LINIA FRANCISZKA (generalska, lubońska)
--------------------------------------------------------------
HERB
RODZINY MORAWSKICH |
|
NAŁĘCZ
(NIEZWIĄZANY) III, Nałonie
W polu czerwonym srebrna chusta koło tworząca z końcami na dół założonymi
jeden na drugim. Nad hełmem w koronie - między rogami jelenimi, trzy
pióra strusie przebite strzałą.
Labry czerwone podbite srebrem.
Herb przysługiwał w Wielkopolsce Czarnkowskim i Morawskim.
Na wszystkich średniowiecznych pieczęciach herb Nałęcz jest niezwiązany. |
Źródło: http://kolo-naleczow.w.interia.pl/odmiany.html |
--------------------------------------------------------------
CZĘŚĆ III
Z rodziny Koźmianów, na tyle blisko zaprzyjaźnionych z Morawskimi, że postronni mogli uważać ich za krewnych, wyróżniał Andrzeja, którego znał prawie od urodzenia, bywając w Piotrowicach u jego rodziców Kajetana i Anny z Mossakowskich niemal równie często, jak w Puławach u Czartoryskich. W korespondencji generała często przewija się jego imię: nazywał go czule Jędrusiem, botez ich więź przypominała stosunek ojca do syna. Generał wywierał na niego duży wpływ, kształtował charakter a nawet poglądy polityczne przyszłego polityka konserwatywnego i zdolnego publicysty. W latach późniejszych pupil generała utrzymywał bliskie kontakty ze środowiskiem paryskiego Hotel Lambert i z krakowskim „Stańczykiem” Pawłem Popielem, przyjaźnił się też z Zygmuntem Krasińskim.
Częstymi, zawsze mile witanymi gośćmi generała byli sąsiedzi Józef Łubieński wraz z rodziną, Józef Mycielski z Rokosowa z żoną Karoliną z Wodzickich, Stanisław Mycielski z Ponieca, zięć Wincentego Turno i Heleny Kwileckich z Objezierza, przyjaciel Tadeusza Morawskiego, syna generała, a także Marceli Zółtowski, właściciel Drzewiec, mąż Józefy z Mycielskich. Do osób pojawiających się w Luboni, z pewnością nie tylko gwoli kontaktów towarzyskich, należał także Roger Raczyński.
Wspominając o bywalcach, nie sposób pominąć takiej znakomitości Jak Julian Klaczko oraz duchownych, którzy odegrali wielką rolę za czasów generała Morawskiego w walce o polskość w Księstwie Poznańskim, księży Alexego Prusinowskiego i Jana Chryzostoma Janiszewskiego. Bywali tu także przybysze z dalekich stron , jak ksiądz Hieronim Kajsiewicz i Piotr Semeneńko. Tygodniami przesiadywał w Luboni Andrzej Koźmian i inni członkowie jego rodziny. Trudno byłoby tu wyliczać innych bywalców, zwłaszcza Wielkopolan: Chłapowskich z Czerwonejwsi i Chłapowskich z linii sośnickiej, Brezów, Turnów, Taczanowskich, Żołtowskich, Modlibowskich oraz innych gości, bawiących tylko przejazdem w Wielkopolsce, a na ich czele sędziwego księcia Adama Czartoryskiego, który przybył kiedyś do Wielkopolski z odwiedzinami do swojej córki Izy, wydanej za Jana Działyńskiego, właściciela Kórnika i Gołuchowa.
Zaskakuje jednak fakt, że u generała pojawił się także w charakterze gościa młody rewolucjonista Edward Dembowski. Choć może to tylko jakiś refleks dawnych związków Franciszka Morawskiego z Puławami, gdzie jednym z częstych bywalców w pałacu księżnej Izabeli był ongiś jego ojciec?
Trzeba jednak podkreślić, że wizyty gości w Luboni nie ograniczały się tylko do celów ściśle towarzyskich. Doktor Szymon Molenda, leszczyński polonista, powiedział w doskonałym referacie na organizowanych w Oporowie obchodach 100-lecia śmierci generała, że liczne spotkania elity społeczeństwa wielkopolskiego w Luboni nie były niczym innym, jak zmodyfikowanymi odbitkami stołecznych salonów literackich z lat młodości generała. Teraz ich miejscem stały się ukryte w wiejskiej scenerii dwory braci Józefa i Franciszka Morawskich oraz Koźmianów.
Z listów generała przebija miłość i przywiązanie do stron ojczystych. W jednym z nich czytamy:
„Mam domek dość schludny, ogród niezmiernie wielki; mieszkam, po prostu mówiąc w rozległym lesie. Są tu kilkuwiekowe dęby [...] łąki przedziwne, w ogrodzie kilka stawów, które w naszych płaszczyznach są bogactwem. Karczmę i stajnię wystawiłem porządnie pod dachówką. Drogę zaczynam wysadzać drzewem owocowym, gdyż i to jest rodzajem przemysłu w tych stronach”.
Życie codzienne generała było bardzo pracowite, ale tego wymagały czasy, gdyż lata popowstaniowe były niezwykle trudne, podatki nakładane przez rząd pruski były wysokie, a do tego trzeba było płacić niemałe odsetki od zaciągniętych wcześniej kredytów w tzw. Landszafcie i raty pożyczek hipotecznych.
O codziennych kłopotach dowiadujemy się z jego własnych zapisków:
„Wstaję z dzwonkiem, bo u mnie wszelka praca w polach i na dziedzińcu zaczyna się i kończy z dzwonkiem. Wychodzę natychmiast i patrzę, czy roboty wszystkie rozpoczęte, potem wracam, budzę Tadzia; wypijam śniadanie w jego ogródku, a potem trudnię się jego lekcjami. O jedenastej wyjeżdżam konno przekonać się jak robota szła od rana, o drugiej jadam obiad. Po obiedzie patrzę znowu, czy roboty rozpoczęte; potem lekcje przez dwie godziny; spacer, herbata, dyspozycje na dzień drugi, wieczerza, długa rozmowa o znajomych, przyjaciołach w Piotrowicach, krewnych w Sydyniach; potem sen i tak codziennie cały czas spędzamy”.
Generał bynajmniej nie ukrywał, że gospodarstwo śmiertelnie go nudzi i męczy, ale swoje gospodarskie obowiązki traktował poważnie i wypełniał gorliwie, bo jego życie, co z listów widać wyraźnie, to walka o byt i przetrwanie ciężkiego kryzysu w rolnictwie wielkopolskim. Taki tryb życia był mu od 1806 do 1831 roku najzupełniej obcy. Doskwierał mu brak towarzystwa, rozrywek kulturalnych, wymiany myśli z elitą, intelektualistami stolicy, brak stołecznych salonów. To wszystko w mniejszym lub większym stopniu rekompensowały mu odbudowywane stopniowo przyjacielskie kontakty z czołowymi postaciami Wielkopolski oraz, z biegiem lat, coraz częściej zjawiający się lubońskim zaciszu starzy przyjaciele.
Mijały też stopniowo ciężkie lata walki o byt codzienny, gdyż w schyłkowym okresie jego życia wyraźnie poprawiła się koniunktura dla wielkiej własności rolnej.
Kiedyś wyrwało mu się nieoczekiwane wyznanie, że zawód rolnika jest mu obcy.
„Czułem, że powinnością było być żołnierzem i byłem nim; czuję, że trzeba przedzierzgnąć się w kmiecia i znowu nim jestem, lecz żadnego z tych zawodów nie lubiłem”.
Na starość chyba wróciły wspomnienia lat bardzo odległych, skoro napisał: „Nie ma już i jednego kontusza, nie znajdzie go nawet na tandecie”.
Tym Polakom, którzy nazywali Wielkopolskę krzywdzącym mianem polskiej Beocji, dawał generał Morawski w swoich listach, nie przeznaczonych przecież do druku, przekonywującą odpowiedź. Pisał w nich, że tutejsza elita społeczeństwa musiała oddać się całkowicie gospodarowaniu na roli, gdyż bez wytężonej pracy na swoim zagonie wszyscy byliby zbankrutowali. Nie zamykając oczu na błędy i słabości Wielkopolan pisał też, że „szlachetność i pojęcie honoru są tu do wysokiego posunięte stopnia a więcej tu nawet religii niż w innych stronach”. W 1854 roku pisał o korzystnej dla rolnictwa koniunkturze, lecz troską przejmowała go rosnąca liczba ogłoszeń o licytacji dóbr i ich przechodzeniu w posiadanie Niemców. Niepokoiły go postępująca utrata polskiej ziemi i potęgująca się groźba wynarodowienia Polaków. Niemieckiemu zagrożeniu polskości dał także wyraz w swojej twórczości, ganiąc narodowe przywary Polaków.
Gdy generałowi przyglądamy się z bliska, jawi się jako wielki miłośnik zwierząt. W lubońskim dworze, tuż u wejścia do jego pokoju, stała ogromnych rozmiarów klatka, a w niej duże stadko kanarków. Musiały się czuć swojsko, skoro ich śpiew i świergotanie tak było głośne, że chociaż drzwi do sanktuarium generała były zamknięte, ich ćwierkanie łączące się w jeden chór nieraz przeszkadzało w rozmowach. Jak zwykle w dawnych polskich dworach, po pokojach kręciła się stale nieprzeliczona sfora psów – kundelków. Prawa wstępu nie miały do środka domu tylko wielkie brytany. Były tego świadome i cierpliwie wylegiwały się pod oknami pokoju generała, oczekując jego pojawienia się. Kilka pańskich faworytów, merdając przyjaźnie ogonami, kręciło się po sali jadalnej. Wiedziały, że gdy generał usiądzie, wówczas z pańskiego stołu spadać będą przeznaczone dla nich smakowite kąski. Najbliższy sercu z psich faworytów wabił się Karo. Gdy zdechł, to samo imię odziedziczył jego następca. Nie było to zaskakujące, bo w niejednym polskim dworze również służący zawsze nosił imię swego poprzednika, a ulubiona pokojówka jaśnie pani także dziedziczyła imię poprzedniej, zwłaszcza o ile tamta była swojej pani faworytką.
Kiedyś psia menażeria powiększyła się o późniejszego faworyta, który pojawił się w Luboni przypadkowo i otrzymał niecodzienne imię, a raczej nazwisko poprzedniego swego pana, Niemca Takelmana. Syn generała, Tadeusz Morawski, był kiedyś w jakiś interesach w niewielkim miasteczku Śmiglu. Tam zauważył miejscowego Niemca w chwili, gdy ten zamierzał pozbyć się małego szczeniaka, topiąc go. Tadeuszowi zrobiło się żal psiny i zabrał ze sobą szczeniaka do Luboni, gdzie z czasem stał się ulubieńcem domowników. Gdy już był dużym psem, generał wpadł na niecodzienny koncept i synowi, jego zbawcy, na dzień imienin napisał wiersz o Takelmanie. Pies nie był głupi i na rozkaz swego pana zaniósł solenizantowi kartkę z wierszem przyczepionym do obroży. Oto, co na niej przeczytał Tadeusz:
Niech i ja także dzień ten miły święcę,
szczeknę z radości i ogonkiem kręcę,
Bo jakże nie mam w dniu tak drogim skakać,
A nawet z rzewnej wdzięczności zapłakać.
Pamiętam bowiem o tym strasznym figlu,
Który los zdradny gotował mi w Śmiglu,
Gdziem miał już zginąć a tyś się użalił,
I od tych srogich Niemców mnie ocalił...
Generał nie ograniczał grona ulubionych zwierząt do psów i ptaków. W lubońskiej stajni cugowej koni było sporo, ale pańska faworytką była klacz Wilczata, któa do naturalnej śmierci była u generała na łaskawym chlebie, a gdy zdechła, generał zapłakał. Ją także uczcił okolicznościowym wierszem:
...Bo wreszcie, cóż ja będę znaczył bez Wilczatej?
Po Wilczatej mnie znają, kiedy po obiedzie
Stare generalisko na wizytę jedzie.
Po Wilczatej mnie znają, kiedy z Karnym w parę,
Odwożą po spowiedzi moje grzechy stare.
Wlokłem się marząc sobie, że gdy zejdę z świata,
Aż do grobu mnie moja odwiezie Wilczata.
Tak to się z losem ludzkim wiążą losy szkapie...
Postać generała staje się nam bliższa i bardziej ludzka dzięki nieocenionym listom jego bliskiego przyjaciela, Stanisława Koźmiana. Jemu też zawdzięczamy informację o tym, że upadek jego sił zdrowotnych zaczął się już na długo przed śmiercią. Wynika to z listu napisanego przez Koźmiana w 1849 roku, w którym pisał:
Na początku lutego wybrałem się z bratem z Turwi do Luboni. Po całodziennej podróży (!), zziębnięci przybyliśmy tam nad samym wieczorem. Zaraz wyszedł jenerał do nas, ale jakże zmieniony. Już nie był to ów tęgi i śliczny mężczyzna, ale osiwiały, pochylony starzec; ledwom go poznał. Przebył też w ostatnich latach nader dokuczliwą, niebezpieczną chorobę. Uratowała go szczęśliwie dokonana w Dreźnie operacja. Sam mi nieraz później opowiadał, co podczas niej wycierpiał i jak Zygmunt Krasiński rękę mu od początku do końca trzymał.
Ster gospodarstwa rolnego dawno już generał wypuścił z dłoni i wycofał się z wszelkiej działalności publicznej, przekazując zarządzanie majątkiem w ręce syna. Kto wie, czy nie nastąpiło to już z chwilą, gdy jego syn żenił się po raz pierwszy, a więc w 1848 roku.
Chociaż córka, Maria Morawska, wychowana była z dala od ojca, nie zapominał o niej, o czym świadczy wierszyk, napisany w 1855 roku. Traktuje w nim dorosła kobietę jak dziecko, używając słów „urodzinki Maryni”:
Talar i bankocetel
Nie prawdaż żeśmy bracia – takimi oto słowy
Odezwał się do srebrnego, pieniądz papierowy.
Ja talar i ty talar! - Przebacz, srebrny rzecze,
Że zupełnie naszemu braterstwu zaprzeczę.
Moja wartość istotna, twoja pożyczona,
Mnie czysty zrodził kruszec – tyś powstał a gałgana.
Franciszek Morawski
Nazajutrz po urodzinkach Maryni, 1855 rok
List napisany u kresu życia wyrażał zarazem smutek i rezygnację człowieka, któy jest świadom bliskiej śmierci i godzi się na nią. Pisał w nim generał:
Humilissimus ex-dziedzic, ex-jenerał, ex-poeta, ex-członek towarzystw uczonych, wszystkich systemów kredytowych, balów, pikników – słowem taki „ex” ze wszystkiego, że siedzę już tylko jak szkielet, trochę trawiący, trochę drzemiący i jak z ostatnim jeszcze znakiem życia, z paciorkiem lub preferansem w ręku.
Im śmierć była bliżej, tym cierpienia stawały się bardziej dokuczliwe. Odmawiały posłuszeństwa oczy i ręka się niemiłosiernie trzęsła, więc w korespondencji z najbliższymi wyręczała go wnuczka Elżbieta, późniejsza Łubieńska. W liście podyktowanym jej 15.02.1861 roku informował przyjaciela, Stanisława Koźmiana:
I jam także przebiedował karnawał, bo do tych licznych defektów starości dołączyło się od pięciu tygodni takie swędzenie ciała, że ciągle dzień i noc, w febrycznym jestem w stanie, a doktór nie doktór, niedostateczne podaje środki do uśmierzenia tych cierpień.
Mimo złego stanu zdrowia generał nie odwołał obchodów swoich ostatnich imienin, które odbyły się z udziałem całej, licznej rodziny Morawskich oraz grona przyjaciół. Nastrój radosny nie był, gdyż wszyscy czuli, że były to już ostatnie imieniny generała. Toast za zdrowie solenizanta wzniósł, jako senior zgromadzenia, generał Dezydery Chłapowski i w serdecznych słowach przypomniał mu wszystkie ważne chwile, w których się wspólnie znajdowali, a swoją długą przemowę zakończył życzeniem, aby również w przyszłym życiu mogli być razem. Powiedział też, że ten z nich, który jako pierwszy się tam dostanie, winien drugiemu kwaterę zamówić. Generał Morawski bardzo wzruszony, czule mu podziękował dodając do przemówienia przyjaciela, że chyba modlitwy jego towarzysza broni i przyjaciela zdołają mu wyrobić przy nim miejsce w niebie.
Cierpiąc do końca, generał na wieki zamknął oczy 12.12.1861 roku w Luboni. Dopiero jednak w dniu 18 grudnia odbyło się uroczyste wyprowadzenie zwłok generała do kościoła parafialnego w Oporowie, gdzie następnego dnia zgromadził się licznie kondukt pogrzebowy. Na czele wielkiego grona księży egzekwie i ceremonie pogrzebowe odprawił prymas Polski oraz arcybiskup gnieźnieńsko-poznański Leon Przyłuski. Trumnę generała do grobu ponieśli jego towarzysze broni.
Z czterech synów Wojciecha i Zofii Szczanieckich generał Franciszek Morawski żył chyba najpełniej, a na pewno najdłużej, licząc w chwili śmierci 74 lata. Mimo, że narzekał na dolę rolnika, do której nie czuł powołania, to jednak z życia, które pędził w ostatnich dziesięcioleciach na wzór przodków, też czerpał satysfakcję. Czuł się szczęśliwy w roli ojca i dziadka otoczonego liczną rodziną i delektował się urokami otaczającej go przyrody. Nieraz musiał wracać myślami do barwnej przeszłości, wspominając trzy etapy swojego życia: lata nauki i studiów, lata służby wojskowej i lata rolniczeo lemiesza, na który chcąc nie chcąc przekuwał miecz.
Pielęgnowany przez poprzednie pokolenia kult generała Morawskiego trwa w całej jego rodzinie po dzień dzisiejszy. W okresie do 1939 roku, gdy Morawscy posiadali wiejskie dwory w Wielkopolsce i poza nią, i pomimo, że tylko jedna linia po mieczu wywodziła się od niego, nie było chyba siedziby, w której czy to w salonie, czy w sali jadalnej lub w gabinecie pana domu, nie wisiałby portret generała Morawskiego w galowym, generalskim mundurze z orderami i odznaczeniami na piersi. Taki obraz wisiał także w pokoju jadalnym paryskiego mieszkania ambasadora Kajetana Morawskiego (Kocia), od kiedy zamieszkał w 1944 roku w stolicy Francji. W oczach niektórych przedstawicieli pokolenia Morawskich, które weszło w dojrzałe życie w dwudziestoleciu międzywojennym, najwybitniejszą postacią w rodzinie był nie generał, lecz jego brat Józef, referendarz stanu w rządzie Księstwa Warszawskiego, właściciel Oporowa. Nie podzielam tego poglądu.
Postać generała długo trwała wśród potomnych, o czym między innymi świadczy zamiar postawienia mu jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu pomnika w Pudliszkach, w których przyszedł na świat. Realizację tego pomysłu pokrzyżował wybuch II wojny światowej, po której nikt już o tym nie myślał. Dziś generał Franciszek Morawski stał się dla Polaków z przełomu XX i XXI wieku postacią z bardzo odległej przeszłości, znaną co najwyżej studentom polonistyki z lektur obowiązkowych.
Dziećmi generała Franciszka Morawskiego i Anieli z Wierzchowskich byli Tadeusz i Maria.
Maria, jedyna córka generała Franciszka Morawskiego i Anieli z Wierzchowskich, poślubiła około 1840 roku Karola hrabiego Jezierskiego, urodzonego w 1819 roku w Mińsku, właściciela dóbr Mińsk Mazowiecki, szambelana cesarza Rosji i ochmistrza dworu cesarskiego. Był on synem hrabiego Stanisława, właściciela Mińska, Sobień, Jezior i innych dóbr, zmarłego w 1831 roku i Marianny z hrabiów Małachowskich, wojewodzianki mazowieckiej. Dziadkiem Karola Jezierskiego była bardzo głośna postać w okresie panowania króla Stanisława Augusta, Jacek Jezierski, adiutant buławy wojsk koronnych i ostatni przed rozbiorami Polski kasztelan łukowski. Człowiek niezwykle skrzętny, zapobiegliwy i obrotny, prawdziwy „self made man”, jak dzisiaj by go nazwano, wchodząc w życie dorosłe jako drobny szlachcic, doszedł do wielkiej fortuny. W myśl zasady „pecunia non olet”, pieniądz nie śmierdzi, nie gardził sporymi dochodami, jakie mu przynosiły łaźnie na warszawskim Solcu, mające złą sławę jako dom schadzek. Ukoronowaniem jego zabiegów o godności i urzędy było uzyskanie w 1801 roku dziedzicznego tytułu hrabiowskiego dla siebie i całej swojej rodziny, który otrzymał – nie za darmo! - od króla Galicji i Lodomerii i zarazem cesarza Austrii.
Dwie córki Jacka Jezierskiego poślubiły: Róża – Tadeusza Chłapowskiego, właściciela Turwi, a Natalia – Marcina Popiela, właściciela dóbr Kurozwęki w kieleckiem. Mariaż jego wnuka, Karola Jezierskiego, z córką generała Morawskiego utwierdził związek trzech rodzin, Morawskich, Chłapowskich i Popielów, póxniej wielokrotnie łączonych poprzez małżeństwa.
Maria z Morawskich Jezierska zmarła 4.06.1891 roku w Turwi, domu swojego zięcia i pochowana została w grobowcu rodzinnym Chłapowskich na wiejskim cmentarzu w Rąbiniu. Karol hrabia Jezierski zmarł 26.01.1899 roku w Warszawie.
Córka Marii, Róża z Jezierskich Tadeuszowa Chłapowska, synowa generała Dezyderego Chłapowksiego, zmarła młodo w 1879 roku i osierociła czworo małych dzieci, z których najmłodsze miało zaledwie pięć lat. W pokoleniu dzieci Róży znów doszło do związku małżeńskiego z rodziną Morawskich, gdyż jej drugie dziecko, Maria Chłapowska, została żoną profesora Kazimierza Morawskiego, syna Kajetana z Jurkowa i Józefy z Łempickich. [...] O jedną generację później prawnuk generała Chłapowskiego i Antoniny z hrabiów Grudzińskich, noszący jego imię – Dezydery, syn Mieczysława Chłapowskiego, właściciela Kopaszewa i Wandy z Potworowskich, ożenił się z Teresą Morawską z linii kotowieckiej, córką Zbigniewa.
Tadeusz, jedyny syn Franciszka i Anieli z Wierzchowskich, urodził się 26.06.1821 roku w Warszawie, gdzie także odbył się jego chrzest. Otrzymał imię na cześć bohatera narodowego, Tadeusza Kościuszki, do którego wielki kult żywił generał Morawski. Maleńkiego Tadeusza w pierwszą parę do chrztu trzymała księżna Izabela z Flemingów Czartoryska, generałowa ziem podolskich, razem z Julianem Ursynem Niemcewiczem.
Tadeusz Morawski ukończył studia wyższe na niemieckich uniwersytetach i z czasem stał się jedną z czołowych postaci społeczeństwa polskiego w Wielkim Księstwie Poznańskim. Po ojcu odziedziczył Lubonię, w której gospodarował jeszcze za życia generała.
W 1868 roku został wicemarszałkiem sejmu prowincjonalnego Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Był radcą Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Poznaniu, kawalerem wysokich orderów papieskich i pruskich. Miał od króla Prus, Fryderyka Wilhelma III otrzymać tytuł hrabiowski, ale – jak twierdzi Teodor Żychliński, autor „Złotej Księgi Szlachty Polskiej” - nie przyjął go, gdyż uważał, że powinien otrzymać od króla nie nadanie tytułu, lecz uznanie go za hrabiego. Argumentował, że Morawscy wywodzą się z rodu mającego wspólnego przodka z magnackim rodem Czarnkowskich i wśród średniowiecznych antenatów mieli „comesów”, których za jego czasów błędnie identyfikowano z hrabiami. Dzisiaj wiadomo, że ani nie pochodzili Morawscy od magnatów średniowiecznych z rodu Nałęczów, ani nie było wśród ich przodków żadnych „comesów”. Tadeusz Morawski odmawiając przyjęcia tytułu hrabiowskiego zadowolił się nadaniem mu godności szambelana króla Prus.
O snobiźmie rodziny w tamtych czasach wspomina Kajetan Morawski (Junior), określając to fumami i fochami swoich krewnych. Od słabości do tytułomanii nie byli wolni ani Tadeusz Morawski, ani jego potomkowie, którzy nieraz byli piętnowani za serwilizm i lojalizm wobec dynastii pruskiej.
Poza wspomnianymi godnościami, Tadeusz Morawski był także Rycerzem Grobu świętego. Należał do głównych fundatorów klasztoru ss. Urszulanek w Poznaniu, wypędzonych później z Wielkiego Księstwa Poznańskiego w okresie „Kulturkampf”.
W 1848 roku poślubił Zofię Wiktorię Taczanowską, urodzoną 5.09.1828 w Choryni pod Kościanem, córkę Józefa i Katarzyny z Hersztopskich, wdowy po Eustachym Grabskim herbu Wczele. Jej rodzicami chrzestnymi byli Edmund Taczanowski, późniejszy generał powstańczy oraz Eustachia Grabska, jej przyrodnia siostra. Widocznie była dzieckiem słabowitym, gdyż był to chrzest „z wody”. Do drugiego uroczystego chrztu „z oleju” podawał ją w pierwszej parze poeta Adam Mickiewicz z Józefą Hersztopską, dziedziczką Mieszkowa, a w drugiej parze Bojanowski, dziedzic Bielejewa, z panną Grabską z Choryni. Chrzest uroczysty odbył się 20.09.1831 roku w Choryni. Teodor Żychliński wspomina w napisanej przez siebie genealogii Morawskich, że Zofia z Taczanowskich była słynna z piękności i anielskiej dobroci, więc trudno się dziwić, że stała się ukochaną synową sędziwego generała Franciszka Morawskiego, który ją adorował i kochał niczym własną córkę. Zmarła 9.12.1855 roku, zostawiając dwójkę małych dzieci. Do śmierci mieszkała w Luboni, a pochowana została w Poniecu.
Małżeństwo było bardzo szczęśliwe i przedwczesna śmierć zaledwie 27-letniej żony bardzo boleśnie ugodziła Tadeusza Morawskiego. Musiało minąć kilka lat, zanim zdecydował się na powtórne małżeństwo, zawarte 17.06.1866 roku w Poznaniu, z Teklą Ostrowską, córką Antoniego, senatora-wojewody i Antoniny z hrabiów Michałowskich. Tekla Ostrowska urodziła się 22.07.2837 roku, zmarła 20.10.1880 roku w Luboni i została pochowana w grobowcu rodzinnym w Oporowie.
O Tadeuszu nie zachowało się zbyt wiele wiadomości, gdyż wcześnie wycofał się z życia publicznego i towarzyskiego w Wielkopolsce. Nie przepadając za gospodarowaniem na wsi, zdał majątek na syna Henryka, gdy tylko stało się to możliwe. Osiadł w Krakowie, wybudował sobie okazałą willę w Dębnikach i tam dokonał życia 17.12.1888 roku.
-------------------------------------------------------------------------------------
Wypis z: Leitgeber S., „Morawscy herbu Nałęcz I. 600 lat dziejów rodziny”, Poznań 1997.
|