Przypis do „Mowy polskiej” Franciszka Morawskiego – przywołujące cytaty z wiersza „Mowa polska” dwa współczesne felietony wojskowego językoznawcy oraz fragmenty wykładu rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego.
* * *
Płk w st. sp. dr Andrzej Wajda
Obco-swojskie i swojsko-obce
„Póki w polskich komnat ściany gwar obczyzny nie zawita, póty próg nasz nieskalany, póty Polska nie zdobyta.” Tak pisał generał, Franciszek Morawski w czasach rozbiorów, kiedy to dla pozbawionych państwa i zagrożonych wynarodowieniem naszych przodków najsilniejszym spoiwem i ostoją polskości stał się język ojczysty.
Także że i dziś, choć zalewająca nas obecnie fala zapożyczeń, głównie anglojęzycznych, nie zagraża naszej tożsamości narodowe j, co najwyżej czyni wypowiedzi niezrozumiałymi, wielu rodaków za ważny składnik kultury języka uważa jego czystość. Przestrzegamy jej, unikająć pożyczek obcojęzycznych. Skrajni puryści językowi („purus” - łac. czysty) chcieliby wyplenić z naszej mowy wszelkie barbaryzmy („barbarus”- łac. „obcy”). Takie wysiłki są jednak jako trudy mitycznego Syzyfa, gdyż podejmujący je działają wbrew naturze języka i jego dziejom.
Przecież tak naprawdę to mówimy z polska po cudzoziemsku, bo większość zasobów naszego słownictwa, zasilają wyrazy obce, ale tak dobrze przyswojone i wedle Aleksandra Brücknera – „odmienione na nasz ład do niepoznaki”, że ich obcości zupełnie już nie odczuwamy. Przez stulecia polszczyzna syciła się rozlicznymi wpływami obcymi: czeskimi, ruskimi, niemieckimi, łacińskimi, węgierskimi, litewskimi, tureckimi, włoskimi, francuskimi i wreszcie angielskimi, przez co bogaciła, się i usprawniała.
Była bardzo chłonna, gdyż wymieniony już znamienity etnograf, zapytany o to, jaki wyraz uważa za prawdziwie rodzimy, rdzennie polski, odpowiedział żartobliwie: - Może „kołacz”? Bo cała reszta skądeś do nas przyszła... Już nawet nie podejrzewamy, że takie wyrazy, jak np. „bigos, żur, cegła, mur”, pożyczyliśmy od Niemców. Dalibóg, dziś już tylko historyk języka może rozstrzygać o tym, co w naszej mowie odwiecznie własne, co zaś obco-swojskie czy swojsko-obce.
O tym, jak liczne i wszechobecne są w polszczyźnie zapożyczenia, leksykalne, może świadczyć choćby tylko próbka słownictwa wojskowego w zabawnym niby - opowiadaniu Karola Zbyszewskiego „Życiorys żołnierza”. Składa się ono z samych tylko rzeczowników, których większość to militaria językowe o obcym rodowodzie.
„Mobilizacja! Rezerwista, koszary, magazyny, drelichy, rekruci, musztra, dryl. Kapral, pluton, sierżant-szef.
Karabin, bagnet, granat, marsz! Tyraliera, fortyfikacje, miny, atak, szturm! Kapitulacja, wiwaty, gratulacje, awanse! Kapitan, batalion, major! Ewakuacja, dezorganizacja, prokurator, proces! Degradacja, kasacja, rehabilitacja! Staż, gaża, reorganizacja! Kawaleria, szwadron, lanca, pika!
Galop, szarża, sztandar! Order, rewia, trąby, dekoracja!
Brygada, dywizja, korpus, armia! Komendant, generał, inspektor, marszałek! Adiutant, ordynansi, sztab, plan, operacje, kampanie! Paraliż, amputacja, dymisja, emerytura, preferans, apopleksja! Laweta, orkiestra, defilada, salwa!"
Wszystkie te pożyczki dawno osiadły w polszczyźnie, zadomowiły się w niej, przyswoiły i pełnią funkcję terminów, dla których trudno znaleźć rodzime odpowiedniki. A nawet nie należy ich szukać, choć wyrazy, które można by nimi zastąpić, zachowały obcą formę i brzmią z cudzoziemska. Nie trzeba tego czynić, bo bardzo byśmy sobie utrudnili porozumiewanie się z obcokrajowcami, chrzcząc inaczej coś, co prawie na całym świecie nazywa się podobnie.
Czy to znaczy, że powinniśmy bezkrytycznie, bez oporów i zastrzeżeń poddawać się wpływom obcojęzycznym, bezmyślnie ulegać modzie na cudzoziemszczyznę językową? Nie, ponieważ wśród gości pożądanych w naszym słowniku są takoż zbędne przybłędy, z jakimi jeszcze przyjdzie nam się potykać na tym felietonowym poletku.
* * *
Płk w st. sp. dr Andrzej Wajda
Interpelacja w sprawie implementacji
W obrazku obyczajowym z życia XIX-wiecznej „Warszawki” J. B. Dziekoński opowiadał: „Siedziałem w kącie (...) Rozmawiano po francusku, śpiewano po włosku, tańczono po niemiecku, jedzono po angielsku. Ja milczałem po polsku”.
Od pretensjonalnej mody na cudzoziemszczyznę, jakiej hołdowali snobistyczni bywalcy salonów, stokroć groźniejsze w tym czasie były wpływy językowe zaborców. Świadomy tego poeta, generał Franciszek Morawski, pisał:
„Póki w polskich komnat ściany,
Gwar obczyzny nie zaświta,
Póty próg nasz nie skalany,
Póty Polska nie zdobyta”.
Aliści oparliśmy się rusyfikacji i germanizacji (choć nie rusycyzmom i germanizmom, któreśmy sobie przyswoili, a sporo ich odmienili na swój ład do niepoznaki). Obecnie zalewa nas fala zapożyczeń z języka angielskiego. Wśród nich są „włazy” (nazwa nadana przez A. Brűcknera) potrzebne i przydatne, ale bywają też (i to liczne) całkiem zbędne. Rozpychają się one w polszczyźnie i wypierają rodzime (zwykle lepsze) ich odpowiedniki.
Modzie na nowinki językowe ulega także wojsko. Weźmy na muszkę przykład z naszego akademickiego ogródka. Oto przesadzony z terminologii informatycznej wyraz „implementacja”. Kilkakrotnie natknąłem się nań w prasie; także w postaci czasownika „implementować”. Występował w różnych kontekstach, a w każdym szkodził zrozumiałości wypowiedzi.
Wiosną ubiegłego roku „Biuletyn” odnotował sympozjum na temat „Implementacja ustaleń standaryzacyjnych Sojuszu Atlantyckiego w procesie dowodzenia wojsk lądowych”. Aby się przekonać, czy obcojęzyczny rzeczownik ogólny (umysłowy), jaki określał przedmiot debaty, jest istotnie niezastąpiony, sięgnąłem po słowniki. Wyczytałem w nich, że „implementacja” pochodzi od czasownika „to implement”, który znaczy m.in. „uprawomocnić, wywiązywać się, uzupełniać, wprowadzać (w czyn, w życie), wdrażać”. Wiedzą z rekonesansu w leksykonach wzbogacony, interpeluję w sprawie implementacji”. Czy nie lepiej by było rozważać „wdrażanie ustaleń”? Dlaczego musimy „implementować”, zamiast zwyczajnie wdrażać? Oby skutecznie.
Tu przypomnę stosowną radę Witolda Doroszewskiego. Należy unikać wyrazów obcych nie dlatego, że obce, ale wtedy, kiedy są niepotrzebne. Pół biedy, jeżeli takie „implanty” są poprawne. Ale niektóre bywają i zbędne, i błędne. Oto przykład: będący obecnie „trendy” dyżurny wyraz polityków i publicystów, mianowicie – „konsensus”. Nawet ludzie uczeni dążą do konsensusu. Choć latynizm ów, podobnie jak dawne „nonsensus, versus i gustus”, dawno już stracił końcówkę –us i stał się obco-swojskim „konsensem”. Takoż spolszczyły się „nonsens, wers i gust”. Wprawdzie prof. A. Markowski pierwszeństwo przyznaje „konsensusowi’, „konsens” zaś, jako formę rzadziej używaną, stawia na dalszej pozycji, ja jednak tradycyjnie trwam przy odmiennym poglądzie profesora Witolda Doroszewskiego.
Starajmy się zatem osiągnąć konsens. A może przyjdzie nam to łatwiej jeśli potrafimy – po staropolsku – ugodzić się, dojść do zgody. Warto by naszym pieniaczom sejmowym, którzy felerny „konsensus” odmieniają przez wszystkie przypadki, przypomnieć ostatnią zwrotkę „Mazurka Dąbrowskiego”.
„Niemiec, Moskal nie osiędzie,
Gdy jąwszy pałasza,
Hasłem wszystkich zgoda będzie
I ojczyzna nasza”
Potomkowie Romulusa uważali, że „Consensus facit legem” (Zgoda tworzy prawo). „Consensus” znaczył bowiem „zgoda na coś, przyzwolenie”. Ale sama w sobie „zgoda” to coś więcej niż „konsens”. To wszakże łacińska „concordia” – harmonia serc. Dzięki niej – jak głosi znany aforyzm Salustiusza – „concordia res parvae crescunt, discordia vel maxime dilabuntur” (Zgodą rzeczy małe rosną, niezgodą nawet największe upadają). Co nie znaczy, że trzeba godzić się za wszelką cenę i na wszystko. Także na inwazję zbędnych słów i zwrotów obcojęzycznych.
______________________________________
Źródło: „Biuletyn Akademii Obrony Narodowej”,
wersja elektroniczna pod adresem internetowym
http://www.aon.edu.pl/biuletyn2004/b10.htm
(podstrony z biuletynem już niedostępne)
__________________________
Specjalnie dla www.klasaa.net
w porę wypisał: Leonard Dwornik
* * *
Post scriptum
Prof. dr hab. Franciszek Ziejka
POLSKA PIEŚŃ O ZIEMI, DOMU I MOWIE…
Z dziejów walki o tożsamość narodową Polaków w epoce narodowej niewoli.
[fragmenty wykładu inauguracyjnego na IV Opolskim Festiwalu Nauki w 2006 roku]
[ . . . ] W polskim domu należało mówić po polsku. Poeci z naciskiem podkreślali ten postulat. Jeden z nich, Franciszek Morawski, pisał:
Póki w polskich komnat ściany
Gwar obczyzny nie zawita,
Póty próg nasz nieskalany,
Póty Polska nie zdobyta.
W polskich to domach się mieści
Mowy polskiej arka święta,
Stoi na niej krzyż boleści,
Leżą krwawe ludu pęta.
W takim domu winna trwać transmisja wiedzy o przeszłości, zarówno o przeszłości rodzinnej, jak i o przeszłości narodowej. To dlatego dom ten z zasady - o czym pisał cytowany wyżej Franciszek Morawski - zamknięty jest dla urzędników zaborczych:
[...] kto wrogów w dom wprowadza,
Siebie hańbi, lud swój zdradza
I każdym słowem obczyzny
Dokańcza mordu ojczyzny.
Obowiązywała zasada, że urzędników carskich czy cesarskich przyjmowano tylko w salonie. Nie wolno ich było wprowadzać w krąg życia rodzinnego, tam, gdzie toczyło się życie rodzinne. […] Jak widać, nastąpił w tym wypadku wyraźny podział domu polskiego: na strefę oficjalną, urzędową i strefę domową, prywatną. W pierwszej wolno było przyjmować przedstawicieli władzy zaborczej, do drugiej dopuszczano jedynie wybranych, „przyzwoitych” wrogów (jak np. kapitana Nikitę Rykowa z „Pana Tadeusza”). Zasadniczo jednak obowiązywał niepisany zwyczaj zamykania tej strefy polskiego domu przed nieproszonymi gośćmi.
Taka koncepcja polskiego domu jako zamkniętej twierdzy polskości przetrwała przez całą epokę narodowej niewoli. To głównie dzięki tak pojmowanemu życiu domowemu zdołali nasi przodkowie przechować wiarę odbudowania Polski - domu wszystkich Polaków. […] Ziemię można zabrać. Dom można zniszczyć. Mowa jest skarbem najcenniejszym, którego nie zabierze człowiekowi żaden wróg, jeśli tylko kochający ją będzie jej bronił. Tak jak bronił jej ów starzec Putrament z opowiadania Henryka Sienkiewicza: „Wspomnienie z Maripozy”, który od kilkudziesięciu lat mieszkając w Ameryce, w lasach Kalifornii, skazany na samotność, nie spotykając Polaków. Starzec ów powiadał, posługując się językiem biblijnym, że stężał mu język i związały się jego wargi. Ale przecież języka nie zapomniał, miał bowiem w domu jedyną polską pamiątkę Biblię w przekładzie ks. Jakuba Wujka. Wyznawał też: czytuję [ją] co dzień, abym nie zapomniał mowy mojej i nie stał się niemym w języku ojców moich...
Nie zapomnieć mowy ojców! Nie zdradzić jej! - oto najważniejsze zadanie, jakie stanęło przed Polakami, których ojczyznę, podzieloną na trzy części, włączono do państw ościennych. Ale chodziło w tym wypadku także o to, aby ten język nie stał się martwym, aby go rozwijać, wzbogacać. Zadanie wielkie i wspaniałe. Ale i niezwykle trudne. A przecież zostało przez naszych praojców wykonane z nawiązką.
Sprawa walki o język polski w epoce zaborów ma szeroki kontekst nie tylko polityczny, ale i kulturowy. Zanim jeszcze zaborcy podjęli kolejne próby wyrugowania języka polskiego z użycia i zastąpienia go własnym językiem, rosyjskim czy niemieckim, należało uporać się z niezwykle groźnym przeciwnikiem, jakim była nade wszystko francuszczyzna. Trzeba pamiętać, że w wieku XVIII językiem elity kulturalnej, a także politycznej Europy był właśnie język francuski. Już w 1772 roku skarżył się Adam Naruszewicz, że Nasz język poszedł w zaniedbanie tak dalece, że rzadko kto dobrze onym mówi w potocznych rzeczach, dopieroż pisze co poważnego w wolnej, czyli wiązanej mowie. Umiemy to tylko z języka naszego, cośmy się w domu, szczupłym bardzo, osób do nas należących: piastunek, służalców albo czeladnej prostoty, obrębie nauczyli [...] Gadać umiemy, pisać i mówić rzadko kto z nas umie, a to z własnej... winy, że sobie szczególnej nauki w wydoskonaleniu się w ojczystym języku przez czytanie i rozmyślanie nie czynimy. [ . . . ]
______________________
Dla www.klasaa.net skrót,
jako P.S. do w/w przypisu
opracował: Leonard Dwornik
UCHWAŁA SENATU RP w sprawie ustanowienia roku 2006 Rokiem Języka Polskiego
|