Kwietnia 19 2024 21:44:38
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Widmo.

Franciszek Dzierżykraj Morawski
Widmo.
Opowiadanie jednego z monarchów niemieckich.

Młody książe Sułkowski, w czasie swego pobytu w Berlinie 1851 r., zaproszony został na królewskie łowy. Wskazano mu stanowisko najbliższe króla. Czekali obaj z upragnieniem na napędzanego zwierza, lecz gdy ten długi czas nic nadbiegał, król nie lubiący się nudzić, zbliżył się do Sułkowskiego na krótką pogadankę, i między innemi przedmiotami rozmowy, zapytał go o widmo zjawiające się w jego zamku rodzinnym. Książe opowiedział wszystkie szczegóły znane mu z podania i opisu drukiem ogłoszonego. — Szczególna rzecz! król się ozwał, są zjawiska nadnaturalne, niepojęte których zaprzeczać nie można. Ja sam wiem o jednem, za którego prawdziwość ręczyłbym śmiele.

W pewnej wiosce na Szlązku żyła wiejska uboga rodzina, utrzymująca się jedynie z pracy rąk i dzierżawionego ogródka. Ludzie ci byli z gruntu źli i dla wszystkich nieznośni, lecz synek ich jedynak, trzynaście lat pono mający, odbijał od nich zupełnie swą słodyczą dobrocią i religijnością. Zdawało się, że Bóg sam troskliwszej opieki otaczał go skrzydłem, najgorsze bowiem przykłady rodziców, żadnego wpływu nie miały na anielską duszy jego czystość. Rosła więc wśród brudnego mułu ta młoda lilia w śnieżnej niewinności szacie, codzień milsza, codzień uroczniejsza, i w uczuciu przynajmniej kochania dobrego dziecięcia, źli rodzice zgadzali się z sercami lepszych od nich sąsiadów. Słabego zdrowia był ich synek, raz nawet tak mocno zachorował, że na prośbę jego posłano po pastora protestanckiego! tego bowiem wyznania cała była rodzina. Pastor ten tem był pożądańszym, że zarazem leczyć umiał. Nieszczęściem człowiek ten był nieczułego serca i jak to mówią zimny, zakamieniały Luter [Kalter Stock-Luteraner — własne króla wyrażenie - przyp. autora]. Zbyt wielkiej wprzódy wymagał zapłaty, niepodobnej dla ubogich wieśniaków, nie przybył więc do chorego, co rodzicom do nowych złości i przeklęstw stało się powodem. Po krótkim żalu i namyśle, prosił chłopczyna aby do dalszej parafii katolickiej posłać po plebana, nieznanego wprawdzie ni jemu, ni rodzicom, lecz szeroko słynnemu z dobroczynności, mądrych rad, i także znającemu się na leczeniu chorych.

Był to zupełnie mąż święty, litościwy nadzwyczaj, i równie z swych chrześciańskich oznak jak i rzadkich cnót głośny. Zaledwie wezwanym został, wybrał się natychmiast w drogę dwumilową pieszo, biedną bowiem posiadając plebanią, nie był w stanie podróżować inaczej.
Przybył — długo sam na sam rozmawiał z chorym bez najmniejszej nagrody, tyle dobrych rad udzielił rodzicom w celu pielęgnowania chorego, że już w tydzień po jego oddaleniu się, ów młodzieniaszek powstał z łoża boleści, i ile mógł rodzicom w pracy ich dopomagał. Zważano tylko, że odtąd częściej bywał zadumanym, słodszym i nabożniejszem jeszcze. Ale gdy pomimo wszelkich zachodów, nie wiodło się, jak to mówią, i ojcu i matce pozbawionym błogosławieństw niebios, i nędza im coraz bardziej dokuczać zaczęła, postanowili dnia jednego pójść do miasteczka o cztery mile odległego i tam sprzedać niektóre swoje sprzęty i manatki. Poszli obarczeni swym ciężarem, ale zaledwie na mile oddalili się od wsi, chłopczyk ów pozostały w domu czuł się słabszym. Rzucił się na kolana i przez godzinę zatopił w modlitwie, po której przecie tak nagle wzmocniła się choroba, że w krótkim czasie, i bolejący bardzo, i bezwładny prawie, legł na łożu. Kochano go w całej wiosce, a więc i odwiedzano w nieobecności rodziców, kiedy w tem nagły sen go ujmuje, z którego po kilku chwilach zrywa się niebawem, a widząc przy łożu przyjaznego oddawna sobie chłopczyka, błaga go z łzami prawie, aby natychmiast pobiegł do księdza katolickiego, który już raz był u niego i poprosił go o spieszne przybycie. Życzeniu jego stało się natychmiast zadość, przybył tegoż dnia zacny kapłan, całe prawie dwa dni przy nim przebawił, wspierał, leczył, pocieszał i jak mógł pomagał, ale Bóg inaczej rozrządził, chłopczyk skonał na ręku plebana.

Nie oddalił się zacny kapłan, czekał na powrót rodziców, aby ile możności żal ich złagodzić i opowiadaniem zgonu syna do lepszych uczuć skłonić ich serca. Przyszli — dopełnił jeszcze i tego obowiązku, który sobie nakazał, poczem spiesznie się wybrał już wieczorem do wsi swojej, gdzie tej nocy jeszcze kilku biednych i chorych odwiedzić mu było trzeba. Zapalił latarkę, i wsparty na prostym kiju udał się w drogę.

Ciemno było, niebo grubo zachmurzone, wiatr dął przeraźliwy i drobny, ostry deszcz ciągle w oczy chłostał. Szedł biedny księżyna, szedł długo, gdy nagle uczuł że grzęznąć zaczyna. Zwraca się w lewo i znów w prawo, lecz coraz w większem trzęsawisku brodzi. Na domiar nieszczęścia gaśnie mu nagle świeczka w latarni, błąka się na nowo, chce ratować, coraz w rzadsze zapada bagno. W tej samej chwili przychodzi mu na myśl, że droga jego przechodzi tuż obok głębokiego jeziora o brzegach błotnistych, ogarnia go więc strach nadzwyczajny, wzdycha, modli się i co tylko życia i duszy w sobie czuje to wszystko w korną zlewa się prośbę i Niebios woła ratunku. Drobna jakaś iskierka światła ukazuje się przed nim zdaleka Iskra ta coraz bardziej się rozszerza i rozszerza i wzrasta do wielkości gwiazdy lub błędnego ognika. Biedny ksiądz chce dążyć ku światełku, sili się, ale nadaremnie, żadnej nogi wyciągnąć nie może, czuje nawet, że coraz głębiej tonie.

— Boże! woła, niech się święta Wola Twoja dzieje! i pewny, że już umrzeć musi, akty konających mówić zaczyna, gdy wtem, o dziwo! cudzie niesłychany! światełko to samo zmierza ku niemu, a z innego wysuwa się mała rączka, zbliża się, chwyta go za rękę i z okropnej bagniska wywodzi go toni. Dotknięcie tej rączki nie miało nic zimnego, trupiego, z nadzwyczajną tylko jakąś i nadludzką pochwyciła go siłą. Wiodła go ciągle wśród nieprzejrzanej ciemności, wiodła go już nawet po suchej zieleni, gdy wtem doprowadziła go do ogromnego rowu napełnionego wodą, a tak szerokiego, jakby kanał jaki. Wstrzymał się pleban, czuł, że go przebyć nic zdoła, lękać się nawet zaczął, czy jaki zły duch go nie łudzi i na zgubę nie wiedzie, kiedy owa rączka tak go naraz silnie pociągnie, że od razu przerzuca go na drugą stronę rowu, gdzie stanął cały zdumiony i drżący. Zgasło w tej chwili światło, znikła rączka, głos tylko następny kapłan ów usłyszał: „Za to, coś dla mnie uczynił i ułatwił mi przejście do drugiego światu, przybyłem cię ratować. Teraz bez obawy idź prosto przed sobą.” Coraz sroższa huczała burza, coraz grubsza ciemność osłaniała idącego, szedł z ufnością i prosto do progu domku swego przybył.

Sam ten proboszcz, król dodał, na żądanie moje zdarzenie mi to opowiedział i gdybym nawet nie był przekonany, że podobne zjawiska zdarzać się mogą, już te wszystkie szczegóły w tak świętą zlewające się zgodność w tej powieści, a zwłaszcza ta prostota w opowiadaniu, ta zacność kapłańskiego oblicza, ta prawda w jego słowach, spojrzeniu, głosie i cnotach życia całego, nakazują mi wiarę zupełną.

W tej chwili dwanaście sarn nadbiegało ku stanowisku króla, zagrzmiały po lesie strzały i myśli dostojnego łowca w inną uleciały stronę.


WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,227,073 Unikalnych wizyt