiono wszystkie ceratowe fotele, bardzo wygodne, a wzdłuż ścian stały niezmiernie wysokie szafy, pełne pięknie oprawnych książek z epoki. W ogóle w tym domu było gdzie siedzieć i rozmawiać, wszędzie wygodne meble zapraszały do poufnych rozmów — w pokoju generała, w salonikach i salonie. Wnętrza te były przytulne, miały niezwykły cachet swojej epoki, bez żadnego sztucznego naśladownictwa. Wszystko nie było takie stare, ale autentyczne i w miarę podniszczone, bo dom był bardzo wilgotny i na przyziemiu położony, tak że żaby widywało się kłapiące po podłogach!

Najozdobniejszym pokojem była sala jadalna z piękną belką biegnącą przez połowę sufitu, z wyrytą datą z XVII wieku, pewnie pozostałość starego dworu. Na ścianach wisiały portrety antenatów. Wydaje mi się, że były fałszywe, w XIX wieku na raz namalowane przez jednego malarza i to słabego. Portrety te istnieją do dziś i znajdują się w muzeum w Lesznie. W rogu sali jadalnej stał znany i piękny mebel luboński "Turek", prasa do serwet z XVII wieku, przypominająca wyprawę wiedeńską. Stolik ten opisany jest w "Dworcu mego Dziadka" i tam są dane, z jakiej epoki rzeczywiście pochodzi.

Tak więc wnętrza Luboni, ani wspaniałe, ani piękne, miały specyficzną cechę autentyczności i niezmienności od stulecia, i stwarzały atmosferę początku XIX w. w sposób niemal doskonały, czego nie było na przykład w Oporowie, gdzie tę atmosferę ostatnio już nieco sztucznie dorabiano.

W Luboni, jak mówiłem, nie było parku, tylko grupy drzew wokół dość wąskiego stawu o bieżącej wodzie, gdyż przepływała przez niego struga. Staw kończył się śluzą, która grała rolę w zagospodarowaniu majątku, o czym za chwilę opowiem.

W kwietniu 1932 r. Antoś Morawski dość nagle i niespodziewanie umarł na jakieś nieznane, ciężkie schorzenie przysadki mózgowej. Pogrzeb odbył się w Luboni. Zjechało się dużo rodziny i sąsiadów. Pojechałem z Turwi na ten pogrzeb sam, bo mojej matki ani sióstr nie było wtedy w poznańskiem. Grzebaliśmy go na cmentarzu oporowskim, gdzie wkoło kościoła tylu Morawskich leży i ma swoje płyty grobowe z napisami. Po pogrzebie zaproszono nas na obiad do dworu w Luboni.

Po obiedzie zbliżył się do mnie najbliższy sąsiad Luboni, Stefan Ponikiewski z Drobnina, który niegdyś, za czasów Cioci Zosi administrował Lubonią i oświadczył mi, że interesa Luboni są w złym stanie, i że powinienem się nimi zająć.
— Jesteś młody i predysponowany do tego, aby wziąć na siebie administrację majątku i opiekę nad wdową i dziećmi; masz już za sobą jeden sanowany majątek — Kamienicę i możesz się podjąć drugiego. Takie — powtarzał — jest zdanie sąsiadów.

Trochę mnie to zaskoczyło, bo byłem bardzo zajęty, interesa Turwi nie były wtedy uregulowane; był to drugi rok mojego objęcia Turwi a z Kamienicą miałem jeszcze mnóstwo kłopotów. Powiedziałem, że się namyślę. Poszedłem w podwórze zobaczyć jak wyglądają inwentarze. Tam przy koniu, którego zaprzęgano do jakiegoś wózka, zobaczyłem wyjątkowo niesympatycznie wyglądającego człowieka, którego wziąłem za pisarza podwórzowego. Okazało się, że jest to miejscowy rządca Kazimierz Kowalski. Marysieńka Morawska bardzo go nie lubiła i skarżyła się na niego. Inwentarze były dobrze utrzymane, w podwórzu porządek. W rezultacie już na tym pogrzebie zdecydowałem się objąć majątek — nie było po prostu innego wyjścia.

Pojechałem do Luboni w kilka dni później rozejrzeć się w interesach. Sytuacja była katastrofalna, znacznie gorsza, niż się spodziewałem. Strona rolnicza majątku była na odpowiednim poziomie, natomiast finanse przedstawiały się beznadziejnie, a stan zapasów nie pozwalał dotrzymać do żniw. Robotnicy nie byli płaceni od sześciu miesięcy. Nie było deputatów dla robotników, obroków ani nawet słomy, która była sprzedana. Stanowiło to wielkie utrudnienie w przetrzymaniu ostatniego kwartału roku gospodarczego. W Turwi zapas słomy był przynajmniej półroczny. Wszystkie inwentarze żywe i martwe zajęte przez komorników, a obora — dość dobra — zastawiona u kupca Andrzejczaka w Gostyniu, z którym miałem z punktu przykrą rozmowę, a znałem go dobrze z Turwi. Raty Ziemstwa Kredytowego nie były opłacone, tak że Ziemstwo mogło puścić majątek na licytację. Ten fatalny stan finansowy był wynikiem wielkiego kryzysu rolnego, trwającego od 1929 r. Wiele majątków nie dość przezornie prowadzonych wpadło w podobne tarapaty, choć może nie na taką skalę.

Zanim przejdę do pracy w Luboni i moich zabiegów, aby zaradzić zaistniałej sytuacji, opowiem o zdarzeniu, jakie miałem właśnie wtedy z szambelanem Turno z Obiezierza, praprawnukiem Adama Turno, który w 1805 r. sprzedał Lubonię Morawskim. Zawezwał mnie do siebie w pilnej sprawie. Nie miałem pojęcia o co chodzi. Mieszkał na najwyższym piętrze "Continentalu", gdzie miał mały apartamencik, gdyż hotel był jego własnością. Człowiek to był zimny i mało emocjonalny, ale darzył mnie zawsze ogromną życzliwością, czego kilkakrotnie dawał dowody. Był nadzwyczaj bogatym ziemianinem, bo prócz niezadłużonych majątków Obiezierza i Karmina w powiecie pleszewskim miał wiele zakładów przemysłowych: mleczarnię w Poznaniu, duży pakiet akcji cukrowni w Kruszwicy i Hotel "Continental". Zakłady przemysłowe w Poznaniu wykupił w 1918 r., a zawdzięczał to dobrym stosunkom z Niemcami, którzy mu swoje obiekty korzystnie sprzedali, gdy opuszczali Poznań z chwilą nastania niepodległości Polski. Turno był bowiem ugodowcem, jednym z nielicznych, jacy — wprew panującej dziś opinii w historiografii — istnieli w Wielkopolsce. Był członkiem Rady Nadzorczej Disconto-Gesellschaft, jednego z czołowych banków niemieckich z grupy tzw. "D" banków, największych banków w Rzeszy. Był ponadto szambelanem papieskim, gdyż interesował się kwestią robotniczą na wsi i napisał broszurę pt. "Jak zatrzymać robotnika na wsi" w myśl wskazań encykliki "Rerum nouarum". Wybudował w Objezierzu piękne domy robotnicze. Był więc praktykującym katolikiem, czynnym społecznie, co nie przeszkadzało mu być równocześnie masonem, na co kiedyś zdobyłem dowód, ale to inna historia.

Jaki miał do mnie interes? Dowiedział się, że chcę się zająć Lubonią, a znał stan tamtejszych interesów. W poznańskiem wszyscy wiedzieli przez sąsiadów o kondycji poszczególnych ziemian. Odradzał mi stanowczo zajmowanie się interesami Luboni i ratowaniem majątku.
— Stracisz — twierdził — reputację jako rolnik, a rodzinie się nie przysłużysz. Lepiej majątek zaraz sprzedać, może coś dla wdowy i dzieci dla się uratować. Wszystko to było powiedziane bardzo stanowczo i peremptorycznie.
Odpowiedziałem, że już się zaangażowałem.
— Rób jak chcesz, ale ja cię przestrzegałem — usłyszałem w odpowiedzi.

Wróciłem do Turwi nieco zaniepokojony, ale trudno — trzeba było tę taczkę pchać dalej. Miałem wtedy na głowie, oprócz organizowania Turwi, jeszcze nie ukończoną sanację Kamienicy, ale najgorsze tam czasy były już poza mną. Ponadto lubiłem w tych czasach trudne sytuacje życiowe. Antycypując późniejsze wypadki muszę powiedzieć, że ani ja, ani doświadczony Stanisław Turno nie wiedzieliśmy o dwóch okolicznościach, które miały wpływ decydujący na ratowanie majątku. Po pierwsze, jakim charakterem i jaką cierpliwością, wytrwałością i opanowaniem opancerzona okaże się Marysieńka Antosiowa Morawska, właścicielka Luboni, a po drugie, jakim świetnym majątkiem jest sama Lubonią.

Mądry i świetny gospodarz Jan Mycielski z Wiśniowej mawiał zawsze, że aby wysanować majątek, trzeba najpierw usunąć właściciela. To się w Luboni stało wskutek tragicznej śmierci Antosia. Drugim warunkiem jest likwidowanie dworu, co jest zwykle trudne i czego bez dużych ofiar ze strony właścicieli przeprowadzić się nie da. To się w Luboni udało. Koszt właścicieli kształtuje się w majątku bardzo wysoko. Trzeba utrzymać służbę, ogrodnika, furmana i świadczyć wiele pobocznych usług. Rewolucyjną zmianą bardzo odciążającą majątek jest likwidacja "ośrodka dworskiego", co daje natychmiastowe, dodatnie rezultaty.

Marysieńka spontanicznie oświadczyła, że gotowa jest zlikwidować dom w Luboni i wyjechać z dziećmi do Lwowa, do swoich braci, w zamian za moją miesięczną rentę. Była to heroiczna wprost decyzja i bardzo szybko ją w ciągu lata przeprowadziła. Podała mi piśmiennie z Lwowa kwotę, jaką miesięcznie potrzebuje, aby siebie i dzieci utrzymać na powierzchni życia. Kwota ta wynosiła 250 czy 300 złotych miesięcznie. Uzasadniając wysokość zapomogi podawała budżet minimalny miesięczny, bardzo szczegółowy, choć o to oczywiście nie prosiłem. Ale była tam pozycja, która mnie zastanowiła. Otóż wśród innych koniecznych wydatków podawała wydatek na fryzjera 2 czy 3 złote miesięcznie. Ten wydatek na fryzjera podniósł mnie na duchu i osłabił wrażenie rozmowy ze Stanisławem Turno. „Jeżeli Marysieńka jest tak dokładna i lojalna, że podaje mi drobną kwotę na koniecznego dla kobiety fryzjera i ten wydatek umieszcza w budżecie, to będzie można z nią skutecznie pracować" — pomyślałem.

Pierwszą czynnością, jaką się przeprowadza przy takim ratowaniu majątku, było zaprowadzenie sądowego przymusowego nadzoru nad upadłością. Mógł to zrobić każdy wierzyciel i wtedy na jego wniosek sąd mianował przymusowego zarządcę. Udało się to łatwo uzyskać przez poznańskie Ziemstwo Kredytowe, które było wierzycielem i miało niezapłacone raty. Sąd w Lesznie przychylił się do wniosku Ziemstwa i mianował mnie zarządcą przymusowym. Wtedy już miałem ręce wolne. Finanse majątku zostały zablokowane, nikt nie miał prawa wszczynać egzekucji, a wierzycieli spłacano wedle ustawowej kolejności. Najpierw robotników i podatki, później innych wierzycieli.

Ponieważ najpoważniejszą przeszkodą w prowadzeniu gospodarstwa do żniw był brak słomy, kazałem posłać po słomę do Turwi, gdzie były jej nieprzebrane zapasy i kilkadziesiąt wozów załatwiło sprawę. Zrobiło to dobre wrażenie i na robotnikach rolnych, i na drobnych wierzycielach, że pomoc nadchodzi. Drugim posunięciem były sprawy personalne. Marysieńka zwracała wciąż uwagę, że rządca Kowalski jest nieodpowiedni na to stanowisko, że jest dla niej przykry i nie może w Luboni pozostać. Mnie się wydawało, że jeżeli w tak ciężkich czasach potrafił jako tako utrzymać rolniczą produkcję na poziomie i pomimo braku pieniędzy gospodarstwo wyglądało dobrze, musi to być dzielny człowiek. Ale skoro właścicielka go nie znosiła, zaproponowałem, że go przeniosę do siebie do Goździchowa od l. VII. 1932 r., gdzie właśnie wakowała posada rządcy, a do Luboni weźmiemy kogo innego. Był to jedyny raz w ciągu siedmiu lat moich tam rządów, kiedy Marysieńka wtrąciła się do spraw personalnych majątku! Kowalski pracował później u mnie przez siedem lat do 1939 r. i bardzo byłem z niego zadowolony. Intuicja mnie nie zawiodła, że to dzielny człowiek i dobry gospodarz. Był tylko twardy i dość nieprzyjemny w obejściu, nawet z bezpośrednim szefem.

Do Luboni sprowadziłem z Kamienicy inż. Michała Kołtunowicza, który spełnił tam już swoją rolę. Kołtunowicz był rolnikiem z wyższym wykształceniem i wyrobił sobie markę przy wielkim bankructwie Dobrojewa, największej plajcie w poznańskiem w tych czasach kryzysu rolnego. Był prawą ręką Jana Kwileckiego i zaręczył się, a później ożenił z jego siostrą. Jan Górski sprowadził go do Kamienicy na pierwszy etap wprowadzania zmian w związku z zachwianiem się interesów. Kołtunowicz bardzo dobrze się tam spisywał, mając wprawę w prowadzeniu ciężkich interesów. Był to człowiek gładki, pełen osobistego uroku. Pesymista z natury, sensat, podobał się kobietom. Marysieńka miała z nim jak najlepsze stosunki.

Nie pamiętam już, w jaki sposób finansowałem ten ostatni, najtrudniejszy kwartał roku 1932. Musiałem chyba pożyczyć Luboni trochę pieniędzy. Wobec wielkich obrotów dużej Turwi nie musiało to na tej ostatniej ciążyć. Zaraz zaczęliśmy wypłacać robotnikom leżące wypłaty, a przy każdej wypłacie likwidowaliśmy część zaległości.

Mając Kołtunowicza w Luboni byłem spokojny, że zarząd przymusowy dobrze funkcjonuje. Było jedno małe "ale". Wiedziałem, że Lubonię można uzdrowić całkowicie tylko w tym wypadku, gdy prowadzone będzie tam nie średnie, ale doskonałe gospodarstwo pod względem rolniczym i hodowlanym. A ja nie miałem do Kołtunowicza zaufania jako do rolnika. Nie pochodził z dobrej szkoły, nigdy nie widział, jak wygląda naprawdę dobre gospodarstwo! Tam, gdzie majątek jest w trudnościach finansowych, nie ma wzorowego gospodarstwa, gdyż jest to nie do wykonania. Na jesieni 1932 r. podczas siewów przyjechałem do Luboni i zobaczyłem, że Kołtunowicz puszcza przed siewnikiem przy uprawie żyta gładki wał. Nie widziałem celu tego zabiegu i normalnie się tego nie robi. Zwróciłem na to uwagę Kołtunowicza. Obraził się i odpowiedział, że w zakresie upraw, to wie co robi, bo ma wyższe studia rolnicze (a ja ich nie miałem). Dla mnie stracił pełne zaufanie jako praktyk rolniczy i rychło się z nim rozstałem, angażując do Luboni innego rządcę. W rezultacie Kołtunowicz był w Luboni pół roku. Marysieńka bardzo żałowała, że odchodzi, ale nic nie mówiła na ten temat.

W czasie całej mojej działalności w Luboni Marysieńka okazała się wprost nadzwyczajnie cennym współpracownikiem. Pomagała ml w pracy jak tylko mogła, przede wszystkim pewną bierną życzliwością i zrozumieniem mojej trudnej sytuacji, co było krzepiące, pomocne i czym byłem zaskoczony, bo nie byłem przyzwyczajony do tego rodzaju sytuacji w Kamienicy, gdzie były zupełnie inne stosunki. Miała wybitny zmysł do spraw finansowych. Przypisywałem to dziedziczności — pochodziła od trzech generacji ministrów, z których ostatni (jej ojciec) był ministrem finansów w rządzie austriackim. Marysieńka rozumiała doskonale, że wiele rzeczy w interesach robi się z pewnym ryzykiem, po prostu na intuicję i trudno jest uzasadnić wiele ze swoich decyzji. Rzadka to zaleta u kobiet, które mają często o wszystkim swoje zdanie i lubią, żeby im tłumaczyć, czemu się tak a nie inaczej postępuje. Marysieńka zawsze się na wszystko zgadzała, starała się przede wszystkim nie przeszkadzać, a gdy była innego zdania — milczała i nie stawiała oporu, co ogromnie ułatwiało moje zadanie. Zawsze znajdowałem w niej życzliwą pomoc, co wysoko sobie ceniłem. Chyba częściej mogłem uwzględnić jej życzenia, wyczuwane przeze mnie raczej instynktownie, gdyż ich nie wypowiadała. Nie mogę sobie wyobrazić idealniejszej współpracy dwóch ludzi zmierzających do tego samego celu.

Całkowicie zamknięty dom w Luboni nie przysparzał żadnych kosztów. Pozostał tylko chłopiec kredensowy, który go pilnował i sprzątał, a gdy przyjeżdżałem obsługiwał mnie bardzo troskliwie. Żywiłem się zawsze u rządców na wszystkich majątkach, do których dojeżdżałem.

Powoli z nowych żniw zaczęliśmy spłacać należności. Rozglądałem się za nową kasjerką, gdyż pilnowanie tych spłat i utrzymywanie akt w porządku wymagało bardziej kwalifikowanej siły niż ta, którą zastałem. Dałem ogłoszenie do "Dziennika Poznańskiego", że poszukuję kasjerki — kierowniczki biura majątkowego. Dostałem kilka ofert. Jedna kandydatka przeszła dobrą szkołę administratora Gutschego z Granowa, majątku Olgierda Czartoryskiego. Był to znakomity, doświadczony, stary administrator. Zadzwoniłem do niego, bardzo ją polecał. Była młoda, 22 lata, ale pracowała u niego zdaje się trzy lata jako pomocnica. Podawała w ofercie adres w Grodzisku. Pojechałem do Grodziska samochodem zobaczyć kandydatkę. Mieszkała w małym domku na przedmieściu miasta, ojciec jej miał małe ogrodnictwo. Otworzyła mi drzwi młoda dziewczyna i... oniemiałem. Była to jaśniutka blondynka z szopą płowych włosów i śliczną karnacją, o regularnych rysach, niebieskich, wyrazistych oczach, wysoka i zgrabna. Zaangażowałem ją z miejsca, świadom pewnych niebezpieczeństw współpracy ze zjawiskiem o tak ślicznej aparycji. Co prawda miała znakomite świadectwa.

Nazywała się Wanda Sempińska. Przybyła do Luboni i zamieszkała w pokoju w oficynie na piętrze. Zaczęła urzędowanie. Od razu zorientowałem się, że zaangażowałem znakomitą siłę, o wysokich kwalifikacjach, obeznaną doskonale z wszystkimi pracmi wchodzącymi w zakres księgowości majątku, nawet w skomplikowanych interesach. Nauczyłem ją po roku, wedle wzoru poprzedniego bilansu Luboni opracowanego przez Izbę Rolniczą w Poznaniu, samodzielnie sporządzać bilanse majątku, co robiła doskonale i rewizje Urzędów Skarbowych nigdy nie wniosły najmniejszych zastrzeżeń czy poprawek. Oszczędzało to kosztów sporządzania bilansów przez kwalifikowanego fachowca. Jako kasjerka majątkowa w warunkach przedwojennych była Wanda swego rodzaju geniuszem i przyczyniła się walnie do sanacji Luboni. Przede wszystkim była niesłychanie pracowita. Wszystko było na czas zrobione i porządnie zaksięgowane, wyraźnym, pięknym, kaligraficznym pismem. Robota dla niej nie była żadnym trudem, żadnym wysiłkiem. Przez kilka dni poprawiła zabagnione dzienniki czynności w Turwi, przy okazji wnikliwej kontroli Urzędu Skarbowego. Przesiedziała przy tej pracy kilka nocy, lecz nie znać było na niej po tych nocach żadnego przemęczenia. Był to fenomen tego, co Francuzi nazywają potencją pracy.

Wanda Sempińska była, jak mówiłem, córką ogrodnika z Grodziska. Miała siostrę, też bardzo ładną, która była kierowniczką agencji pocztowej w Modrzu i którą z ciekawości raz odwiedziłem (ach, ta młodość!...). Miały obie chyba tylko jedną wadę. Dzięki swej powierzchowności działały niesłychanie na mężczyzn i flirtowały na prawo i na lewo, zawsze jednak w dopuszczalnych granicach. Ale jak wiadomo, granice te mogą sięgać dość daleko, nie dochodząc do ostateczności. W Luboni u pracowników była lubianą, bo udzielała się też społecznie w Katolickim Stowarzyszeniu Dziewcząt (KSD). Mam i ja wobec niej swoje grzechy, gdyż nie byłem nieczuły na jej wdzięk fizyczny i walory moralne. Ponieważ ją bardzo lubiłem i przesiadywałem wieczorami, gdy nocowałem w Luboni, mogło to wywołać zgorszenie, do czego się przyznaję, gdyż zwracały na to uwagę nawet osoby obce. Na przykład Zbiś Morawski kiedyś mi wspominał, że mam z nią romans, co nie było prawdą.

W ciągu pierwszego roku pobytu panna Wanda gładko usunęła z Luboni rządcę, z którym miała coś na pieńku. Złapała go na niewielkim co prawda nadużyciu. Było to przeprowadzone jak śledztwo z rzadką maestrią. Dowiedziała się chyba od robotników, że kilka metrów żyta zostało sprzedane do firmy, z którą nigdy nie handlowaliśmy, bo była niemiecka, do Landwirtschaftliche-Genossenschaft w Poniecu. W ogóle aby uniknąć nadużyć nigdy nie sprzedawało się zboża detalicznie, tylko zawsze wagowo, w przeciwieństwie do Kongresówki, gdzie majątki sprzedawały Żydom mniejsze partie. Odpadał wtedy kłopot z odstawą, przywożeniem pieniędzy itp. Pojechałem do Ponieca i zażądałem od tej firmy wyciągu z Luboni, co mi chętnie na poczekaniu dali. Rzeczywiście była taka transakcja. Miałem więc dowód w ręku: transakcja, która nie przeszła przez księgowość. Mogło to, w razie wykrycia, zakwestionować wiarygodność księgowości, co byłoby dużą stratą dla obciążonego długami majątku pod nadzorem sądowym. Pokazałem ten dowód rządcy i wyrzuciłem go z miejsca. Tłumaczył się, że zużył pieniądze na podniesienie poziomu dożynek!

Zaangażowałem na rządcę p. Kazimierza Czapiewsklego, który kilka lat pracował w Kopaszewle pod administratorem Błochowlakiem u Mieczysława Chłapowskiego. Trzeba zawsze brać ludzi z dobrej szkoły, a najlepiej w dodatku z gorszej gleby na lepszą, jak żyto do siewu.

Czapiewski gdy przyjechał do Luboni nie był żonaty, a zaręczony z dobrze nam znaną panną Laskowską, która była instruktorką katolickiego stowarzyszenia młodzieży żeńskiej, mieszkała w Kopaszewie i była prawą ręką Wandy Chłapowskiej w pracy społecznej na tym polu. Moja żona (poślubiona w lutym 1938 r. — przyp. red.) dobrze ją znała z Kopaszewa i bardzo ją lubiła. Po latach mieliśmy z nią nieprzyjemny zatarg, ale to zupełnie inna historia. W czasach gdy Czapiewski "nastał" do Luboni, była to pełna uroku młoda dziewczyna, przyjemna i przystojna.

Czapiewski był doskonałym rządcą, najlepszym, jakiego w życiu spotkałem. Uprawiał pola wprost znakomicie, z ogromnym wyczuciem i precyzją. Taktowny, umiał kierować ludźmi, miał na oku całość interesów majątku i wiedział, do czego zmierza. Dziś powiedziano by, że umiał patrzeć perspektywicznie. Nie mogłem zrobić lepszego wyboru. Z ekipą Marysieńka, Czapiewski, Sempińska można było stworzyć cuda.

Spłacaliśmy długi szybko, znacznie szybciej, niż się spodziewałem. W ciągu dwóch lat pozbyliśmy się nąjuciąźliwszych długów, licznych małych zaległości i należności za robociznę. Nie zapłaciłem tylko procentów od zaległych poborów pracowników, czego do dziś dnia odżałować nie mogę. Ale nie było tego zwyczaju. Andrzejczaka spłaciłem w przeciągu żniw i zachowywał się spokojnie. Pozostawał nadal dług Zosi Starowieyskiej Morstinowej, która miała na Luboni hipotekę z legatu cioci Zosi Henrykowej Morawskiej, z sumy posażnej tej ostatniej. Lecz ona cierpliwie czekała na należne jej odsetki, choć się jej nie przelewało. Do Lwowa posyłałem najpierw 300 złotych miesięcznie, potem po roku podwyższyłem tę sumę na 400 złotych i tak co roku suma ta wzrastała o 100 złotych miesięcznie ku zadowoleniu Marysieńki, aż doszła do 900 złotych, co już było poważną ulgą dla obecnej właścicielki majątku.

Marysieńka przyjeżdżała tylko na lato i to od drugiego roku sanacji majątku. Wtedy zamieszkała w dwóch pokojach w oficynie, gdzie jedno mieszkanie wybieliliśmy i doprowadziliśmy do względnego porządku. Skasowałem stajnię cugową, a furmana, bardzo lubianego przez Marysieńkę, przeniosłem ku Jego nieukontentowaniu na włodarza do Grabianowa Wojtka Mańkowskiego. Z furmanem tym miałem się jeszcze w życiu spotkać w zupełnie innych okolicznościach, co później opowiem. Marysieńka żyła z dziećmi w Luboni na bardzo skromnej stopie, tak że te wakacje niedużo kosztowały — a były mile, bo przerywały monotonię moich tam dojazdów i można się było z kimś nagadać do woli o interesach Luboni i zamiarach na przyszłość.

Myślę, że zajmując się tak szczegółowo czyimś życiem z racji przejęcia całości interesów byłem czasami dość samowolny i chyba nieznośny, ale Marysieńka była spokojna, dyskretna, nigdy niczego nie krytykowała. Choć może nie wszystkie moje posunięcia pochwalała, nie robiła żadnych uwag.

Jeździłem wtedy do Luboni często, raz na tydzień. Sprzedawałem z Turwi telefonicznie ziemiopłody, mlekiem i świniami dysponował Czapiewski na bieżące wydatki. Świnie później, zdaje mi się, skasowaliśmy, bo się źle chowały. Czapiewski zaczął dochodzić do dobrych rezultatów w oborze, postęp w niej był widoczny.

Dodatkowym kłopotem gospodarczym był zły stan budynków, gdyż wszystkie dachy, nie remontowane przez wiele lat, były zniszczone. Systematycznie dach po dachu zaczęliśmy remontować i po kilku latach podwórze wyglądało całkowicie odnowione. Zacząłem od spichrza, który był w stylu pseudogotyckim z epoki generała. Na dachu jako ozdobę miał forteczne krenelaże. Za tymi krenelaźami tworzyły się potworne zacieki i na podłogach spichrza, zresztą zupełnie pustego, zastałem ogromne kałuże. Zdecydowałem peremptorycznie krenelaże te zwalić i zrobić nowy, zwykły dach z okapem. Zepsułem architekturę zabytkowego budynku, ale spichrz doprowadziłem do użytku. Marysieńka na ten temat milczała. Właściwie zniszczyłem zabytek i dziś bym tak nie postąpił, ale wtedy nie lubiłem pseudogotyku, który obecnie jest już stylem historycznym.

Niektórych szczegółów nie pamiętam. Pamięć zaciera pewne fakty. Nie mogę na przykład sobie przypomnieć, skąd brały się w Luboni remontowe konie fornalskie. Przecież koni nie kupowaliśmy, a żadnych źrebaków sobie w Luboni nie przypominam. Nawet nie pamiętam, jakie tam były konie, a pamiętam konie w Turwi, Rąbiniu, Wronowie, Rąbinku, Jurkowie i Kamienicy, Wąwelnie i Goździchowie.

Przyjeżdżałem zwykle samochodem z Turwi przez Osiecznę, z Jurkowa przez Bieganowo. Jakiś czas jeździłem samochodem śp. Antosia, dobrym Steyerem, ale go rychło sprzedałem. Wtedy samochody nie trwały tak długo, jak obecnie — szosy były wprawdzie znacznie gorsze — i nie uznawaliśmy kapitalnych remontów. Zjadałem u rządcy obiad, a po południu wracałem do Turwi. W zimie tak samo, bo w tych bezśnieżnych okolicach nie było przeszkód dla jazdy samochodem. Jeździłem czasem końmi, w czasach gdy nie miałem samochodu. Gdy się wyjeżdżało z Jurkowa do Luboni, jechało się przy wyjeździe z parku na lewo, gdy do Oporowa przeciwnie — na prawo. A były to sąsiadujące ze sobą majątki, oddalone od Jurkowa dobrych kilkanaście kilometrów. Bardzo to zawsze bawiło mego Ojca. Nigdy do Luboni nie wybrałem się konno, a generał jeździł tam z Turwi na pierwsze śniadanie do kolegi generała!

Czas teraz powiedzieć, jaki był ten majątek, na którym gospodarowałem przez siedem lat. Lubonia była ślicznym majątkiem, wprost rajem dla zamiłowanego rolnika. Po lekkich ziemiach turewskich, które trzeba było niezwykle umiejętnie uprawiać, po Pomorzu z jego glinkami, falistymi, nierównymi polami, z podmakającymi dołkami (tzw. spluwaczkami), po niewdzięcznym majątku, jakim był Jurków i fatalnym, jakim było Wąwelno — miałem wreszcie do czynienia z majątkiem doskonałym i to w pełni doceniałem. Przede wszystkim był to warsztat rolniczy znakomicie zrównoważony pod względem ilości poszczególnych użytków. Lubonia miała równe 602 ha, tj. około 2.400 morgów wielkopolskich. Obszar w sam raz dla jedno-wioskowego ziemianina. Nie miała folwarku, gdyż 364 ha ziemi ornej było dobrze skomasowane, w wydłużonej figurze, ale nie przesadnie. Pola były idealnie płaskie i dobrze wykrojone, choć w nie tak idealne prostokąty, jak w Turwi. Dwie trzecie pól było pszenno-buraczanych, tak że plantowaliśmy dość duży obszar buraków cukrowych, najintratniejszej wówczas rośliny uprawnej w naszych gospodarstwach.

Ogromną pomocą w gospodarstwie było 54 ha łąk niedaleko podwórza, położonych wzdłuż małej strugi. Przecinane one były rowami, nad którymi rosły olchy, tak że wyglądały jak kwatery, obrośnięte niczym w angielskim parku. Łąki te były zmeliorowane w dość kunsztowny system nawadniania od śluzy na końcu parku z trzyhektarowym stawem. Dwa rowy biegły po obu bokach pasma łąk i zamknąwszy śluzę można było łąki nawadniać metodą podsiąkową przez system małych bocznych rowów. Całe to urządzenie datowało się z połowy XIX wieku i było zaniedbane, ale Czapiewski je otworzył l zremontował. Działało doskonałe i dawało wyśmienitą trawę w dużej ilości. Są opisy łąk lubońskich w pismach rolniczych ubiegłego wieku. Trzeba było tylko przemyślnie na wiosnę i po sianokosach manipulować poziomem wody w stawie i dlatego Czapiewski był zawziętym przeciwnikiem gospodarstwa rybnego w Luboni, gdyż dla ryby i dla łąk nie starczało wody. Albo jedno, albo drugie. Jednego roku spuściłem całkowicie staw, rzeczywiście wyłowiliśmy masę ryb, karpi i ogromnych szczupaków.

Łąki te były niezmiernie malownicze w tym brzydkim na ogół kraju. Ponieważ były otoczone lubońskim lasem, pod wieczór wychodziły na nie sarny. O kilometr od domu rogacz był zawsze pewien. Można go było łatwo podjechać. W czasie mego siedmioletniego pobytu w Luboni raz jeden wybrałem się na podjazd wieczorny, właśnie z panną Sempińską, ale widząc, że to gorszy ludzi, zaprzestałem tych miłych eskapad. Ale takie polowanie, co to mogła być za atrakcja dla przygodnych gości w domu! Tymczasem dom stał pusty...

Las w Luboni miał 135 ha, był wyłącznie sosnowy, jednolitego wieku około 30 lat. Musieli go kiedyś jednorazowo wyciąć. Robiono tak na posagi lub po jakimś kataklizmie finansowym. Las był lichy i nieatrakcyjny. Jakiś smutny, bez podszycia. Starczyło jednak drzewa na deputaty i na porządki gospodarcze.

Jednym słowem, była i dobra ziemia orna, łąki i las, a także komunikacja kolejką polną do Pawłowic (3 km) zupełnie dobra. Były ziemie lepsze i kawałki gorsze, co się przydaje w gospodarstwie. Rasowy rolnik nie mógł nie kochać Luboni. Tymczasem, jak już wspominałem, od czterech generacji: generała Franciszka, Tadeusza, Henryka i wreszcie Antosia Lubonia nie miała zamiłowanych rolników, którzy by ją doceniali. Nigdy nie słyszałem, że to taki świetny majątek, nikt w rodzinie tego nie mówił. Była w kulturze chyba dzięki Ponikiewskiemu. Wszystko, co tam było dobrze urządzone, datowało się od czasów jego rządów.

W roku 1934 czy 1935 zdarzyła mi się w Luboni przykra sprawa, która przez pewien czas sprawiała mi wiele kłopotu. Istniał przepis przy nadzorach sądowych, że nadzorca mianowany przez sąd powiatowy miał obowiązek co pół roku (czy co kwartał?) zdawać sądowi sprawozdanie ze swoich czynności. Sąd na ogół nie ingerował w działalność nadzorców, o ile nie było skarg ze strony wierzycieli, nie miał po temu odpowiedniego aparatu przy stosunkowo dużej liczbie nadzorów, jakie wtedy istniały w sądach powiatowych. Na ogół tych sprawozdań nie składałem, uważając je za niepotrzebną biurokrację. Nadszedł z Sądu Powiatowego w Lesznie jeden monit, potem drugi, co lekceważyłem, mimo że panna Sempińska mi te monity przedkładała.

Byłem na Wileńszczyźnie u Szymona Meysztowicza w Gieranonach, gdy nadszedł telegram z Turwi, że mam natychmiast wracać, gdyż są jakieś kłopoty z Lubonią. Nie mogłem dojść, o co tam może chodzić, ale spakowałem walizki i ku nieukontentowaniu Meysztowiczów ruszyłem w długą podróż powrotną przez Wilno i Warszawę. Okazało się po powrocie, że sąd w Lesznie bez ostrzeżenia mnie wypłatał mi złośliwego, ale legalnego figla. Otóż korzystając z faktu, że nie składałem sprawozdań, zdjął mnie z funkcji nadzorcy, sądowego i mianował na moje miejsce właściciela małego majątku pod Lesznem, Haertlego. Sądzę, że Haertle znał sędziego i omówili to przy piwie, że sąd może mu dać lukratywną posadkę mimo tego, że dla Luboni byłem tańszy, bo pracowałem przecież oczywiście za darmo. Ukartowali to za moimi plecami, co nie było lojalne, zwłaszcza ze strony Haertlego, ale formalnie w porządku. Natychmiast zareagowałem, postanawiając zdjąć nadzór sądowy, na co pozwalały już warunki finansowe Luboni. Wierzyciele byli zaspokojeni albo względnie spokojni, widząc, że się długi regularnie spłaca. Wystąpiłem do Ziemstwa Kredytowego o cofnięcie wniosku o nadzór, zapłaciwszy przedtem z własnych pieniędzy wszystkie zaległości, które nie były już duże. Chodziło, o ile pamiętam, o 3.500 złotych. Formalności te trwały oczywiście około miesiąca, podczas którego Lubonia miała dwóch władców: mnie i Haertlego. Obaj dojeżdżaliśmy do majątku i wydawaliśmy dyspozycje. Haertle przyjmował tę dwoistość rządów z humorem, uważał, że mi po prostu zrobił dobry kawał. Panna Wanda Sempińska była ultra lojalna wobec mnie. Czapiewski nieco się wahał i nie był pewien, czy uda mi się znieść zarząd; nie bardzo wiedział, kogo słuchać i co z tego wyniknie. Był jak zawsze dość nieufny.

Sąd w końcu uwzględnił wniosek Ziemstwa i zarząd przymusowy skasował. Haertle zniknął z Luboni tak prędko, jak się w niej pojawił, a ja wróciłem do pełni władzy z cieniem pretensji do Czapiewskiego za brak zaufania, gdy mówiłem mu, że sprawę na poczekaniu załatwię.

Z doświadczeń własnych mało się w życiu korzysta. Styl pracy człowieka jest uformowany przez jego temperament, wrodzone cechy charakteru, trochę przez naukę w latach szkolnych i na uniwersytetach. Miałem w życiu powodzenia i upadki. Zawsze zawdzięczałem je sobie samemu a zdarzenia przebiegały wedle Jednego wzorca i to przez całe długie życie zawodowe, bo zacząłem pracować bardzo wcześnie. Administrowałem już Wąwelnem mając lat dwadzieścia. Powodzenia zawdzięczam aktywności, inicjatywie, odwadze i ryzykanctwu, przedsiębraniu zadań zdawałoby się niemożliwych do wykonania lub zbyt ryzykownych. Moje niepowodzenia zawdzięczam pewnym zaniedbaniom natury formalnej, nie dociąganiu szczegółów do ostatecznej doskonałości i stałemu lekceważeniu władz zwierzchnich lub własnych przełożonych. To się w końcu zawsze mściło. Tak było przez całe życie, z incydentem z sądem w Lesznie włącznie.

Poza Ziemstwem Kredytowym pozostawała na Luboni jeszcze hipoteka Zosi Morstinowej. Przez pierwsze lata, jak mówiłem, nie płaciliśmy jej w ogóle odsetek. Rozmawiał ze mną o tej sprawie znakomity rolnik Ludwik Starowieyski, który specjalnie przyjechał do Turwi w interesie hipoteki siostry. Pokazywałem mu bilanse Luboni. Twierdził, że w Galicji rentowność majątków była wyższa (!), ale tam przecież robocizna była niżej płatna, a u nas bardzo drodzy, stali deputatnicy. W rezultacie doszliśmy do ugody. Spłaciłem Zosię turewskimi listami zastawnymi, obarczając równowartością konto w Luboni. Niewątpliwie mój kredyt osobisty pomagał Luboni w jej trudnościach, ale konto to nie było nadmiernie obciążone i w 1939 r., przed samą wojną, wyrównałem je spłatą z cukrowni w Gostyniu, wprawdzie w chwili dla Luboni niedogodnej.

Przeprowadziłem też w Luboni postępowanie spadkowe. Antoś zostawił dwa testamenty. Jeden na dzieci, drugi na żonę. Nie wiadomo było, który jest wcześniejszy. Aby nie komplikować sytuacji, okazałem w sądzie tylko ten drugi i całość przepisano na Marysieńkę. Miałem do niej pełne zaufanie, że w każdym wypadku postąpi właściwie. Była wierną, najlepszą strażniczką tych tradycji, jakie się z Lubonią łączyły i bardzo do niej przywiązana. Jedna właścicielka, bez małoletnich, bardzo ułatwiała sanację majątku.

Nie pamiętam, jak zapłaciliśmy podatek spadkowy, chyba niewielki z powodu ciążących na Luboni długach. Jeździłem w sprawie tego postępowania spadkowego kilkakrotnie do sądu w Lesznie. Imponujący był poziom sędziów i ich rzeczowe i humanitarne, choć formalne podejście do każdej sprawy. Człowiek nie bał się wchodzić do tego gmachu dawnego pałacu Leszczyńskich, tak jak dziś wchodzi się do sądu. Wszystko mi pomyślnie załatwili, co prawda nie było mi spieszno wobec nadzoru sądowego. Po skasowaniu nadzoru Marysieńka dała mi generalną plenipotencję i na jej mocy dalej działałem.

Fakt pozostaje faktem, że wszystkie ruchomości i nieruchomości w Luboni były własnością Marysieńki do swobodnego jej uznania. Ona też uratowała archiwum, pamiątki po generale i portrety oraz "Turka". W Luboni, jak w starym dworze, był skarbczyk. Takie małe pomieszczenie, nawet z okienkiem, dość ukryte, z wejściem z korytarzyka. Tam Marysieńka schowała te pamiątki i Niemcy przez cztery lata nie odkryli drzwi od skarbczyka, które zasunięte były zwykłą kuchenną szafą! Gdyby nie fakt, że zgniła jedna półka i spadła bijąc szkło i porcelanę, to i to byłoby się uratowało. Po wojnie Marysieńka wyciągnęła wszystko ze schowka i wywiozła. Wielka jej w tym zasługa, bo były tam rzeczy cenne, zwłaszcza z archiwalii, które dziś są w Bibliotece PAN w Krakowie.

W 1939 r. majątek stał już na zdrowych podstawach finansowych. Zamyślałem spłacać Towarzystwo Kredytowe, aby dzieciom oddać czysty majątek. Czapiewski wysuwał myśl, aby Luboni nadać przywilej powiatowego ośrodka kultury rolnej. Miał być w każdym powiecie taki majątek, który by replantował zboże siewne dla chłopów. Taki przywilej miałby dużą wartość, bo chronił majątek od reformy rolnej. Zawsze się dziwiłem, że przy zabiegach wielu ziemian, taki przywilej miałby przypaść akurat Luboni, a nie jakiemu innemu majątkowi, ale Czapiewski miał dobre stosunki z komisarzem ziemskim w Lesznie, który pewnie wolał mieć do czynienia z administratorem a nie właścicielem, zadzierający wobec urzędników bądź co bądź nosa. Rzecz miała wielkie szansę powodzenia. Dachy były naprawione, można było zaczynać inne inwestycje. Kupiłem oczyszczalnię zbóż "Petkus", sprowadzoną z Niemiec: nowy typ, cały z metalu, znacznie tańszy od poprzednich z drewna — i przystąpiliśmy do pracy. "Petkusa" już nie zapłaciłem, bo wybuchła wojna. Stworzenie ośrodka kultury wymagałoby dużo pracy dodatkowej, ale wysunęłoby Lubonię na czołowy majątek w powiecie, a do tego doskonale nadawał się Czapiewski. Wykazał tu dużo inicjatywy i szerokich horyzontów. Przewidywał reformę rolną, chciał się ubezpieczyć.

Marysieńka byłaby zbierała owoce swoich i moich trudów niewątpliwie już od 1940 r. i mogłaby na stałe, gdyby chciała, wrócić do majątku. Stosunki były na tyle uregulowane. Ale na cóż były te wszystkie wysiłki? Może dały trochę oddechu Marysieńce. Gdyby zaraz sprzedała majątek, miałaby w ciągu tych siedmiu lat więcej borykania się o zachowanie rodzinnego gniazda. Tak to ludzkie zamierzenia i idee, do których przywiązujemy wielkie znaczenie, idą na marne.

* * *

Po wojnie w 1945 r. na jesieni handlowałem kartoflami i jeździłem na rowerze po znajomych majątkach w okolicy Kościana. W Grabianowie pękła mi guma od roweru. Poszedłem do kuźni z prośbą, aby mi kowal ją naprawił. W kuźni była grupa fornali z majątku, którzy w owe czasy łazikowali i mało pracując deliberowali. Gdy wyraziłem swoją prośbę kowalowi, odezwał się jeden z obecnych:
- A ja pana znam – i agresywnym tonem dalej – pan mnie wyrzucił z Luboni.

Był to dawny furman Antosia, którego poleciłem na włódarza do Grabianowa. Reszta obecnych przyjęła dość nieprzyjemną postawę. Postanowiłem się bronić, tłumaczyłem, że dałem mu lepszą posadę, poza tym że to właśnie ja, a nie kto inny spłacił wszystkie zaległości robocizny w Luboni i wyprowadził majątek z ciężkiej sytuacji. Nie robiło to na nim najmniejszego wrażenia.
- Z was wszystkich – powiedział – pan Henryk Morawski, to był jedynie prawdziwy pan, bo nas traktował na równi i pił z chłopami po karczmach.

Uśmiechnąłem się na wspomnienie tego eleganckiego oryginała, który urósł do wzoru ideału ziemianina, ale było w tym ziarno prawdy. Nie to, co w życiu zdziałaliśmy i dokonaliśmy jest widocznie ważne. Nie nasza praca, tylko postawa moralna wobec bliźnich. Za mało miałem kontaktu z robotnikami w Luboni, a to, że wypełniałem warunki umowy zbiorowej, nie wystarczało. Liczą się widocznie, wbrew przysłowiu, dobre intencje.

Dość przybity na duchu, po zreperowaniu roweru, pojechałem dalej w nową wędrówkę po świecie.

* * *

__________________
Dla www.klasaa.net
wypisał ze stron 328-344 i 350:
Leonard Dwornik

Biogram autora powyższych wspomnień – Krzysztofa Morawskiego Chłapowskiego (1903-1981) z Turwi

Biogram Antoniego Morawskiego (1895-1932) – ostatniego właściciela Luboni (ze wzmianką o wdowie po nim – Marii z Zaleskich Morawskiej (1898-1986)

Więcej o lwowskim sprawozdawaniu z bieżącego stanu interesów lubońskiego majątku (ze wspomnień Krzysztofa Morawskiego z Turwi)




WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,981,715 Unikalnych wizyt