Od opisu wydarzeń pamiętnej zimy 1945 r. w pałacu w Górznie zaczyna się książka
Annemarie Müller-Górzno „KOGÓŻ MAM SIĘ LĘKAĆ?
Wspomnienia wielkopolskiej Niemki 1945-1949”
(przekład i wprowadzenie – Eugeniusz Wachowiak)
Stowarzyszenie Pisarzy Polskich – Poznań 2000,
Oto fragment dotyczący pobytu autorki na terenie gminy Krzemieniewo w okresie od 21 stycznia do 7 marca 1945 roku (wprowadzenie i 8 pierwszych rozdziałów w całości) oraz tytuły pozostałych 29 rozdziałów.
--------------------------------------------------------
Eugeniusz Wachowiak - „OTOCZYŁ MNIE SWOIM MUREM” (wprowadzenie)
Nie lękała się, zaś jedyną jej tarczą obronną w trudnym czasie była wiara, która pozwoliła jej trwać i przetrwać.
Annemarie Müller, dumna i odważna pani na Górznie, postanawia w styczniu 1945 roku pozostać samotnie w swoim pałacu i czekać, co przyniesie los. Jak w całej Wielkopolsce, tak i tu zarządzono ewakuację Niemców przed nacierającą Armią Czerwoną. Panią na Górznie opuszczają domownicy. Ewakuuje się wieś, wycofuje się Wehrmacht. Jest sama, samiuteńka (mąż dawno umarł, syn zginął na froncie, zamężna córka mieszka daleko), lecz postanawia trwać. Czy po to, by bronić swoich włości? Nikt by w to nie uwierzył. Jest jednak coś, co każe jej pozostać wśród Polaków, pośród pustki w pałacu, niosącego echo jej kroków, wśród pustaci zmarzniętego krajobrazu z wyjącymi po nocach psami, parku z ośnieżonym świerkiem-olbrzymem, który powalony nagłą, nieoczekiwaną nawałnicą padł, tarasując pałacowy podjazd jak widomy symbol nieuchronnych zdarzeń. Słychać już odgłos dalekich dział, dobiega do uszu chrzęst gąsienic na pobliskiej szosie, przemykają skulone postacie w białych opończach. I wreszcie cisza, z niewiadomą zdarzeń.
Aż następnego dnia dowiaduje się, iż obróciło się koło historii, że zaczęło spełniać się jej przeznaczenie. Taka widać jest wola Boga. Wtedy szepcze słowami psalmisty: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. W końcu nadeszła chwila, kiedy zmuszono ją, by opuściła ten pałac, tę ziemię, te rodzinne strony...
Wtrącona do piwnicy, jednej czy drugiej, na sienniku czy snopku słomy – zostaje ostatecznie zamknięta za drutami obozu w Gronowie wraz z tłumem swoich ziomków, osadzonych tu najczęściej bez przewiny i zawsze bez wyroku. Rozumie, że jest to mimo wszystko namiastka odwetu za niepowetowane zbrodnie, udręki i upokorzenia milionów Polaków, jakich się na nich dopuścili jej rodacy.
Głęboka wiara pozwala jej znosić obozowe trudy i pomimo utraty wolności zewnętrznej – pozwala jej zachować godność i wolność wewnętrzną.
Fortelem wydostana zza drutów, w dalszym ciągu nie może opuścić Polski, by połączyć się z córką, co następuje wreszcie w lutym 1949 roku. Do tego czasu żyje ukradkiem w ciągłej obawie, że ktoś ją pozna, zadenuncjuje.
Annemarie Müller-Górzno spisała po latach swoje przeżycia Niemki w Wielkopolsce w czasach, zamkniętych w datach 1945-1949. Jej zapiski dają świadectwo postawy człowieka wiernego Bogu pomimo ciężkich doświadczeń, jakie ten na niego zsyła. Ona zaś spełnia po prostu wolę Boga, i co ważniejsze – nie pała nienawiścią do tych, którym przypadło być „Jego ramieniem”.
29 stycznia 2000
--------------------------------------------------------
Pan Światłem i zbawieniem moim:
kogóż mam się lękać?
Pan obroną mojego życia:
przed kim mam się trwożyć?
Księga Psalmów 27, 1
--------------------------------------------------------
Zostaję sama
W sobotę 21 stycznia 1945 roku wcześnie rano zatelefonował do mnie zarządca Meissner, że właśnie z partii otrzymał wiadomość, iż nastąpi ewakuacja Łodzi i mamy zapewnić zakwaterowanie dla kobiet i dzieci. Proponował, aby opróżnić oratorium w oficynie i umieścić przybyszów właśnie tam.
Wkrótce potem zadzwoniła Käthe Kirchhoff, że wyrusza z matką i siostrą von Funcke oraz Imme wozem, i że proszą o nocleg u nas. Około południa pojechałam do Garzyna i stwierdziłam, iż ze Wschodu jadą bezustannie pociągi z uciekinierami, w szczególności duże transporty dzieci z domów dziecka.
Nasze całe mleko podrzuciliśmy na dworzec, aby posilić przejeżdżających.
Na ich widok ogarniał nas wzmożony niepokój.
Około drugiej w południe znów telefonował zarządca, że Łodzianie nie będą się u nas zatrzymywać, natomiast wszystkie niemieckie kobiety i dzieci muszą stąd wyjechać.
A ten sposób jedna wieść goniła drugą.
Usiłowałam telefonować do córki, ale tymczasem prywatnych rozmów nie wolno już było prowadzić.
W radiu, a zatem oficjalnie, nic o tym wszystkim nie mówiono – ale dla nas stało się jasne, że niemieckie wojsko szybko się wycofuje.
Od paru tygodni było bardzo zimno, nasypało sporo śniegu i niebo było błękitne.
W pałacu przebywało dużo gości, którzy trafili do mnie już w roku 1943: szwgierka Lottchen z synkiem Clausem, kuzynka Ilse von Marnitz z dziewczynkami Barbarą i Almuth i służące. (We cztery zamieszkiwały w małym domku i gospodarowały same). Do tego skrzypaczka, pani von Benda i mój wypróbowany przyjaciel, malarz Theodor Johannsen z Berlina, kuzynka Lotte Bedau z synkiem Ernstem.
Wszyscy zaczęli się pakować, gdyż zgodnie z rozkazem partii kolumna wozów miała wyruszyć jeszcze dziś wieczorem.
Sama myślałam tylko o obowiązkach, udałam się do wszystkich trzech majątków, pożegnałam płaczące i pakujące się żony rządców, rozmawiałam z polskimi włodarzami i powiedziałam im, że mają w dalszym ciągu spokojnie pracować, zarządziłam też, aby wydano im cały deputat w naturze i przyrzekłam, iż pozostanę w pałacu i jak tylko to będzie możliwe, będę się o wszystko troszczyła.
Mężczyźni Niemcy musieli się niemal wszyscy zgłosić do Volkssturmu – co było wielką głupotą, gdyż byli to najczęściej starzy ludzie, bez broni.
Kirchhoffowie oczywiście nie przyjechali, gdyż pojechali bezpośrednio dalej.
Pod wieczór znów byłam w domu i wyposażyłam moich miłych gości w artykuły spożywcze, groch, cukier, słoninę, wino etc. Gdyby to wszystko nie działo się tak na łeb na szyję, można by wszystko zadysponować inaczej. Nigdy nie rozważaliśmy tego, że będzie się trzeba w takim tempie ewakuować.
Pozostawałam całkowicie spokojna – jakiś wewnętrzny głos mówił mi: zostań, zostań na twojej ziemi – i tego głosu po prostu posłuchałam, bez zadawania sobie rozumnych pytań, czy jest w tym jakiś sens i czy nie jest to niebezpieczne. Była to jakaś szczególna sytuacja wewnętrzna, w której poddawałam się temu głosowi bez jakiegokolwiek wahania.
Na słowa gości, abym z nimi raczej wyjechała, odpowiadałam z takim spokojem i stanowczością, że już nic więcej nie mówiono. Lottchen uważała jedynie, abym jej dała coś ze swoich precjozów, co też uczyniłam (i w ten sposób zachowałam naszyjnik z pereł, długie kolczyki, piękną broszkę szmaragdowo-brylantową oraz dwa pierścionki z brylantami). Sama o niczym takim nie pomyślałam, mogłam oczywiście dać inne przedmioty wartościowe, lecz nie można było nimi jeszcze bardziej obciążać uciekających.
O jedenastej wieczorem wyjechały trzy wozy z gośćmi okutanymi w koce i futra, z dużymi kuframi na słomie, na drabiniastych wozach, z polskimi woźnicami.
Na niebie księżyc świecił w pełni, nie było wiatru i panowała wielka cisza, zimowy krajobraz zatopiony jakby w odświętnym nastroju.
Przy pożegnaniu powiedziałam: „Bóg będzie ze mną”.
Stałam na balkonie nad drzwiami wejściowymi i słyszałam zgrzyt kół na śniegu, aż zaległa zupełna cisza – niesamowita cisza i powaga, rozległy zaśnieżony trawnik przed pałacem i długa droga; błyszczący księżyc igrał poświatą. I nagle uświadomiłam sobie, że oto zostałam całkowicie sama, tylko z Polakami, w obliczu nadciągających Rosjan. Lecz zaraz przypomniała mi się sentencja z konfirmacji, którą swego czasu wybrałam, i którą, co dziwne, zażyczyłam sobie również przy ślubie, mimo iż ona nie była wcale sentencją ślubną: „Pan światłem i zbawieniem moim: / kogóż mam się lękać? / Pan obroną mojego życia: / przed kim mam się trwożyć?” (Psalm 27, 1). I błyskawicznie wszystko zrozumiałam: dlatego wszystkim moim ważnym wydarzeniom miała towarzyszyć ta biblijna sentencja, które pewnego dnia stała się rzeczywistością; tę maksymę wybrałam zatem, podświadomie przewidując przyszłość. Samotną, stojącą w nocy na balkonie, w księżycowym blasku, psalm wypełnił bez reszty i jak człowiek nie umiejący pływać rzuca się w morskie odmęty, tak ja zdałam się na łaskę Pana. „Kogóż mam się lękać?” „Pan jest światłem i zbawieniem moim”.
Jakże głęboko odczuwałam, iż Bóg był ze mną od pierwszej chwili, dzięki czemu podążałam przez owe trudne czasy bez lęku i trwogi nie roniąc nawet łzy – tego się nie zapomina.
--------------------------------------------------------
Moja „mała ojczyzna” – ziemią niczyją
Dzień pierwszy: 22 stycznia 1945
Nocą śniłam, że siedzę nad talerzem gęstej zupy, której nigdy nie lubiłam, teraz musiałam ją zjeść. „Biedna moja mała”, słyszałam jak mówił do mnie ukochany mąż. Następnego ranka obie polskie pokojówki, które u mnie zostały, zrobiły porządek w opuszczonych pokojach gościnnych. Natomiast Paweł zawiózł mnie do Garzyna, chciałam bowiem zobaczyć, jak tam wygląda.
Wielkie podwórze przypominało obóz uchodźców, gdyż zatrzymało się tutaj na odpoczynek wiele wozów z uciekinierami i bagażem z powiatu pleszewskiego.
We dworze zastałam niemieckiego oficera z dziewczyną w mundurze, który patrzył na mnie osłupiały, kiedy pojawiłam się spokojna i poleciłam, aby mi do pałacu przywieziono drewna.
Bezustannie toczyły się pociągi ze Wschodu na Zachód. W powrotnej drodze do pałacu, czyli około czterech kilometrów, zobaczyłam pojedynczych jeźdźców z długimi lancami, jadących na przełaj zaśnieżonymi polami w kierunku Kąkolewa. Byli to z pewnością Gruzini albo jacyś inni z Kaukazu, tak zwani hiwi, którzy służyli dobrowolnie w niemieckiej armii, za frontem. Widok tych rozproszonych olbrzymów na koniach uzmysłowił mi, jak wielkie panowało rozprzężenie w armii. Sterczące w niebo wysokie sylwetki, jadące konno bez pośpiechu pośród śniegu, wywarły na mnie ogromne wrażenie i widzę tych jeźdźców jeszcze dziś.
Tego pierwszego dnia poszłam jeszcze do ogrodu, do nieodległej od pałacu stajni, oraz do gorzelni. Gorzelnia była nieczynna. W stajni stały cztery piękne siwe konie i wspaniały, rodem z Prus Wschodnich ogier Manitou; siwki były ulubionymi końmi syna, który padł na Wschodzie.
Wszędzie panowała cisza w oczekiwaniu tego, co nastąpi; ludzie wykonywali najbardziej niezbędne prace, zajmowali się bydłem etc.
Około osiemdziesiąt koni zabrano dla celów ewakuacji, gdyż oprócz osiadłych Niemców musieli stąd wyjechać wszyscy, którzy od kilku lat przebywali u nas ze zbombardowanych i zagrożonych w Starej Rzeszy miast (tylko w samym pałacu w Garzynie kwaterowały trzydzieści cztery kobiety z Berlina z dziećmi). Partia dysponowała po prostu końmi i wozami, i dla moich gości w pałacu pozostawiono jedynie trzy podwody. Wszystko zaplanowano wcześniej w tajemnicy i w tych kilku godzinach dnia 21 stycznia nic już się nie dało zrobić.
Myślami byłam często u dzieci w Rodatzfelde (obecnie Łężce w pobliżu Międzychodu – przyp. tłumacza: E.W.). Próby telefonicznego porozumiewania się spełzły na niczym z obu stron. Byłam jednak pewna, że dzieci i wnuki będą się ewakuować wraz z zamieszkałymi w pobliżu teściami, i tak też się stało. Na przejazd powozem do Rodatzfelde potrzebowałam co najmniej siedmiu godzin, samochodu już dawno nie miałam, lecz nie mogłam i nie chciałam pozostawić wszystkiego w domu na pastwę losu; obowiązki wobec licznych domowników, odpowiedzialność za majątek i wszystko to razem wzięte trzymało mnie na miejscu.
Kurt również przedkładałby obowiązki nad bezpieczeństwo osobiste i wygody.
Wieczorem przyszedł do mnie stangret Paweł, by mi powiedzieć, że będzie obserwował drogę, czy ktoś nie zbliża się do pałacu, wtedy natychmiast zjawi się, aby mnie chronić; bardzo to miłe z jego strony.
Rozmawialiśmy o pięknych czasach, o eleganckim towarzystwie, któremu usługiwał zwykle w czerwonym fraku. Powiedziałam, że to już nigdy nie wróci, gdyż przeczuwałam ogólny przełom. Paweł stwierdził, że było pięknie.
--------------------------------------------------------
Dzień drugi: 23 stycznia 1945
Opuściłam żaluzje w całym domu, jedynie w pokojach, w których przebywałam, zostawiłam je na tyle uchylone, że mogłam swobodnie czytać. Dom wyglądał jak zamknięty na cztery spusty i z zewnątrz jak opustoszały, podobnie jak wszystkie inne pałace.
Pozostawałam nadal spokojna, usiadłam w gabinecie przy oknie i czytałam, mając obok podobizny Kurta i Wolframa, moich ukochanych zmarłych. Uważałam za dobrodziejstwo fakt, że mąż nie zobaczył upadku dorobku całego życia zarówno własnego, jak i ojca, aczkolwiek – jako głęboko wierzący – wszystko, co pochodziło z ręki Boga, przyjąłby ze spokojem. Także Wolfram zrządzeniem Pana zginął, nim doczekał się żałosnego upadku ojcowizny, którą tak gorąco kochał. Sama więc znosiłam los i dlatego było mi lżej.
Wieczorem zadzwonił do mnie rachmistrz Schmitthalm, który miał się zgłosić do Volkssturmu w Krzemieniewie. Wyglądało na to, że sytuacja jest tragiczna, zatem nic dziwnego, że rozkaz taki ze zdumieniem przyjmowali starsi nieuzbrojeni mężczyźni, którzy mieli się przeciwstawić Rosjanom.
Obłęd! W te dni w szeregach Volkssturmu zginęło wielu mężczyzn, zginęli podobno wszyscy z Volkssturmu w Rawiczu; życie oddało kilku młodych właścicieli majątków, jak von Willich, Cäsar i inni, zupełnie bez sensu. (To, że panowie gaulaiterzy i szefowie organizacji partyjnych oraz inni brunatni prominenci w porę się zabezpieczyli, dowiedzieliśmy się dopiero później).
Z moich pracowników zginął Krusee, dzielny leśniczy z Bojanic. Mój zięć Otto musiał się również zgłosić do Volkssturmu w Międzychodzie, dlatego Waldtraut z dziećmi ewakuowała się wraz z teściami.
Chwała Bogu, że międzychodzki oddział wkrótce został rozwiązany i Otto zdążył jeszcze przybyć do Berlina pociągiem, aby spotkać się z rodziną w majątku Kromlau nad Odrą i po kilku dniach uciekać dalej przed zbliżającymi się Rosjanami.
Wciąż było bardzo zimno i niebo błękitniało. W parku wałęsały się zdziczałe psy, spuszczone z łańcuchów przez gospodarzy. Ponuro brzmiało ujadanie kundli na zaśnieżonym placu z tyłu pałacu, aczkolwiek były to jedyne odgłosy w wielkiej ciszy. Niesamowita była owa napięta atmosfera, wyczuwało się, że coś się zbliża.
Poszłam do Amandy Rauhut, żony leśniczego, która dwa dni temu rodziła i pozostała na miejscu, podobnie jak Fliegner, jedyny we wsi gospodarz.
Po południu zjawił się niemiecki oficer, który już od lata kwaterował w oficynie, chcąc mnie przekonać, abym wyjechała z ostatnim niemieckim oddziałem. Uważał, że być może armia niemiecka wróci tutaj za trzy tygodnie: „Czy łaskawa pani zdaje sobie sprawę, co się pani może przydarzyć? Rosjanie mogą panią postawić pod mur!”, powiedział. A co ja na to? Otóż bez namysłu powiedziałam coś osobliwego: „Życie nie jest czymś najbardziej cennym, natomiast największym złem jest wina! Zostaję!”.
Na takie stwierdzenie oficer stuknął obcasami i rzekł: „Jeżeli pani tak uważa, nie mam nic więcej do powiedzenia”.
Dopiero później uświadomiłam sobie, że odpowiedziałam oficerowi cytatem z Narzeczonej z Messyny Fryderyka Schillera. Ale w jaki sposób pojawił się we mnie ów cytat, sam z siebie. Nagle wpadło mi do głowy coś, czego się w młodości uczyłam albo co zapamiętałam z lektury. Teraz zagościło to we mnie żywą mową. Jest w tym jakaś tajemnica.
Co wieczór przynosiłam sobie z piwnicy butelkę czerwonego wina, by lepiej spać. Tego wieczoru zadzwoniłam do komendy wojskowej w Lesznie. Powiadomiłam ich, że w gorzelni mam dwadzieścia tysięcy litrów spirytusu i czy by tego ode mnie nie odebrano.
Przekazano mi odpowiedź pułkownika, że nie mają możliwości odbioru i wtedy stało się dla mnie jasne, jakie zamieszanie i rozpad nastąpił w wojsku, wiedziałam bowiem, jak pożądany był spirytus.
--------------------------------------------------------
Dzień trzeci: 24 stycznia 1945
Wciąż to samo wspaniałe, klarowne mroźne powietrze i słonecznie. Moje dwie polskie pokojówki troszczą się o mnie.
I napięcie, co przyniesie dzień.
Po południu zjawił się u mnie polski sołtys, Rybakowski. Był to bardzo porządny człowiek, który już dawniej pełnił we wsi obowiązki sołtysa, zaś po wejściu Niemców zdjęto go z tej funkcji, a teraz znów urzędował.
Powiedział: „Gdyby Wielmożna wiedziała, jak nasi ludzie są zadowoleni, że Wielmożna została między nami” (W oryginale po polsku – przyp. tłumacza: E.W.). Nasi Polacy potraktowali widocznie moje pozostanie jako dowód zaufania, ponadto z pewnością nie cieszyli się, że przyjdą tu Rosjanie, których na przestrzeni dziejów nigdy nie darzyli sympatią. Rybakowski opowiadał, że wszystkie drogi są zatłoczone i że nasi Niemcy pierwszej nocy nie zdołali się nawet przedostać przez Leszno. (Później dowiedziałam się, że moi rezydenci odłączyli się od kolumny). Lottchen i Ilse były bardzo energiczne, natomiast jedyny mężczyzna, liczący sobie siedemdziesiąt pięć lat malarz Theodor Johannsen – w chwilach krytycznych był jak dziecko, autentyczny artysta, nieprzydatny na takie sytuacje.
Niemal całe dzieło życia Johannsena pozostało w pałacu i przypadło w udziale Polakom albo Rosjanom, co stanowiło dla artysty ogromną tragedię, bowiem przysłał z Berlina wszystkie obrazy na przechowanie do mnie i wahał się, czy skrzynie ma znów odesłać, a kiedy zrobiło się gorąco, ostatniego dnia kolej odmówiła mu przyjęcia przesyłki.
Po upływie pół roku Theodor Johannsen zmarł u kuzynki w Szlezwiku.
Do małego kuferka zapakowałam teraz kosztowności, które chciałam powierzyć na przechowanie Pawłowi, także cztery tysiące ołowianych żołnierzyków, odlanych w kotłowni przez męża z Wolframem. Kurt pomalował je potem w barwach cesarskiej armii; a zatem było to rękodzieło wykonane z uczuciem. Obawiałam się, że jeśli znaleźliby je Rosjanie przeszukując pałac, mogłoby to narazić mnie na nieprzyjemności. Tych rzeczy już nigdy nie zobaczyłam. Sreber czy klejnotów nie ukryłam ani nie zakopałam; nawet o tym nie pomyślałam.
Przyszli do mnie ludzie ze wsi prosząc o bieliznę, pościele dla dzieci etc., i opróżniłam dla nich bieliźniarki.
„I tak pani tu nie zostawią”, powiedziano mi. Udawałam, że tego nie słyszę, wcale tego nie rozważałam, spokojnie czekałam na to, co nadejdzie.
Bóg obdarzył mnie spokojem. Oczywiście, że nie było w tym mojej zasługi, że w takim stanie wszystkiego, ale to wszystkiego mogę oczekiwać.
Po południu przyszedł do mnie rządca Polak, który pracował u sąsiada von Heydebranda ze Świerczyny, z młodym polskim rządcą, który teraz administrował Górznem, a przedtem był rządcą u Meissnera. Obaj panowie byli bardzo uprzejmi, zaś mój rządca przyrzekł, że będzie mi dostarczał mleko i wszystko co niezbędne.
Następnego dnia przedstawił mi laśniczego, który przejął las. Wciąż jeszcze traktowano mnie jak właścicielkę. Polacy są zawsze uprzejmi, a może liczyli się z tym, iż Niemcy mogą wrócić.
Ogiera Manitou zabrano do stadniny koni w Racocie i zaraz przejęto las. Słuchałam tego jak nieobecna.
Żyję z dnia na dzień, wciąż ta wspaniała zimowa pogoda, wewnątrz i na zewnątrz panuje bajeczna cisza. Udałam się do szklarni, do gorzelni oraz do Armandy Rauhut, która właśnie urodziła, a jej mąż był gdzieś na wojnie.
W gabinecie wpuszczałam przez żaluzje tyle światła, bym mogła przy nim czytać, ustawiłam portret męża i dużą fotografię Wolframa. Dużo czytałam siedząc obok wizerunków moich ukochanych i częściej spoglądałam przez okno, czy ktoś się zbliża. Dziewczyny przynosiły mi jedzenie i niczego więcej od nich nie wymagałam poza skromnymi porządkami, natomiast ogrodnik ogrzewał dom.
O tym, co się w świecie dzieje – słychać było w radiu, ale tylko to co pomyślne; rozbrzmiewały marsze, krzyczał Goebbels, że ostateczne zwycięstwo jest bliskie etc., ani słowa o nędzy, narastającej biedzie, o uciekinierach na drogach.
Niczego o cofającej się armii.
--------------------------------------------------------
Dzień piąty: 26 stycznia 1945
Wciąż panowała przejmująca cisza, jakby przed wielkim wydarzeniem, które się czuło w powietrzu. Wieczorem przed snem chodziłam na galeryjce westybulu. Wciąż jeszcze paliła się czerwona gwiazda betlejemska jako jedyne skąpe oświetlenie. Słyszałam w holu tylko własne kroki, co sprawiało niesamowite wrażenie.
W sobotni wieczór, dokładnie tydzień po ewakuacji, w ciemnościach zjawił się młody niemiecki podporucznik z garstką żołnierzy; śmiertelnie zmęczonych i głodnych, wyczerpanych, zagubionych. Ośmiu żołnierzy nakarmiliśmy w kuchni, zaś podporucznik siedział ze mną w pokoju, wpatrywał się w światło i pytał, jak wygląda niemiecka ofensywa na Zachodzie, czy się powiodła. Wiązał z nią widocznie jakąś nadzieję. Lecz w radiu nic o tym nie mówiono.
Mimo śmiertelnego zmęczenia żołnierze umyli sobie nogi. Po czterech godzinach wypoczynku dowódca powiedział, ż muszą ruszać dalej. Posłuchano go bez słowa.
Bardzo mnie poruszyły te odwiedziny. Z jednej strony stanowiły one niekłamany dowód na rozkład wspaniałej niemieckiej armii, z drugiej wzruszająca była troska podporucznika o ludzi.
Teraz chyba nadejdą Rosjanie, powiedziałam sobie, i tak też miało się stać.
W radiu słyszało się ochocze marsze i meldunki. Z polskich radiostacji nadawano aktualne sprawy i liczby, liczby; był to oczywiście tajny szyfr, dosłyszałam także kilka polskich zdań, jak to: „Polska ziemia do polskich rąk” (W oryginale po polsku – przyp. tłumacza: E.W.), ale najczęściej były to tylko liczby.
28 stycznia zjawił się przedpołudniem polski rządca oznajmiając, iż odtąd są u nas Rosjanie.
Rosyjski czołg pojawił się na podwórzu i zatrzymał w pół drogi; ale że nic się nie ruszało, zawrócił i pojechał w kierunku Leszna.
Słychać było łoskot rosyjskich pojazdów, głuche odgłosy docierały aż do pałacu, mimo że śnieg je tłumił. W nocy widziałam migocące na szosie światełka (cztery kilometry stąd). Otworzywszy okno słyszałam, jak się one toczą. Osobliwe uczucie, być samej w pałacu, kiedy w pobliżu przelewa się fala wojska.
Słyszałam, że walki toczyły się na przedpolach Leszna. Widziałam w kąkolewskim lesie roztrzaskane czołgi. Niemcy wkrótce się poddali, tylko niektóre domy w Lesznie, szczególnie w rynku miały wyrwy. Niczego całkowicie nie zniszczono.
Polacy zachowywali całkowity spokój, walczyli tylko Rosjanie. Później widziałam cmentarz poległych w Lesznie Rosjan, było ich około czterdziestu. O Polakach słyszało się, że wiele razy pomagali niemieckim żołnierzom w ucieczce, dawali im cywilną odzież etc. Liczyli się chyba z ewentualnym powrotem Niemców.
--------------------------------------------------------
Pierwsze spotkanie z Rosjanami
Po obiedzie, a było to chyba 30 stycznia, usiadłam cichutko w półmroku biblioteki i nagle przez szpary w żaluzji zobaczyłam chyba z dziesięć postaci w białych opończach, stąpających gęsiego, jedna za drugą. Było to dla mnie oczywiste, że są to niemieccy żołnierze, jakaś zagubiona drużyna.
Poruszona ich losem zapadłam znów w fotel, w ponurym, współczującym nastroju. Po kilku minutach usłyszałam odgłos ciężkich butów na posadzce tarasu tuż pod oknami. Skoczyłam na równe nogi i przylgnęłam do futryny drzwi do pokoju, i wtem padł strzał, trafiając przez żaluzje prosto w obraz zawieszony nad kominkiem, jakieś dwa metry ode mnie. Instynktownie się schyliłam, wybiegłam z pokoju do holu i stamtąd na górę do pokoju gościnnego, w którym zamknęłam się na klucz, wciągnęłam głęboko powietrze. „A zatem to oni”, powiedziałam do siebie, lecz byłam spokojna.
Paweł przybiegł ze stajni. Zjawił się jakiś rosyjski oficer, który uznał, że w pałacu schronili się niemieccy żołnierze – miał na myśli tych w białych opończach i zarządził, aby przeszukać budynek.
Słysząc taki rozkaz zdobyłam się na odwagę i w skromnej, żałobnej sukni zeszłam po schodach do oficera.
Oficer mówił trochę po polsku, więc wyjaśniłam mu, że w domu nie ma żadnych żołnierzy. (Jak dobrze, że tych w bieli nie zawołałam. Myśl taka wcale mi nie zaświtała i z pewnością dobrze się stało, gdyż w przeciwnym razie zostałabym surowo potraktowana). Zamknięto mnie w pokoju gościnnym i Rosjanie rozbiegli się wszędzie, lecz bez rezultatu. Chwilę odpoczywali w moim buduarze, zapalili papierosa i wkrótce zniknęli w pogoni za tymi w białych opończch. Paweł opowiadał, że pomiędzy pałacem a podwórzem rozegrała się potyczka. Zginęło ośmiu Niemców, pozostałych widziałam w parku. Paweł pogrzebał zabitych na cmentarzyku. Tylko jeden z nich miał tabliczkę rozpoznawczą, jego nazwisko podałam później Czerwonemu Krzyżowi.
Cała ta akcja była przeczesywaniem okolicy, podczas gdy armia dawno już przeszła przez Leszno.
Głęboko to wszystko przeżyłam, lecz nie bałam się, nie uroniłam także jednej łzy, myślami byłam wciąż z Kurtem i z Bogiem. W dzień po tym pierwszym spotkaniu z Rosjanami szłam pieszo przed południem do mączkarni, stojącej nad jeziorem niedaleko pałacu, i zabrałam ze sobą palacza, aby pójść na podwórze. Kiedy po dziesięciu minutach tam zaszłam, przed gorzelnią stała gromada Rosjan, oczywiście, że chcieli spirytus. Skinął na mnie jakiś podoficer i spytał Gołębskiego, kim jestem. Potem zawołał parobków z obór i stajni i omnie wypytywał. Musiano mówić bardzo dobrze, gdyż pozwolono mi wrócić do pałacu.
Jakiegoż to niebezpieczeństwa uniknęłam! Przypomniałam sobie zwrotkę chorału Murem mnie otoczył; a jakże, Bóg zbudował wokół mnie mur i nikogo do mnie nie dopuszczał. Zdarzenie to przekonało mnie o skutecznej Bożej ochronie.
Od tamtego dnia więcej na podwórze nie chodziłam, jedynie wokół pałacu, a kiedy pragnęłam zaczerpnąć powietrza – wychodziłam na balkon.
Nastały pierwsze dni lutego, wciąż panowała ta sama czysta słoneczna pogoda i cichy, klarowny mróz.
We wsi rozwieszono rozkazy rosyjskiego dowódcy, Żukowa, zgodnie z którymi należało do 7 lutego zdać wszystkie radioodbiorniki. Następnego dnia przyszedł z majątku rządca, aby zabrać radio. Poprzedniego wieczora słyszałam wstrząsającą relację o walce elewów szkoły podoficerskiej ze Ścinawy, którzy do ostatniego bronili bohatersko przeprawy przez Odrę. Relacjonowano niektóre sceny. Wzruszające, daremne bohaterstwo młodych podoficerów.
--------------------------------------------------------
... na wyspie
Zostałam zatem na wyspie, sama w pałacu, pośród Rosjan i Polaków, bez radia.
Z szosy dochodziło teraz mniej odgłosów. Frontowcy poszli dalej, a tyły miały się niezgorzej. W połowie lutego rozpoczęła się bitwa o twierdzę Poznań. Mimo osiemdziesięciu kilometrów odległości w prostej linii – słyszałam huk dział, niekiedy otwierałam okna, aby nie popękały szyby. 23 lutego padł bohatersko broniony Poznań. Rosjanie szturmowali osiem razy. W czasie, kiedy w 1948 roku byłam w Poznaniu służącą, słyszałam, jak o tym opowiadano. Polacy nie byli w to zaangażowani, natomiast z dachów przyglądano się walce. Jedynie pod koniec młodzi ochotnicy brali udział w ostatecznym szturmie, który wyszedł z Fischmarktu. Obecnie miejsce to nazywa się placem Młodej Gwardii.
W końcu i wokół mnie zaczęło się coś dziać. Zaszło pewne zdarzenie, które miało być dopiero początkiem.
Otóż pewnego popołudnia zajechała przed pałac bryczka, w której siedział rozparty elegancki rosyjski oficer. Słysząc jego kroki – a wszedł kuchennym wejściem, które mu otworzyły moje dziewczyny – wyszłam naprzeciw i poprosiłam go na górę. „Deutsche” – powiedział, ale ja odparłam, że mówię po polsku. Wprowadziłam go do gabinetu, poprosiłam, aby usiadł, zajęłam miejsce na wprost i zapytałam, jakie ma życzenia. Ponieważ on był teraz panem, dostosował się do mojej konwencjonalnej formy grzecznościowej i uprzejmie zareagował. Słyszał, że mam w piwnicy dobre wino, on zaś chciałby urządzić małe przyjęcie i dlatego skorzystałby z mojego trunku. Poszłam z nim do piwnicy, gdzie wyszukał dla siebie białe wino i skosztował je w kuchni, ale nie bardzo mu smakowało, mimo to zabrał kilka butelek. Wszystko odbywało się z zachowaniem towarzyskiego konwenansu. A więc coś takiego może się zdarzyć również w Czerwonej Armii. Możliwe, iż ten dobrze wyglądającypan służył jeszcze w carskiej armii, możliw też, że podziałał na niego widok pałacu i dlatego tak godnie się zachowywał. Dopiero później uświadomiłam sobie, że nawet w spotkaniu z wrogiem, który posiada całkowitą władzę – moja postawa damy może korzystnie wpływać na sytuację. Oczywiście, partner musi znać towarzyskie formy i je aprobować, jak to w opisanym przypadku się zdarzyło. Mogło się przecież wszystko potoczyć całkowicie inaczej.
Równocześnie z oficerem przyjechał do mnie jeden z bojanickich włodarzy, aby zdać sprawę z przebiegu prac. Siedział w kuchni i widział oficera kosztującego wino. Widać było, że podziwia mój spokój. „W Bojanicach wszystko w porządku”. Na razie o tym, co robić, decydowali dotychczasowi włodarze, gdyż polskie władze nie wyznaczyły, tak jak to się wszędzie działo, nowego rządcy.
Kilka dni później doświadczyłam tym razem nieprzyjemnych odwiedzin. W niedzielę o dziewiątej wieczór zjawił się u mnie rządca z Górzna z kilkoma rosyjskimi oficerami i dziewczynami ze wsi. Chcieli się zabawić u mnie, bo w oficynie nie było pianina, a oni chcą tańczyć etc. Przybył z nimi rządca z majątku Heydebranda. Kazałam wobec tego przynieść wino, kieliszki i przygotować kanapki, wciąż jeszcze miałam obie dziewczyny. Dalszą moją obecność uznałam za zbędną, ale rosyjski major polecił, abym została. Zakłopotane polskie dziewczyny siedziały w gabinecie na kanapie z młodymi oficerami. Nieco starsi przeszli do biblioteki, gdzie musiałam z nimi przez kilka godzin siedzieć. Życzliwie się uśmiechałam, bo co innego mi pozostało, tak jakbym coś z ich rozmowy rozumiała (trochę oczywiście rozumiałam przez podobieństwo do polskiego), całowano się z polskim rządcą i mówiono o „braterstwie słowiańskim” (W oryginale po polsku – przyp. tłumacza: E.W.). W salonie grano na pianinie. Tańczono, a w przerwach Rosjanie znikali z Polkami. Następnego ranka zastałam w pokojach gościnnych zdemolowane posłania – no tak – trwało to wszystko do piątej rano. Major kłuł ostrzem długiej, staroświeckiej szabli cenny perski dywan. Ubrany był również w staroświecki niebieski mundur. Zbito dwa tuziny kieliszków i wypito prawie trzydzieści butelek wina. Ale ogólnie rzecz biorąc źle się nie zachowywano, obyło się bowiem bez szalonych wybryków. Widocznie Polki nie wykazywały większej ochoty, aby tańczyć z wyzwolicielami. Przykrym był dla mnie moment, kiedy jeden z młodszych oficerów zbliżył się do mnie i po polsku powiedział, że może spowodować, iż pozostanę na zawsze w pałacu, a mówiąc to wymownie na mnie patrzył. Udawałam, że nie słyszę jego propozycji i nie widzę jego wymownego spojrzenia.
O piątej rano major podziękował. Pozostał tylko jeden z oficerów, jak mi mówiły moje dziewczyny, który spędził całą noc z dziewczyną na sofie w czerwonym pokoju.
Kiedy weszłam do sypialni – zastałam potarganą pościel, połamane krzesło, zaś w buduarze obok, na podłodze, podartą fotografię syna w mundurze. Zniknął również srebrny komplet z toaletki.
Nie płakałam, wszystko przyjęłam jako dopust Boży i położyłam się do snu w innym pokoju. Oczywiście, wieść o zabawie szybko się rozeszła. Ojcowie moich dziewczyn przyszli je dla większego bezpieczeństwa zabrać z pałacu. Rozumiałam to i zgodziłam się, aby odeszły. Odtąd byłam samiuteńka w wielkim pałacu. Jak długo on istniał, nigdy chyba czegoś podobnego nie było.
W dalszym ciągu zachowywałam całkowity spokój, wieczorem nastawiałam budzik na szóstą rano, aby wpuścić ogrodnika, który ogrzewał dom. Nieco później przychodziła córka Pawła, aby obrać ziemniaki, rozpalić ogień pod kuchnią i trochę posprzątać. Do obiadu otworzyłam słoiki z zaprawami.
To, że się faktycznie nie bałam, także teraz, kiedy byłam absolutnie sama – wynikać mogło z tego, że wciąż czułam wokół siebie obecność Boga. Myślałam właściwie tylko o Bogu i o moich ukochanych, dużo się modliłam, świadomie i podświadomie. Że tak można, było to także doświadczeniem; pięknie, iż człowiek może się odwrócić od wszystkiego co materialne, czyni mechanicznie rzeczy niezbędne, lecz pozostaje zdystansowany. Nie było w tym oczywiście mojej zasługi, nie używałam na to również energii, wszystko wynikało po prostu z wewnętrznego poddania się losowi, który przyjmowałam od Boga takim, jaki był mi przeznaczony.
Upłynęły jeszcze trzy spokojne tygodnie, kiedy pozostawałam całkowicie sama – nie miałam przecież telefonu ani radia, nie działała poczta, wszystko wyłączono. W owej ciszy nastąpiły jeszcze dwa wydarzenia, które mnie głęboko poruszyły.
Pewnego razu siedziałam w buduarze na górze, przy oknie na łąweczce przed fortepianem, spoglądając na cichy, tonący w głębokim śniegu krajobraz. Wspaniały widok: zamarznięte jezioro, rozległa biała przestrzeń, drzewa w śnieżnej szacie. Byłam absolutnie spokojna. Nigdy przedtem, ani nigdy potem, nie gościł we mnie taki spokój. Jak długo tak siedziałam, nie wiem. Naraz ze śniegu, spod ogromnego świerka, wzniosły się po kolei trzy płomyczki, wzniosły się na dwadzieścia metrów wysoko i znikły. Zadałam sobie pytanie, jak to być może, aby ze śniegu uniosły się trzy ogniste płomyczki, ale potem przestałam się zastanawiać nad niezwykłym zjawiskiem. Oczywiście, nie wiem, co one oznaczały. Nie można było tego wyjaśnić rozumem. Następnego dnia, a może dwa dni później, zimową ciszę przerwała nagle zawierucha. Jakaś szalona burza, której ofiarą padł wysoki błękitny świerk, rosnący przed pałacem. Burza trwała nie więcej, niż pięć minut i wyrządziła także wiele szkód w lesie. Po niej znów zapanowała bardzo szybko cisza. Był to jakby jakiś tusz z nieba. Ciekawe, że po trzech dniach, w miejscu gdzie upadł powalony świerk – pojawił się samochód z Rosjanami, co miało oznaczać początek ciężkich lat, jakie mnie czekały.
Czyżby owa burza miała być tego objawem? Gotowa byłam w to uwierzyć. Zdarzenie, zanim nas dotknie, wisi już w powietrzu. W każdym razie ta burza wryła się głęboko w moją pamięć.
Przypuszczalnie mój wewnętrzny spokój, wraz z ciszą za oknami, stanowiły warunek wstępny, by coś takiego przeżyć (jak uważa wielki Mistrz Eckhart).
--------------------------------------------------------
Z Górzna...
A zatem, na trzeci dzień pojawił się najpierw rosyjski oficer z polskimi rządcami, do tego dwóch innych Rosjan. Trzeba pałac przeszukać, czy nie ma w nim broni.
Dowiedziano się, że jakaś niemiecka dama przebywa samotnie w pałacu. Pomimo mego oświadczenia, że całą broń myśliwską musieliśmy zdać Polakom już jesienią 1939 roku, zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Kazali otwierać szafy; chyba szukali pistoletów.
Ale coś dla nich typowego: po piętnastu minutach zaczęło ich to nudzić; oficer stwierdził, że w tak dużym pałacu trzeba by szukać całymi dniami i zapytał, czy nie mam czegoś do picia. Dałam im co nieco, uprzejmie się pożegnali i odjechali, lecz był to dopiero początek.
Następnego dnia przyszedł do mnie rządca z wiadomością, że jutro mam się zgłosić w Lesznie w NKWD. Chcą mnie tam widzieć, więc mam się zameldować, w południe chyba wrócę. Jak dobrze wszystkiemu wierzyć.
Był dzień 7 marca, kiedy rano udałam się z Pawłem do Leszna. Paweł zaprzągł dwa konie i bryczkę z uchylną budką spryskał błotem. Uważał, że po drodze Rosjanie siwki nam zabiorą.
We wsi dosiadł jeszcze milicjant z karabinem. Wcale nie pytałam dlaczego, być może taki był przepis albo nie dowierzano Pawłowi.
I tak po dwudziestu pięciu latach wyjechałam z pałacu, czego jeszcze nie przeczuwałam – na zawsze! Myślałam bowiem, że w południe wrócę do domu. Amanda Rauhut chciała dla mnie ugotować zupę.
Ponieważ nadal było zimno, na moje brązowe futro wciągnęłam jeszcze pelisę Kurta z oślej skóry. Oprócz małej torebki nie miałam przy sobie nic więcej.
Za łaskę uważałam, że mój piękny dom mogłam opuścić bez żalu.
Po drodze, w kąkolewskim lesie, widziałam roztrzaskane czołgi. Nie spotkaliśmy ani ludzi, ani pojazdów. Ponieważ na koźle siedział milicjant, posterunki stojące na rogatkach Leszna nas nie zatrzymywały. W rynku zauważyłam wyrwy od pocisków na niektórych kamienicach.
--------------------------------------------------------
następne rozdziały
nie dotyczą terenu obecnej gminy Krzemieniewo,
więc poniżej tylko spis tytułów pozostałych 29 rozdziałów
...do Leszna |
31 |
Przejazdem koło Górzna |
34 |
...do Gostynia |
35 |
Pierwsza praca |
37 |
...swego rodzaju „areszt prewencyjny” |
39 |
Wartość prawdziwej ogłady |
40 |
Wszy... szczoteczka do zębów... Goethe |
42 |
Dystans albo wolność wewnętrzna |
43 |
Przesłuchanie |
45 |
W obozie pracy w Gronowie |
46 |
Budujące wzorce – pomocni ludzie |
50 |
Wreszcie nas zarejestrowano |
52 |
Boże Narodzenie po raz drugi w obozie |
56 |
Walka z pasożytami |
58 |
1946 – 1947 |
60 |
Zapowiedź zmiany |
64 |
Wywożą nas, ale nie na wolność |
65 |
W Gorzowie |
67 |
Dzieją się jeszcze cuda |
69 |
W Gdańsku |
71 |
W Poznaniu |
73 |
Proces nazistowskich vipów |
77 |
Widoki na wysiedlenie |
79 |
Pożegnanie z Poznaniem |
83 |
Intermezzo z Głubczycach |
84 |
Odjazd na Zachód |
86 |
Nieoczekiwane spotkanie |
87 |
Pierwsze wrażenia na Zachodzie |
88 |
Z dziećmi |
89 |
|
|
* * *
Byłoby pięknie, gdyby moje zapiski służyły nie tylko rodzinie, lecz żeby mogły służyć jako drogowskaz także czytelnikom. Szczególny los przeżywa się nie tylko dla siebie i należy głosić tę ogromną Moc, która człowiekowi pozwoliła się z losem pogodzić i przetrwać.
|
Nota o Autorce
(patrz BIOGRAMY) |
91 |
------------------------------
Fragmenty wspomnień wybrał, zdigitalizował i nadesłał Leonard Dwornik, któremu kserokopię książki „KOGÓŻ MAM SIĘ LĘKAĆ?” podarował w grudniu 2003 r. zaprzyjaźniony znawca i miłośnik regionu oraz regionaliów, mierzejewski krajan – Wiesław Giera z Kalisza.
|