LINIA FRANCISZKA (generalska, lubońska)
--------------------------------------------------------------
HERB
RODZINY MORAWSKICH |
|
NAŁĘCZ
(NIEZWIĄZANY) III, Nałonie
W polu czerwonym srebrna chusta koło tworząca z końcami na dół założonymi
jeden na drugim. Nad hełmem w koronie - między rogami jelenimi, trzy
pióra strusie przebite strzałą.
Labry czerwone podbite srebrem.
Herb przysługiwał w Wielkopolsce Czarnkowskim i Morawskim.
Na wszystkich średniowiecznych pieczęciach herb Nałęcz jest niezwiązany. |
Źródło: http://kolo-naleczow.w.interia.pl/odmiany.html |
--------------------------------------------------------------
CZĘŚĆ II
Czerpiąc zapewne inspirację z odpowiedzi Mickiewicza, przebywającego w Luboni w momencie, gdy doszła tam hiobowa wieść o upadku Powstania Listopadowego, udzielonej na pytanie jednej z córek referendarza Józefa Morawskiego, jego brat generał Franciszek Morawski napisał następujący wiersz:
Zbił grad na łanie całą żniw nadzieję,
Niema i kłosa na wieniec żniwiarzy,
Cóż robi rolnik? na nowo je sieje
I znów lepszą przyszłość marzy.
Słowa te zacytowano w „Listach z Poznania” (Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988), będących wyborem felietonów z drugiej połowy XIX wieku, opublikowanych głównie na łamach „Dziennika Poznańskiego”. Autor pisze, że ów wiersz generała Morawskiego był hasłem, pod którym ówczesne pokolenie ze skrwawionym sercem po rozwianiu najpiękniejszych nadziei zabierało się do nowej pracy i nowych zasiewów, i dodaje, że również w prozie Karola Marcinkowskiego przewija się ta sama myśl.
W warszawskim, bez wątpienia najbardziej bujnym okresie życia, poza Kajetanem Koźmianem przyjaźnił się z wieloma innymi luminarzami świata literackiego Warszawy i należał do bywalców wielu stołecznych salonów artystycznych, z salonem Wincentego Krasińskiego na czele. W 1820 roku wstąpił do loży masońskiej pod nazwą „Rycerze Gwiazdy z Lożą Braci Zjednoczeni” i w niej osiągnął IV stopień – kawalera wybranego. Był także członkiem Towarzystwa Nauk w Warszawie oraz Towarzystwa X-ów. Jak podaje „Literatura Polska. Przewodnik encyklopedyczny”, było to towarzystwo literackie, działające w Warszawie w latach 1815-1819, zawiązane 14.04.1815 roku u Jana Tarnowskiego przez grono literatów i miłośników literatury, należących do elity społeczno-politycznej Królestwa Polskiego. Stowarzyszenie X-ów trwało na pozycjach konserwatywnych, toteż poddawane swoim recenzjom utwory członkowie towarzystwa ciągle jeszcze przymierzali do prawideł klasycystycznych w czasie, gdy w krajach zachodniej Europy, zwłaszcza w Anglii i we Francji, zwyciężył w literaturze duch romantyzmu. Członkowie Stowarzyszenia X-ów oznaczali recenzje teatralne jednym lub dwoma iksami. Stowarzyszenie zakończyło swoją działalność 11.05.1819 roku.
W Warszawie łączyły go zabarwione przyjaźnią stosunki z Julianem Ursynem Niemcewiczem, poetą Franciszkiem Wężykiem i całą plejadą znakomitości parających się piórem. W głośnym sporze klasyków z romantykami zajął stanowisko pojednawcze. Lecz można wyrazić przypuszczenie, ze bliżsi mu byli romantycy. Zapewne tylko bardzo bliska przyjaźń z Kajetanem Koźmianem powstrzymała go od bardziej zdecydowanego opowiedzenia się po stronie romantyków.
Wobec jawnej niechęci okazywanej przez wielkiego księcia Konstantego, naczelnego wodza Wojska Polskiego, wojskowym będącym w służbie czynnej i zaangażowanym w działalność literacką, Morawski publikował anonimowo recenzje literackie i utwory umieszczane na łamach „Gazety Warszawskiej”. Był także autorem krytyk teatralnych, cieszących się dużym zainteresowaniem.
Do najpopularniejszych utworów literackich Franciszka Morawskiego należały bez wątpienia jego „Bajki”, a poza nimi „Dworzec mojego dziadka” oraz „Wizyta w sąsiedztwo”, wydana drukiem w 1841 roku. Wbrew utartemu mniemaniu, poemat „Dworzec mojego dziadka” bynajmniej nie ma za przedmiot dworu w Luboni, który zresztą do jego dziadka po mieczu nie należał, lecz dwór jego macierzystego dziadka Michała Szczanieckiego w Godurowie pod Dolskiem. Ten stary dwór jeszcze za życia jego rodzonego wuja, od dzieciństwa niewidomego Stanisława, brata Zofii ze Szczanieckich Morawskiej, tchnął z każdego kąta, każdego zakamarku staropolszczyzną i póki żył jego ostatni właściciel, ów Stanisław, przepojony był sarmatyzmem.
Oddaję tu głos autorom życiorysu Franciszka Morawskiego w „Polskim Słowniku Biograficznym”, którzy tak oceniają jego dorobek literacki:
Początki twórczości literackiej Morawskiego wiązały się z jego szerokim życiem towarzyskim. Pisał przygodnie dla rozrywki i zabawy; w okresie Księstwa Warszawskiego był głównie autorem epigramatów, fraszek, bajek i wierszy okolicznościowych. Większą popularność przyniosły mu oddzielnie wydana „Oda na powrót wojska (b.m. 1812 rok), a zwłaszcza patriotyczna „Mowa przy obchodzie pogrzebowym J.O. Książęcia Józefa Poniatowskiego miana... w Sedan d. 23 grudnia 1813” (Paryż, 1814, 2 wyd.).
W Królestwie kongresowym wysunął się Morawski na czoło ówczesnego życia literackiego, chociaż pozostał nie dbającym zbytnio o swą twórczość literatem-amatorem. Należał do towarzystwa X-ów, tu zapisał się przede wszystkim głośną, opartą na sądach A.W. Schlegla recenzją „Hamleta” (Gaz. Koresp. Warsz. I Zagran., 1816), sam później przełożył monolog tytułowego bohatera tej tragedii oraz fragment z „Romea i Julii”. O kulcie jaki żywił Morawski dla Szekspira świadczy także wcześniejszy przekład komedii A. D. Duvala „Szekspir rozkochany”. Morawski był również stałym bywalcem literackiego salonu generała Wincentego Krasińskiego. Chętnie go też widziano i podziwiano u Czartoryskich w Puławach. Przyjaciel Ludwika Osińskiego i Kajetana Koźmiana, przewyższał ich rozległością zainteresowań literackich: znał dobrze i cenił najnowszą literaturę niemiecką (był jednym z pierwszych w Polsce tłumaczy F. Schillera, przełożył również po 1815 roku tragedię Z. Wernera „24 lutego”) i angielską. Pozwoliło mu to zająć własne, pojednawcze stanowisko w walce romantyków z klasykami. W powstałych w roku 1825, a ogłoszonych dopiero w roku 1829 listach poetyckich do pisarzy obu obozów („Klasycy i romantycy polscy”) postawił wiele zarzutów i jednym, i drugim, oraz wystąpił z kompromisowym programem literatury narodowej. Chociaż ta mediacyjna akcja nie znalazła uznania u zwycięskich romantyków, oba listy Morawskiego należą do szczytowych osiągnięć tego gatunku w polskiej literaturze. Inne, wysoko współcześnie oceniane osiągnięcie pisarskie Morawskiego stanowił szlifowany latami przekład „Andromachy” J. Racine’a (wystawiony w Warszawie w 1827 roku).
[...]
Kontynuował również Morawski działalność przekładową, z uznaniem przyjęli współcześni spolszczenie „Pięciu poematów” J. G. Byrona („Manfred”, „Mazepa”, „Oblężenie Koryntu”, „Parazyna”, „Więzień Czyllonu” (Leszno 1815)). Ostrzej wypadł sąd potomnych, zarzucających Morawskiemu, że tłumaczył angielskiego poetę „stylem gawędy, czasem grubym i rubasznym” (Tretiak).
Nawet obszerne cytowanie tekstu autorów obszernego życiorysu Franciszka Morawskiego w „Polskim Słowniku Biograficznym” nie ukazuje w pełni jego sylwetki. Głośny był list do margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, w którym protestował przeciw prorosyjskiej postawie Wielopolskiego, w jego przekonaniu szkodliwej dla sprawy polskiej („Odpowiedź na list szlachcica polskiego do Metternicha z daty 15 kwietnia 1846...”, Paryż 1847).
Nie można pominąć wpływu Morawskiego na życie literackie w Wielkim Księstwie Poznańskim. Swoje prace przecież publikował również w „Przeglądzie Poznańskim”, do którego pisywali też inni członkowie rodziny, w „Przyjacielu Ludu”, a także w „Dodatku do Czasu”, piśmie o zasięgu ogólnokrajowym. Morawski wcześnie poznał się na twórczości Mickiewicza, zanim ten jeszcze zdobył powszechne uznanie, dostrzegł także talent młodego wielkopolskiego literata, Ryszarda Berwińskiego i lansując go oraz wspierając materialnie, umożliwił mu debiut. Andrzej Wojtkowski, pisząc historię Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, wysoko ocenił wpływ Morawskiego na życie kulturalne Wielkopolski w połowie XIX wieku.
Razem z dwoma wybitnymi ludźmi mieszkającymi w pobliżu jego Luboni, aczkolwiek nie najbliższym, nie o miedzę, pozostawali przez długie lata w przyjaźni i ścisłym kontakcie, a ich domy promieniowały polskością na całą bliższą i dalszą okolicę. Byłą to Lubonia generała Franciszka Morawskiego oraz Turew, siedziba generała Dezyderego Chłapowskiego i Przylepki, własność i siedziba Jana Koźmiana.
Więcej uznania niż generał Franciszek Morawski zyskał sobie współczesny mu, serdeczny przyjaciel i towarzysz broni, wspomniany wyżej generał Dezydery Chłapowski. Zawdzięcza to swojej legendzie i faktycznym zasługom na innym polu – jako postępowy rolnik, stosujący nowatorskie metody uprawy roli, kształtował wielkopolskie rolnictwo. Pamięć o nim przetrwała głównie dzięki filmowi i innym mediom, przede wszystkim telewizji. Dzięki niej wzrosło również zainteresowanie jego sylwetką w kręgach miłośników historii rodzinnej Wielkopolski. Jego postać obrasta legendą i generał Chłapowski z pewnością przetrwa w świadomości społeczeństwa i w nadchodzącym XXI wieku pozostanie w niej jako wybitny reprezentant pozytywizmu. A jednak generał Morawski i na tym polu mógł jeśli nie konkurować z Chłapowskim, to na pewno nie pozostawał w jego cieniu. Za życia miał przynajmniej tę satysfakcję, że jako generał dywizji był wyższy rangą od generała brygady Dezyderego Chłapowskiego. Jeden i drugi natomiast jako wojskowi spotkali się z ostrymi krytykami ze strony swoich współczesnych, którzy szczególnie ostro napadali generała Chłapowskiego.
Generał Morawski, który za młodu przemierzył w mundurze oficera wojska polskiego niemałą część Europy, po powrocie z Wołogdy rad przysiadł w wiejskiej głuszy w dziedzicznej Luboni. Chociaż narzekał na życie osiadłe z dala od gwaru stolicy, w której eleganckim świecie za nie tak dawnych lat czuł się jak ryba w wodzie, raczej nie ruszał się z miejsca. Znaczącym wyjątkiem był w roku 1837 wojaż w towarzystwie bratanka Kajetana w dalekie strony, na Wołyń. Byłemu wojskowemu, dla którego życie i obyczaje polskie doby sarmatyzmu nie były obce, podróż ta przypominała dawno minioną epokę. Dwaj Morawscy odbyli ją bowiem „rzemiennym dyszlem”. Podróżnicy ruszyli spod Leszna Wielkopolskiego i robili dłuższe postoje we Wrocławiu i Krakowie, serdecznie witani i żegnani przez rodaków. Po opuszczeniu Krakowa, rozpoczęli uświęconą wielowiekową tradycją peregrynację od dworu do dworu. Ujawniła ona, że wśród braci szlachty czy raczej wśród owej weyssenhoffowskiej „półtorej szlachty” i w kręgach galicyjskiej „arystokracji” generał był szeroko znany i lubiany, gdyż gdziekolwiek się dwaj panowie Morawscy zjawiali, gościnne szlacheckie i pańskie siedziby stawały przed nimi otworem. Pierwszym ważnym celem ich odysei po ziemiach przedrozbiorowej Rzeczypospolitej była Sławuta, rezydencja magnackiego rodu Sanguszków, gdzie ich po staropolsku podejmowano. Stamtąd generał podążył dalej do dóbr swojej zmarłej żony, żeby tam uporządkować a może także polikwidować sprawy majątkowe i interesy. Tam też pożegnał bratanka, odtąd samodzielnie kontynuującego swoją krajoznawczą a zarazem zdrowotną podróż na Bliski Wschód.
Generał Franciszek Morawski, w latach późniejszych sprawiający wrażenie zaprzysięgłego domatora, odbywał i inne wojaże. Były to typowe wyjazdy zdrowotne starszego pana, nękanego częstą w jego generacji padagrą. Kurował się więc w różnych „badach” na tę chorobę i na mnożące się z biegiem lat dolegliwości „trzeciego wieku”. Celem takich wyjazdów bywał najczęściej Karlsbad, dzisiejsze Karlove Vary. Oczywiście bywał także często w Poznaniu, zarówno w interesach, jak i w celach towarzyskich oraz związanych z działalnością polityczną i społeczną. Po raz ostatni chyba był w Poznaniu 12.01.1857 roku u Kwileckich, przy ulicy Św. Marcin 15, gdy liczące 42 osoby grono działaczy podjęło decyzję o powołaniu do życia Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, odgrywającego ogromną rolę w życiu Wielkopolski w dobie zaborów. Został jednym z pierwszych członków PTPN i do śmierci miał tytuł członka zwyczajnego.
Chyba żaden inny Morawski nie bywał równie często uwieczniany na portretach. Najwcześniej, w 1820 roku namalowany został obraz przez Antoniego Brodowskiego. Z korespondencji generała wiadomo, że portretował go także Gładysz. Jego sylwetka znana jest także ze wspomnianego wyżej obrazu pędzla Januarego Suchodolskiego pod tytułem „Książę Józef Poniatowski wręcza Morawskiemu depeszę dla Napoleona w roku 1812”. O ile nie wszystkie portrety generała Morawskiego zachowały się do naszych czasów, to ich kopie i odbitki przetrwały w różnych publikacjach.
Pod dachem lubońskiego dworu obok życia towarzyskiego kwitło również życie rodzinne, pełne ciepła, serdeczności i uczucia. Starzejący się Franciszek Morawski przeżył głęboki dramat, którego przyczyną była śmierć ukochanej synowej, Zofii Taczanowskiej, pierwszej żony syna Tadeusza. Generał, którego własne życie i szczęście małżeńskie trwało krótko, adorował Zosię o subtelnej urodzie i był do niej przywiązany niczym do rodzonej córki. Zabrała ją prawdopodobnie gruźlica, zbierająca w tamtych czasach obfite żniwo. Przedwcześnie zgasła synowa była jasno-blond pięknością. Rozpieszczana ponad wszystko. Zosia była śpioszkiem, najchętniej długie przedpołudniowe godziny spędzając w łóżku. Dzień jej imienin zawsze był w Luboni solennie obchodzony. W tym dniu generał pierwszy zjawiał się z życzeniami. Promiennie uśmiechnięty, wkraczał do jej pokoju z ogromnym naręczem kwiatów, które sam zrywał w lubońskim ogrodzie, tonącym w różnobarwnym kwieciu. Generałowi towarzyszyła sfora rozradowanych psów, którym ich krotochwilny pan poprzywiązywał do ogonów bukiety kwiatów.
Życiorys generała znany jest dobrze, natomiast mało dotąd napisano o jego domu w Luboni, pod dachem którego spędził kilkadziesiąt lat długiego życia i w którym dni jego dobiegły końca. Dwór to był raczej niepokaźny i po dziś dzień takim pozostał. Po staropolsku gościnny, był nad podziw pakowny i przestronny. Morawscy nie lubowali się jednak we wspaniałych, jaśniepańskich siedzibach, chociaż snobizm był i w tej rodzinie cechą nierzadką. Dworek zbudowany w pierwszej połowie XVIII wieku, początkowo – jak większość dawnych siedzib szlachty, często bogatej – był niewielki i bezpretensjonalny. Generałowi pędzącemu ożywione życie towarzyskie stał się z czasem z pewnością za mały. Pojawiały się tu przecież także postacie z wielkiego świata, jak księżna Maria Wirtemberska, córka księcia Adama Czartoryskiego, generała ziem podolskich i Izabeli z Flemingów, pani na Puławach. Między Puławami i później Sieniawą po upadku Powstania Listopadowego, a Lubonią, przed i po wizycie księżnej Wirtemberskiej u generała, często-gęsto krążyły listy będące namacalnym dowodem więzów bliskiej, pieczołowicie pielęgnowanej przyjaźni. Maria Wirtemberska przybyła do Luboni w 1841 roku i stąd, mając u boku generała, bywała z wizytami w bliższej i dalszej okolicy w pałacach rodów arystokratycznych oraz szlacheckich dworach i dworkach. Wszędzie na jej cześć urządzano bale i towarzyskie reuniony.
Były to czasy, gdy życie płynęło dużo wolniejszym niż dziś nurtem i do stosunków towarzyskich przykładano o wiele większą wagę niż obecnie. Gdy weźmiemy dziś w rękę szlachecki epos „Dworzec mojego dziadka” Franciszka Morawskiego, znajdziemy w nim opis sąsiedzkich wizyt, co prawda z epoki dawniejszej, bo z czasów stanisławowskich. Jednak obyczaje, zwłaszcza na głębokiej prowincji, nie nadążały nigdy za żywym nurtem wydarzeń społecznych i politycznych, i wiele z nich zachowywało się przez dziesiątki i setki lat. Dzięki temu również „Wizyta w sąsiedztwie” pióra Franciszka Morawskiego daje nam dość wierny obraz czasów, w których żył autor.
Z okolicznych magnatów bywali w Luboni Sułkowscy, właściciele zamku w Rydzynie: książę Antoni, generał adiutant cara Aleksandra, później generał dywizji wojsk polskich i naczelny dowódca armii polskiej, marszałek sejmów Wielkiego Księstwa Poznańskiego oraz jego rodzina. Gdy zmarł, więź przyjacielska Sułkowskich z Morawskimi nie zerwała się, gdyż najbliższą przyjaciółką referendarzowej Morawskiej z Oporowa była wdowa po księciu, Ewa księżna Sułkowska, a związki z Oporowem i Lubonią podtrzymywał także ich syn, książę August, kolejny ordynat na Rydzynie.
Bywał również w lubońskich progach Edward Raczyński z Rogalina, zazwyczaj stroniący od kontaktów z ludźmi, wręcz uważany za odludka, człowiek o głębokiej dumie narodowej. Chory, sfrustrowany i rozgoryczony w wyniku niesłusznych zarzutów i ludzkiej niewdzięczności, po raz ostatni przybył do Luboni w połowie 1944 roku. Jego widok przeraził generała, który w jednym ze swoich listów napisał: „Widziałem go u siebie w lecie. Przed miesiącem byłem u niego i choć nikomu tego nie mówiłem, zauważyłem obłąkanie oczywiste i przewidywałem coś okropnego”. Jakoż tragiczny finał życia tego szlachetnego człowieka i szczególnego dobrodzieja miasta Poznania był już bliski. W kilka miesięcy później, w styczniu 1845 roku Edward Raczyński w niecodzienny sposób odebrał sobie życie, wystrzałem z armatki-wiwatówki roztrzaskując swoją głowę. O przyjaznych stosunkach z Raczyńskim napisał generał na łamach leszczyńskiego „Przyjaciela Ludu”, wspominając, że był kiedyś w Zaniemyślu uroczyście przyjmowany, przy czym Edward Raczyński urządził na jego cześć wspaniałą iluminację i bitwę morską, zainscenizowaną co prawda nie na wodach Bałtyku, tylko na zaniemyskim jeziorze oraz czcząc swego gościa zjazdem licznych gości. Można się dziś jedynie domyślać, że nie było to wyłącznie spotkanie towarzyskie, ale że kameralnym spotkaniom towarzyszyły czasem „nocne Polaków rozmowy” o polityce i sprawie obrony praw ludności polskiej pod pruskim panowaniem.
Drzwi gościnnego dworu w Luboni nigdy się nie zamykały. Najbliższe stosunki sąsiedzkie łączyły siedzibę generała z pałacem w Pawłowicach. Władał w nim Leon Mielżyński, żonaty z Felicją Potocką, pan największej wielkopolskiej fortuny, syn starszego towarzysza broni generała Franciszka Morawskiego, to jest Stanisława hr. Mielżyńskiego, generała wojsk polskich w okresie istnienia Księstwa Warszawskiego, zmarłego w 1826 roku i Prowidencji z Zarembów. Istniały między obu rodzinami więzy powinowactwa, gdyż generał Morawski rodził się z Zofii Szczanieckiej, podczas gdy generał Mielżyński był bratem Mikołaja Mielżyńskiego, właściciela Baszkowa, żonatego z Brygidą Szczaniecką, starościanką średzką. Za życia generała w iście książęcym pałacu Mielżyńskich w Pawłowicach odbywały się okazałe bale, o jednym z nich wspomina w bogatej korespondencji dziedzic Luboni. Odbył się on w 1860 roku, a więc niemal u schyłku życia generała. Wydał go Leon Mielżyński dla uczczenia siedemnastych urodzin starszej córki Anny, która 14 października w tym samym roku została żoną Stanisława Czarneckiego, właściciela Rakoniewic. Ten bal zgromadził ogromną ciżbę ziemian i arystokracji z całego Księstwa, a wśród nich, zapewne w towarzystwie syna, generałą Morawskiego.
Do najserdeczniejszych przyjaciół i dalszych sąsiadów należał generał Dezydery Chłapowski z Turwi, któremu nawet w późnym wieku droga do Luboni licząca kilkadziesiąt kilometrów nie była zbyt daleka, żeby odbyć konną eskapadę. Zaliczał się do nich także Gustaw Potworowski, właściciel Goli pod Gostyniem, jeden z najwybitniejszych wielkopolskich działaczy patriotycznych w gronie ziemian w XIX wieku. W siedzibie Koźmianów, Przylepkach w powiecie kościańskim, mieszkał Jan Koźmian, zięć generała Dezyderego Chłapowskiego. Pomimo tego, że Przylepki i Lubonia nie należały do bliskich sąsiedztw, trudno było o bliższe przyjacielskie związki, jak między Franciszkiem Morawskim i Janem Koźmianem.
-------------------------------------------------------------------------------------
Wypis z: Leitgeber S., „Morawscy herbu Nałęcz I. 600 lat dziejów rodziny”, Poznań 1997.
|