„Dworzec mego dziadka” jako tekst wyjściowy do OBRAZU II „Wizyty w sąsiedztwo”
w ocenzurowanym petersburskim wydaniu z 1855 roku.
_________________________________________________
OBJAŚNIENIE WSTĘPNE:
- kolor czerwony ze skreśleniem – fragmenty usunięte
- kolor zielony – fragmenty dopisane
____________________________________________
Kajetanowi Koźmianowi
z wdzięcznością za tyloletnią przyjaźń
przypisuje
Autor.
|
Franciszek Morawski
DWORZEC MEGO DZIADKA.
Difficile est proprie communia dicere.
HOR.
|
[WIZYTA W SĄSIEDZTWO]
OBRAZ II.
Szczęśliwy, kto pamięta, jak w dziecinnych latach
Igrał jeszcze po cichych Dziadunia komnatach;
Kto pomni, jak tam skakał, nad książeczką ślęczał,
Gonił się z starym sługą, przy paciorku klęczał;
Jak przysmaczki Babuni wyjadał ukradkiem,
Łacińskie lokucye wertował przed Dziadkiem;
Dziwił się owoczesnym mężom, ucztom, strojom.
Wąsatych się wojaków przysłuchiwał bojom;
I sam pewien, że z wrogiem stacza bitwę wielką,
Z drewnianego konika wywijał szabelką.
Ileżkroć on dumając nad sobą, nad braćmi,
Gdy mu łza tak bolesna świat i przyszłość zaćmi;
Zwraca się rzewną. myślą w ową lat swych zorzę,
Całą duszą, pamięcią w starym błąka dworze;
I tak dziecinne serca powtarzając bicia,
Słońcem ranku rozjaśnia chmurny wieczór życia.
Nie poczesnym był z kształtu dworzec mego Dziadka,
W którym niegdyś się zrodził, dożył dni ostatka;
A który, jak to z jego słyszałem rozmowy,
Stawiał jego pradziadek, Sędzia kapturowy.
Dworzec ten stał na wzgórku, skromny i drewniany,
Dach wielki, okna wązkie, zaszłe w ziemię ściany;
Dzielił się im dwie części, ciągiem sieni długiej,
Z jednej strony mieszkanie, czeladnica z drugiej.
Nigdy tam ni przed domem, ni w skromnych komnatach,
Rojna służba w barwistych nie snuła się szatach;
Jeden sługa na wszystko, Stach zwinny, przezorny,
Hajduk, strzelec, ogrodnik i kucharz nadworny.
Na przodzie przed wystawką stał kasztan stuletni,
Gdzie się stary Jegomość chronił w upał letni,
Gdzie mawiał swój różaniec, dawne czasy marzył,
I dusząc buteleczkę, z swym proboszczem gwarzył.
Z wszystkich on miejsc najbardziej lubił to ustronie;
Z tamtąd widział swe łany, lasy, łąki, błonie;
Tam go zawsze z południa sen ujmował słodki,
Wieczorem mu dzwoniące przeciągały trzodki.
Tam się z wieńca lip bielił ów kościół daleki,
Gdzie po znojach doczesnych miał spocząć na wieki;
Tam ledwie jadącego gościa dojrzeć zdołał,
Jużci krzyczał na Stacha i o węgra wołał;
Tam wreście widział zdala liczne chłopców roje,
Jak na środku wsi Barskie srogie udawały boje,
Jak kij walczył z prętami, a kół z gromem bicza,
jak zawsze Puławski wytrzepał Drewicza.
A patrząc on im na te żwawe młodych lat wyskoki,
I śmiał się do rozpuku i trzymał za boki,
A dzielnego do siebie przyzwawszy wojaka,
Klepał go po ramieniu i wścibiał groszaka.
Lecz niemniej i wnątrz domu był dla niego drogi,
Pobożność zacne jego otaczała progi,
Stały na drzwiach skreślone Trzech Królów imiona,
Przy wejściu w drobnej czarce woda poświęcona,
W której zawsze Dziadunio swój paluszek maczał,
I jak dobry katolik krzyżem się oznaczał.
Miała przecież i ziemskość tam ozdoby swoje;
Zwykłe sień staropolskich zaszczyty i stroje,
Ciągnęły się ordynkiem po ścianach wiszące
Cietrzewie, kuropatwy, dubelty, zające,
I te lisy licznemi powalone łowy
Przyszłe kurty, bekiesze i kaptur zimowy.
Najwyżej jednak wisiał ów wieniec żniwiarzy,
Którym lud nasz corocznie panów swoich darzy,
Którym dziarski parobczak znojne strojąc skronie,
Zdaje się w starej Piasta pysznić się koronie;
A lud z siebie wybranym dumny przodownikiem,.
Szerokim wybór jego rozgłasza okrzykiem.
Z wszystkich izb tam najdłuższa i razem najszersza
Była izba jadalna z rzędu komnat piersza pierwsza,
Sarmackiej gościnności państwo niezmierzone,
Nieprzełomnym z Węgrami sojuszem złączone.
Stał na jego granicy kredens, ginach drewniany,
W czasach pono pradziadka już antykiem zwany.
Lśniły się za szkłem jego dwa srebrne puchary,
Staremi mnogich królów obite talary;
A jak gdy po nad miejskie niezliczone dachy
Wznoszą się wież gotyckich niebotyczne gmachy,
Tak nad drobnych szkieł tłumem w różne rznięte wzory,
Odęte starą pychą sterczały potwory:
Syndyk się tam z Naparstkiem o miarę certował,
A Corda fidelium nad wszystkie górował;
Pysznił się, że sam Cześnik przed nim z strachu zmykał,
A zwalił Chorążego, choć jak beczka łykał.
Przy ścianie, gdzie stał z wieków ów kredens niezmierny,
Jako ciągły przybocznik, stróż i służka wierny,
Odwieczny wszędzie jeniec jadalnej komnaty,
Klęczał pod prassą serwet muzułman wąsaty;
Zdał on się na swej głowic haracz nam przynosić,
I za Chocim i Wiedeń przebaczenia prosić.
Zeszły wiek w nim podziwiał rzadki utwór sztuki,
A Dziaduś nim hałaśne zwykle straszył wnuki.
Piec wielki, piec ogromny stał z przeciwnej strony,
Kaflanem Sobieskiego popiersiem zwieńczony,
Istny olbrzym Babelu, co na podpał mały,
Paszczą swoją połykał drzewa sążeń cały,
I w którym, jak to dawne powiadały dzieje,
Potrzykroć się przed laty zakradli złodzieje.
Stykał się z nim rozległej, równie jak on miary,
Komin, krewniak, towarzysz i przyjaciel stary;
Gorząc wzajem tak w dziennej jak i w nocnej dobie,
Ciągłym żarem affekta afektu dogrzewali sobie.
Jak ów potwór, co całą zalega jaskinię,
Tak potężny pień dębu jeżył się w kominie;
Stróż nań ciągle szczyp smolnych całe kopy walił,
Huczał ogień, i Dziaduś przy nim turka palił;
A gdy czasem przez istne dopuszczenie boże
Ciężka go jaka niemoc rzuciła o łoże,
Stach przy ogniu z różańcem noce przesiadywał,
Modlił się, ziewał, drzymał, i drzymając kiwał.
Całą izbę zajmował stół wielki, dębowy,
Pięć się kloców do jego składało budowy;
Ileż on uczt podźwigał, ile straw, gąsiorów,
Ile związał przyjaźni, ile zgodził sporów;
Trzeźwo się tam i w sposób zmawiano uprzejmy,
0 sądy, o wybory, projekta na sejmy;
Północna czasem w sporze wybiła godzina,
A nikt ust swych nie zwilżył nawet kroplą wina,
Lecz gdy wszystko na zgodnym skończyło się spisie,
A gospodarz wzniósł owe sławne kochajmy się!
Nikt się tam od kielicha wyśliznąć nie zdołał,
Próżno wzniósł go do góry i o litość wołał;
Niczem ni Pan, ni sługa zbłagać się nie dali,
Przez głowę mu, przez ramię strugi węgra lali,
A gdy widząc, że próżno dąsał się i bronił,
I nagle go usunął i aż pod stół schronił,
Już tam zdradny kozaczek, osadzony z cicha,
Czekał go z nową flachą, i dolał kielicha.
Tak iż wzięty w dwa ognie i ten szturm pijaczy,
Wzmógł się — kielich przeżegnał — i wypił z rozpaczy.
Patrzyły na te uczty i huczne wiwaty
Z ram niegdyś wyzłacanych dziarskie antenaty,
Jeden w lśniącym kirysie i z podpartym bokiem,
Wygolony rudowąs, groźnym ciskał wzrokiem;
Drugi z brodą kępiastą i czubem na głowie,
Zdał się stare ojczyzny wyobrażać zdrowie,
I być jeszcze z tych dębów, o których rdzeń twardy
Szwedzkiego się Gustawa łamał oręż hardy;
A gdy nagle w Tyszowskim zaszumiały borze,
Cały gad się rozproszył i uciekł za morze. —
Wisiały tuż przy przodkach i zacne matrony,
Pozgonną nawet wiarą nieodstępne żony;
Tamta w lśniących bławatach jak Juno dostojna,
Ta zaś czepcem i drogim naszyjnikiem strojna:
Każda tkliwą do męża zwrócona twarzyczką,
Jedna z wonną balsamką, a druga z różyczką.
Ileżkroć mój Dziadunio wzrok wiodąc po ścianie,
Patrzył się na te przodki, wzdychał patrząc na nie;
Czasem łza mu wytrysła, i znów w krótkiej dobie
Śmiał się, Pana Rafała przypomniawszy sobie,
Co gdy pierwszy raz swoje przodki porozwieszał,
Wszystkie nazwy, urzędy i herby pomieszał,
I pożenił jakimsiś pogrobowym ślubem,
Piotra z żoną Jakuba, a tamte z Jakubem;
Nie mógł on tak grubego darować mu grzechu,
I zawsze mówiąc o tem, spłakał się od śmiechu.
Lecz wszystkie te pomniki i warowne sprzęty
Gasił potwór, przez cały pułap przeciągnięty.
Odwiecznych może borów pierwsza rodzicielka,
Niezmierzonego dębu jednorodna belka,
Potężna córa puszczy, król Piastowych lasów,
Łomarki, co przepłynął cały potop czasów.
Zdało się, że nie ludzkie go tam ręce wzbiły,
Że trza było tej strasznej, tej wszechmocnej siły,
Która światy przerzuca i hamuje burze,
Aby wznieść taki ogrom i utwierdzić w górze.
Belka ta liczne włości przeżywszy dziedzice,
Miała jednę z kart ważnych w domowej kronice,
Na jej boku wyryty rok stawiania dworu,
Był rokiem straszliwego w Ojczyznie pomoru;
A kiedy pierwszy Moskal nieprzyjaciel wszedł w Dziadka podwoje,
Z strasznym hukła łoskotem i pękła na dwoje.
Pod nią chłystki szlacheckie na kobiercach bito,
Pod nią duch się pokazał, i Szweda zabito.
Nigdy też dobry Dziaduś, znany z ostrożności,
Ni sam pod nią, siadywał, ni umieszczał gości;
O szeląg on się nawet pod nią nie założył,
Na niczem nie podpisał, listu nie otworzył,
Zważał nawet, że gdy kto klął się na szatana,
Zachłysnął przy kielichu, ograł w kasztelana,
Lub się wyrwał niebacznie i głupstwo powiedział,
Zawsze się pokazało, że pod belką siedział.
W takiej to izbie dawni grzmieli biesiadnicy,
Jakby w giełdzie sąsiedztwa, forum okolicy:
Nie raz się do niej wtłaczał szlachty powiat cały,
A głośne stypy, gaudy, dni i noce wrzały.
Gdy wtem nagle — cud rzadki! — jakby wymiótł gości,
Dziaduś udał potrzebę spocznienia starości,
I przez wielką estymę dla staruszka chęci,
Nikt do niego od dawnej nie zajrzał pamięci.
Głuchość więc, jakby w skutku morowej zagłady,
Jakby wszystkie ad patres już poszły sąsiady.
Dziaduś zbierał grosiwo, i samotnie siedział,
Coś on niby zamyślał — lecz co — nikt nie wiedział;
Ta oszczędność jednakże nie skąpca, nie sknery,
Zdawała się Stachowi nie być bez kozery.
Jak ów dąb, co na zimę w głąb swe ściąga soki,
By większem z wiosną życiem wystrzelić w obłoki,
Tak i Dziaduś przed czemsiś wielkiem wypoczywa,
Aż wreście wyszła prawda, jak na wierzch oliwa.
Z dziewką się Chorążego zacny młodzian żeni;
Prawa krew, dobre mores, i grosik w kieszeni.
Najlepszą wioskę z działu wziął on bez ochyby,
Bo to mąka i łąka, i ryby i grzyby;
Nie jest i bez sperandy, bo ma księdza w rodzie;
Sam stryj tysiąc czerwieńców zapisał mu w grodzie:
Wreście prawnik nielada, i chwat na pałasze,
A więc nie da nikomu dmuchać sobie w kaszę.
Lecz ona — ona zwłaszcza — poczciwa Ewunia,
Drugie serce wyjęte z pod serca Dziadunia;
Nie mógłby czulej kochać swej własnej dzieciny,
Córa blizkiej krewniaczki, córa Chorążyny,
Bogdanki jego serca w czasach jej panieństwa,
Której musiał się wyrzec — musiał z posłuszeństwa
Świętym prawom kościoła. Próżno na gwałt dzwonił,
Do Rzymu nawet stukał, Rzym ślubów zabronił.
Kamieńby się był wzruszył nad jego rozpaczą;
Matki tylko takiemi łzami dzieci płaczą,
Jak on po swej bogdance. Dni i noce szlochał,
Bo raz ją pokochawszy, tu aeternum kochał.
Nie wiedział co ma począć z tej tak ciężkiej rany,
Chciał umrzeć kawalerem, chciał pójść na pogany,
Chciał zostać Bernardynem. Próżno Chorążyna
Prosi, błaga, przekłada, na niebo zaklina,
Radzi codzień odmawiać Pod Twoję obronę,
A zwolna mu Sędziankę podsuwa na żonę;
Skoczył Dziaduś, jak gdyby sparzony ukropem,
I całym skarg, wyrzutów oblał ją potopem;
Lecz czegoż dobry anioł swym słodkim wyrazem
Nie zgoi, nie złagodzi, z nami płacząc razem;
Ożenił się Dziadunio: lecz choć się ożenił
Ani z myśli jej wydarł, ani serca zmienił;
Żył on, jak Bóg przykazał z Sędzianką uczciwie,
Nie raz nawet myślała, że ją kochał tkliwie;
Szanował ją jak żonę, krew zacnej rodziny,
Ale zwłaszcza jak wybór i dar Chorążyny.
Zmarła mu, zmarła wkrótce, i z łzami ją chował,
Nie wiedząc, że mu sroższy piorun los gotował;
Zgasła po niej i druga! — właśnie kończył żniwa,
Gdy go z czarną pieczęcią doszła wieść straszliwa;
Trzykroć omdlał, a choć się na chwilę pokrzepił,
Na trzy dni zaniemówił, nie spał, nie jadł, nie pił,
Błąkał się i rozpaczał, i morze łez wylał,
Przecież zwolna, stopniowo, Bogiem się zasilał.
Chcąc pozgonnem jej nawet szczęściem być szczęśliwy.
Krocie mszy pozamawiał i cztery wotywy;
Całą noc przed pogrzebem przy jej klęczał marach,
Dzwonić kazał po wszystkich klasztorach i farach,
Śpiewając litanie, lub psalm Dawidowy,
Po dwakroć za jej duszę szedł do Częstochowy;
Modlił się, darzył nędzę, i jak martwym głazem,
Leżał krzyżem przed świętym Maryi obrazem;
Zawiesił na nim wotum, serce złotolite,
Z cierniem w koło i siedmiu mieczami przebite;
I tak długo jej płakał, i wzdychał boleśnie,
Aż mu się jednej nocy objawiła we śnie;
Jasność ją otaczała, a choć twardo śpiący,
Słyszał, jakby na jawie, głos jej dziękujący.
Odtąd dopiero czoło rozjaśnił ponure,
Wszelki affekt dla matki na jej przeniósł córę,
I ztąd teraz nie tylko chce jej błogosławić,
Ale takie jej nawet wesele wyprawić,
By je fama po świecie rozniosła daleka,
I jedynie ptasiego na niem brakło mleka.
Rada więc, walna rada wśród dziadka komnaty,
Woła Podstarościego, przyzywa Agaty;
Wchodzi zwinna gosposia, raczej jak wiatr leci,
Hoża, tłusta, fertyczna i nakształt Waszeci;
Najlepsze ona w świecie wymyśla przekąski,
Nikt, jak ona nie tuczy, ni świńki, ni gąski,
Po całej okolicy z swych gomułek głośna,
Ależ za to mruk ciągły i zrzęda nieznośna;
Lata, łaje i gdyra po każdej ustroni,
Jak domowy grzechotnik, pękiem kluczów dzwoni;
Miła przecież Dziadkowi, bo sprawna i skrzętna,
A nad wszystko o jego czeladce pamiętna;
Leczy mu chorych po wsi, nie cierpi sromoty,
Jak gdyby oka w głowie, strzeże dziewcząt cnoty;
Stacha nawet, gdy do niej koperczaki zwróci,
Wypchnie za drzwi i jeszcze za drzwiami wymłóci.
Z nią więc pierwsza rozmowa, z nią najwyższa rada,
Co jeszcze ma w śpiżarni, co kupić wypada;
Przyrzeka nową szatę, lecz za dar łaskawy,
Najbardziej jej poleca śmietankę do kawy,
Mnóstwo przysmak, konfektów, placki niezakalne,
A zwłaszcza owe baby, baby kapitalne,
Które pewno ksiądz Kustosz aż dotąd pamięta,
Bo odjeść ich się nie mógł w wielkanocne święta.
Miał jeszcze mówić Dziaduś, i polecić wiele,
Ta już trzepie i trzepie, i jak wiatrak miele;
Szczęściem, że Podstarości przerwał jej gadanie,
Wchodzi w ręku z batogiem, kurtą na żupanie,
Pas z klamrą, wąs sumiasty, już siwy w połowie,
I czerep na golonej bielący się głowie.
Sześćdziesiąta już wieku przyciska go zima,
Lecz służył w rajtaryi, i prosto się trzyma,
Ztąd to przy gęstej minie i wojackiej dumie,
I słuchać i wypełniać i rozkazać umie.
Z każdem słowem się kornie do nóg pańskich chyli,
A choć wciąż się w rachunkach i omłotach myli,
Wiecznie się po sąsiedztwie chwali i wysławia
I choć pustki w stodole, w polu brogi stawia.
Drwi z książki, drwi z niemczyzny, na nowość się jeży,
A jak w duszne zbawienie, tak w kalendarz wierzy;
Nabożny, zna kantyczki, wie, co wąż i Ewa,
Suszy piątki, na summach z organistą śpiewa;
A gdy ksiądz na spowiedzi burę mu wypali,
Słychać w całym kościele, jak łbem w ziemię wali.
Ma on swoje słabości, znają je we dworze,
Zapachom przepalania oprzeć się nie może,
Lubi zwłaszcza jarmarczki, — lecz któż bez przywary,
A Dziaduś na grzech cudzy patrzy się przez szpary,
Teraz nawet, gdy nie źle podciętym się stawia,
Z łagodnością mu swoje rozkazy objawia,
Jak ma wszystko urządzić, jak wino sprowadzić,
Z Stachem ściągnąć gąsiorki, o stajniach zaradzić,
Rozmieścić wszystkich podług godności, starszeństwa,
Młodzianków po stodołach, po chatach małżeństwa;
Dwóch księży u Proboszcza, — a co zjedzie potem,
Niech na słomie i sianie wyśpi się pokotem;
Wszystko zwłaszcza od serca dawać bez odwłoki,
Wszystkim jadła po uszy, i wszystkim obroki,
Aby gwoli polskiemu działo się przyjęciu,
I dobrze było panu, słudze i bydlęciu.
Skończył Dziaduś, wstał z krzesła znużony rozmową,
Kiedy nagle przypomniał starą Regentową;
Nie chce on jej zapraszać na ten ślub Ewuni,
Bliska wprawdzie sąsiadka i krewna Babuni,
Lecz za to jakieś quanquam, baba samiec, jędza,
Nie dość, że w rok po trzykroć swą czeladź rozpędza,
Jeszcze w wiecznej z Proboszczem i dworami zwadzie,
Wciąż się wdziera w granice, a wciąż pozwy kładzie;
Jak od dżumy tak od niej palestra ucieka,
I ztąd sama po sądach, trybunałach szczeka;
Quondam ona, jak nie raz Stach nam o tem gwarzył,
Szalała za Chorążym, choć o niej nie marzył;
I ztąd od pierwszej jego zaślubin godziny,
Nie mogła i nie mogła cierpieć Chorążyny;
Gryzła ją do żywego i przez wszystkie środki,
Jakieś dziwne domysły, podejrzenia, plotki,
Chciała na śmierć pokłócić jej małżonka z Dziadkiem,
Ale że Bóg najlepszym niewinności świadkiem,
A Chorąży nie głupi, aby jędzy wierzył,
Kłamstwo! krzyknął, i trzykroć pięścią w stół uderzył;
Ksiądz zaś Proboszcz weredyk wpadłszy na złośnicę,
Porządną kapitułę wytarł Magnifice.
Wiecznie przecież na okół nowe bajdy siała,
Wszystkie w świecie amory na palcach wiedziała,
Kłóciła, kojarzyła wiejskie, miejskie stadła;
Niegdyś nawet samemu Dziadkowi dojadła,
Bo chociaż z grubą jeszcze po żonie żałobą,
Chciała żenić z wszystkiemi, a na koniec z sobą.
Dumał właśnie, i marzył owe dawne czasy,
Kiedy nagle przed dworcem jakiś zgiełk, hałasy;
Zachodzi wóz potężny, trąbią jak na łowy,
I z pokłonem mu wnoszą list od Regentowej.
Zdumiał się, otwarł, czyta, a to istne dziwy!
Czy jej djabeł podszepnął? czy też cud prawdziwy?
Nikomu o tem słowa ani pisnął wprzody,
A przecież przewąchnęła te weselne gody;
Zręcznie o nich, o sobie w liście napomyka,
I przesyła wraz z sarną ogromnego dzika.
Poci się, chodzi Dziaduś i pociera czoła,
Gdy nagle, "słuchaj Stachu!" tak na sługę woła:
"Wiesz, że pan twój jest Piotrem, a Pawłem Chorąży,
I jutro tam na stypę cały powiat dąży;
Jeszczem nigdy bez niego Pawła nie zakończył,
Sam Bóg nas w kalendarzu w jednym dniu połączył,
Trzeba więc kornie z świętym godzić się nakazem,
Uściskać się, i wspólne zdrowie wypić razem;
A że przytem i nasze zbliża się wesele,
Muszą się więc naradzić starzy przyjaciele,
Jak wszystko do Ewuni gustu przysposobić,
Zwłaszcza rozstrzydz ten casus, co z tą babą zrobić!"
I nazajutrz, gdy ledwie błyśnie brzask na niebie,
Już Dziaduś ze mszy świętej pospiesza do siebie;
Już i Jasiek dzielnemi pędząc kasztankami,
Rusza z starą karocą i stawa przed drzwiami.
Nieco mniejszy od dworca gmach ów znamienity,
Zewnątrz niegdyś szkarłatny, a wewnątrz wybity
Felpą żółto-gorącą, z mnóstwem taśm, kutasów,
Wznosi się w starej pysze Batorowych czasów;
Gęsto się w gwóźdź mosiężny brzegi pudła stroją,
Groźne gryffy na straży drzwiczek z kordem stoją,
A na tryumf tej wzniosłej i dziwnej struktury,
Sześć sfinksów wyzłacanych świeci się u góry.
Raz tylko w rok nim jadą w gwałtownej potrzebie,
Tak go Jasiek przeklina za konie i siebie,
Ogłuchł prawie od jego turkotu i stuku,
gdy bębni po moście, lub huczy po bruku,
Jakby na szturm tatarski, lub grzmiącą nawałę,
Zrywają się wśród nocy ze snu miasta całe. i
Stach się kręci i spiesznie gotuje do drogi,
Stawia kufer pod kozłem, puzderko pod nogi;
Od przypadku oś nową wiąże obok drąga,
I stęka pod tłómokiem i powrozem ściąga,
Szasta się, zwija, lata — śmieją się przytomni,
Bo zawsze coś zostawi, lub czegoś zapomni;
A tymczasem Dziadunio wciąż szepce Agacie,
Chce by wszystko w sypialnej przemienić komnacie;
Młode tam bowiem państwo umieścić zamierza,
A siebie z swemi graty przenieść do alkierza.
Jak to? krzyknie Agata, i dodaje z cicha,
A wszakże tam noc każdą coś jęczy i wzdycha;
Bajdy! - Dziaduś odpowie — czy straszy, czy kusi,
Zakupię mszę duchowi, i cicho być musi.
To rzekłszy, zjadł kiełbaskę i wódeczki popił,
Dotknął wody święconej, i czoło pokropił,
Ożegnał wszystkie kąty, gumna i podwórze,
I zażywszy tabaczki, ruszył w imię Boże.
Nie minął jeszcze karczmy, i jeszcze ciekawsi
Za tętniącym ogromem patrzyli się na wsi;
Gdy już zwinna klucznica z kąta w kąt przelata,
W oznaczonej komnacie ściera, myje, zmiata,
Porusza stare sprzęty, przenosi, ustawia,
I zawsze niby kończy, a zawsze poprawia.
Przykro było zapewne dla poczciwej sługi,
Psuć i burzyć, co zdawna czas uświęcił długi,
Nikt przez tyle pokoleń nic tam nie przemieniał,
Zdało się, że ów stary porządek skamieniał;
Ach! wszystko tu pamiątką, ten kord, ta rusznica,
I ten zegar z kurantem, i owa gromnica,
Z palmą, wiankiem święconym wisząca u ściany,
A zwłaszcza ów kantorek dziwnie wyrabiany,
Chocimskich jeszcze może czasów zacny świadek,
I jak Dziaduś swych wnucząt, tak on sprzętów dziadek,
Przy nim on od czterdziestu lat zwykle siadywał,
Na nim pił swe śniadanko, maryasza grywał,
Od niego on się zerwał, gdy zagrzmiało w chmurze,
By dzwonkiem loretańskim porozpędzać burze;
W ten kątek zawsze spraszał w blizkości kominka,
Do skrytszej pogadanki i starszego winka;
Tam żyd karczmarz, nim winę raczył mu darować,
Musiał wprzód przed tym krzyżem ziemię ucałować,
I zbrodnią najczarniejszą obrażone Bóstwo
Z rzewną skruchą za całe przeprosić żydostwo.
Tu na koniec ilekroć z pobliskiej wioszczyny,
Sąsiad Niemiec do Dziadka przybył w odwiedziny,
Poił go, ściskał, żegnał, przed dom odprowadził,
A potem izbę mirrą po lutrze wykadził.
Ale gdy tak klucznicę owe rzewnią wzmianki,
Już potężną część drogi ubiegły kasztanki;
Groźny antyk po twardej ciągle dudniąc ziemi,
Jakby baszta ruchoma toczy się za niemi.
Na przodzie kum przy kumie, Stach przy Jaśku siedzi,
Na jednym obaj koźle odwieczni sąsiedzi,
Jednozgodnie o blizkim już kiermaszu gwarżą,
Częstują się z dwóch różków, na szynkarkę skarżą.
A czy się pojazd zwiesi, czy też spotka z głazem,
I razem się przechylą i podskoczą razem.
Siedzi równie i Dziaduś w swem pudle zamknięty,
Jakby Jonasz przez potwór morskich wód połknięty:
Przemijanych on wiosek różne marży sprawy,
Cessye, kompromissy, widerki, zastawy,
Świętem słowem przechodniów pozdrawia co chwila,
Przed każdą bożą męką czapeczki uchyla
To znów mruczy paciorek, to przy cichszym głosie
Na wpół drzymiąc, z muchami wojuje po nosie.
Ciekawy on jest, jakie tam zastanie goście,
I poważne subjekta i strojne Jejmoście.
Kogo z posłów, z palestry, z starych przyjacieli,
I z krewnych Chorążego, po mieczu kądzieli:
Ujrzy on tam zapewne, wśród tłumów niezmiernych,
I obu rejmentarzy i kilku pancernych
A jako u Syndyka Ojców Franciszkanów
Z pięciu Definitorów i trzech Gwardyanów;
Najbardziej przecież o tem i duma i marzy
Czy tam będzie ów Kubuś, figlarz nad figlarzy,
Kubuś cudak, hulaka, rębacz, tancerz walny,
Kubuś w wiecznych konceptach, Kubuś jowialny.
Najhuczniej on po wszystkich kuligach wywija,
I rej wodzi w Drabantach i ciżby rozbija;
A gdy sobie na jakiej podochoci stypie,
I krocie dykteryek jak z rękawa sypie,
Wyganiają swe panny, stare matki, ciotki,
Jak przed biesem się jakim żegnają dewotki,
Wiwat nasz Kubuś! grono wykrzyka hulacze,
A potężne od śmiechu trzęsą się brzuchacze.
Lecz gdy tak Dziaduś rojąc, długim jedzie lasem,
Nagle: stój! stój! z potężnym szerzy się hałasem,
Coraz bliższe tętnienie i bliższe wołania,
Pan Pułkownik skarbniczkiem karety dogania.
Dziaduś z trwogą o powód tylu krzyków bada,
A ten, "pędzę, za Piotrem!" szumnie odpowiada;
Szczęśliwy, że choć w lesie zabiegłszy mu drogę,
Cujus festum colimus, pierwszy spełnić mogę;
I rzekłszy to, z puzderka swego kielich bierze,
I szczerze go nalewa i wypija szczerze;
Dziaduś drzwiczki roztwiera i na stopniu staje,
Drugim na dank kielichem replikę mu daje,
Ku wspólnej go podróży obok siebie mieści,
A ten tysiąc tysięcy dziwnych plecie wieści,
Łże o sobie, o koniach, łże o pannach, wdowach,
Łże o swej gospodarce, łże o wojnach, łowach,
Ściele zwierza krociami, ścina Bisurmany;
Gdy w tem Jasiek zawoła: "Panie, most zerwany!"
Krzywią się, martwią wszyscy, lecz za wspólną radą
W bok do mostu drugiego o trzy mile jadą;
Drą się przez gąszcz dróżyną, i wloką bagnami,
A pojazd szamotany wciąż się kłóci z pniami;
Jasiek mrucząc pod nosem, że koniki shasa,
Potrzykroć im odetchnie i dwakroć popasa,
Tak, iż z grubszą już nieco wieczoru pomroką,
Zaledwie się do włości Chorążego zwloką.
Rzęsistem wewnątrz światłem wniosły dworzec pała,
Przed dworcem częstowana wieś się cieszy cała,
Brzmią trąby, huczą kotły, i o jednej porze
Jak tańczą na podwórzu, tak tańczą we dworze;
Lecz cóż to nagle Dziaduś przez okno spostrzeże,
Żegna się, jak przed widmem, za sen, marę bierze,
Ani pojąć nie może, co się święci, dzieje,
Własnym oczom nie wierzy i z dziwu słupieje;
Wśród koła tłumnej ciżby i wśród głów jak maku,
Regentowa! — i jeszcze z Kubusiem w Kozaku!
Z każdą jego przysiudą, susem skocznej wdowy,
Szerzy się głośny oklask, krzyk i wiwat nowy.
Nie wysiadł jeszcze Dziaduś, gdy na kształt nawały
Już całe imieniny na dwór wyleciały:
Witają go, ściskają, radość, wrzawa, pląsy,
Ciśnie się całowany w ramie, ręce, wąsy,
Pcha przez tłum mężczyzn, kobiet i wśród dzieci mrowia,
Jeszcze progu nie przeszedł, już wypił trzy zdrowia;
Wiążą się nowe tany, Dziaduś z gracką miną
W pierwszej parze polskiego stawa z Podstoliną,
Rżnie od ucha nadworna Starosty muzyka,
Dziaduś w kord swój uderzy, pomuśnie wąsika,
Uśmiechnie się, dłoń poda, i z marsowym wzrokiem
Na czele par trzydziestu wolnym stąpa krokiem,
To zawraca, to kołem, to wężykiem krąży,
Gdy już w trzecim nawrocie wstrzyma go Chorąży,
Wiwat Pan Piotr! zakrzyknie, wznosząc flachę sporą,
Damy solo puszczone nowych mężczyzn biorą;
Dwaj zaś starce klęknąwszy dawnym obyczajem,
Piją swe zdrowia, płaczą, ściskają się wzajem,
A za każdym uściskiem zacnej starców pary
Z bliskiego wirydarza huczy moździerz stary.
Bojąc się o ich obu poczciwa Ewunia,
Do pobocznej komnaty odwodzi Dziadunia,
Chce, by się zostawionym posilił obiadkiem;
Był tam rosół z pozłotą, sztuka mięsa z kwiatkiem,
Flaki w tłuszczu tonące i pieczeń huzarska,
Wielka nawet naówczas raritas kucharska,
Jakaś strawa szczególna i dotąd nie znana,
Dziwacka — cudzoziemska — kartoflami zwana,
Którą Grzegorz, nie wiedząc, jakby się warzyła,
Zgotował z jajecznicą, i przedziwną była.
Zjadał Dziaduś, lecz lepiej Pan Pułkownik zmiatał.
I znów Turki i Szwedy i Tatary płatał,
Walił łosie, jelenie, żubry i niedźwiedzie,
I co w drodze nie wyłgał, dołgał przy obiedzie.
Uciekł Dziaduś, nie mogąc znieść tych kłamstw tak sprosnych,
Wraca w sam war i rozmów i tańców radosnych,
Siada w bliższym kąciku i nieznacznie boczkiem
Na każdy ruch Ewuni tkliwem strzela oczkiem;
Nie może się jej wszystkim wydziwić ponętom,
Nasłuchać się jej głosu, napatrzyć oczętom.
Śliczna jakby obrazek, jak aniołek słodka,
Perła, kwiatek, brylancik, przylepka, pieszczotka;
Cóż dopiero, gdy nieco poprawi kołpaczka
I stanie do mazura i upiecze raczka,
Utnie korkiem hołupca i koło zatoczy,
W ówczas ledwie z starego dusza nie wyskoczy
Tupa, klaszcze, podryga i chustą wywija,
I zdejmuje trzewiczek i duszkiem wypija.
Piją wszyscy, gdy nagle w tłum nawalny zbita
Cała młodzież wraz z krzesłem Chorążankę chwyta,
Wywyższa ją nad siebie, wdzięk jej w piosnkach głosi
I wśród krzyków, wiwatów, po sali ją nosi.
Nie mógł się Kubuś wtłoczyć w tę ciżbę młodzieży,
I z kilku pustakami nagle pędzi, bieży,
Porywa Regentową, wznosi ją od ziemi,
I windując do góry, razem chojda z niemi.
Szerzy się szał rozgłośny, radość rośnie w burzę,
Już starosta — Chorąży — już i Dziaduś w górze,
Stawa piętro na piętrze, wszystko śpiewa, skacze,
Biją kotły, i głośne ciągle grzmią trębacze.
Lecz cóż to za blask w oknach? jaki ryk nad dachem?
Nagły szturm zwalił lipę, całym zatrząsł gmachem,
Hałas, popłoch przed dworcem, wszystkich strach rozgania,
Cała wieś z krzykiem biegnie i do chat się schrania:
Jak hufce za hufcami, tak chmur kłęby czarne
Ciągną, szumią, i ogniem i śmiercią ciężarne,
Szarpią je wściekłe wichry i miotają niemi
Od ziemi ku niebiosom, od niebios ku ziemi;
Wszystko ścichło, i burzy słychać war sam gniewny,
Ciemność, błyski i gromy, grad i deszcz ulewny;
Drży ziemia — niebo płonie — i wyje nawała,
Nucąc — Kto się w opiekę —; sala klęczy cała,
Szerzy się przestrach kobiet i krzyki dziecięce,
Wznoszą się wciąż błagalne i głosy i ręce.
Ach! bijcie się w pierś z skruchą, ziemię bijcie czołem,
Głowy wasze pokutnym osypcie popiołem,
Lejcie, lejcie łzy żalu — bo inna — straszliwa
I sroższa od tej burza już ku wam napływa:
Nie wy jej dożyjecie klęsk i gromów końca.
Czy słyszycie ten tentent spieszącego gońca,
Ściga za nim psów wrzawa, patrzcie pędzi wpada,
Szuka okiem Dziadunia i list w ręce składa;
Wziął Dziaduś, rozwarł, spojrzał i upadł jak długi.
Rwą ów papier czytają Polski rozbiór drugi!
Jakby widmo grobowe nagle wyszło z ziemi,
Lub trąba archanielska zarykła nad niemi,
Stoją wszyscy zmartwiali, drżący, osłupieni,
Bieli ich trupia bladość i znów wstyd rumieni.
O jak byli wysoko jak upadli nisko,
Jaki piorun runięcia! jak straszne zwalisko!
Dla królów są szyderstwem u ludów bez cześci,
Ten głową tłucze ściany ten ryknął z boleści,
Wrząca krew mu ustami lunęła potokiem,
Tu dwóch starców z zdziczałym porywa się wzrokiem,
Stargane się ich myśli zmieszały rozpaczą,
Drobne nawet dzieciny, jak bobrzęta płaczą;
Wszyscy o sejm wołają w tak strasznej potrzebie,
Winią króla, magnatów, a żaden z nich siebie;
Wszyscy winni! tak Dziaduś, zrywając się, woła,
Trzeba stratę odrobić, trzeba w pocie czoła;
Tym potem jest krew nasza pracą Sybir, boje,
Długo Bóg zatrzymywał straszne gromy swoje;
Któż kar jego nie przejrzał? kto o nich nie wiedział?
Wróżył je nam Jan Kaźmierz, Skarga przepowiedział
A nie było poprawy. Dziś tłoczący duszę
Zrzucam ten kamień grzechu jarzmo włościan kruszę
Rozjaśnią się niebiosa wolnych dusz widokiem.
I nagle na Ewunię łzawem patrząc okiem.
Smutne, rzecze, biedaczko będzie twe wesele;
A ta nagle przed wszystkich występując śmiele,
Wiem, powie, jaką ranę dwom tu sercom zadam,
Lecz woli mej nie cofnę i ten ślub odkładam,
Źle jest mieszać i żenić z wesołością płacze,
Pluje na grób ojczyzny, kto w jej smutku skacze;
Nie! nigdy prawej Polki nie splami ten zakał!
Uścisnął ją Dziadunio błogosławił płakał
I spiesznie wziąwszy kilku między sędziwszemi,
Schronił się w boczną, izbę, zamknął, radził z niemi;
Długo ciche i tajne były ich rozmowy,
I znów wrzawa znów głuchość, znów cerlament nowy,
Gdy w tem Dziaduś głos wzniesie jędrny projekt poda,
I wraz unanimiter wykrzykują zgoda!
W godzinę już żadnego nie widziano z gości,
Wśród nocy jeszcze do swych dążą, pędzą włości,
Po wszystkich razem drogach tętnią i turkocą,
Taradajka za koczem, koczyk za karocą,
Tu się cisną przez groble, lub też drą przez lasy
I lekkie soliterki i ciężkie kolasy;
Tam znów dezobliżantki, dormezy, skarbniczki,
A czwałem i na przełaj graniczkami bryczki.
I wkrótce się okólny jakiś ogień żarzy,
Dziwną jest postać kraju, wyraz wszystkich twarzy,
Jakaś tajna, niezwykła czynność, ruch po dworach,
Zda się, kordy i bronie w nocnych znoszą porach;
Idą skrytą ofiarą śrebra i klejnoty,
Po wszystkich razem kuźniach huczne tętnią młoty;
Rośnie żar w wiejskiej młodzi, a zwłaszcza w dworakach,
Po dziedzińcach na pańskich harcują rumakach;
Sam Dziaduś, jakby strasznym wojny dyszał mordem,
Sił próbując, po izbie starym macha kordem;
Straszne jakieś wąsale, nieznane nikomu,
Z licznemi się kresami w każdym jawią domu;
Kwestarze gęściej z świętych wyjeżdżają murów,
I jakoś niby groźniej patrzą z pod kapturów;
Żydki nawet przeględne tłumią się i straszą,
Cisną się do nowinek, pańskim dworom łaszą,
I konnych, pieszych leków rozsyłaną zgrają,
Jak przed burzą jaskółki, kręcą się, latają.
Dziwne wieści po gminach strach niewiast rozgłasza,
Tamte jakiś krzykliwy ptastwa tłum przestrasza,
Który tylko na wojnę zwykł krążyć po świecie;
Tam dzisiaj urodzone przemówiło dziecię,
Ta widziała na niebie groźne trzy miesiące,
Szkarłatne zorzy słupy, rozlew krwi wróżące;
Ta dwa miecze płomienne — tam się dziwy dzieją,
Widma nocne po polach krwawe rosy sieją,
A jak po wsiach im gadki roznoszą żebracze,
Wciąż Królowej Korony Polskiej obraz płacze.
Ciśnie się lud do świątyń i z grzechu obmywa,
Wsparcia polskich Patronów łzą i pieśnią wzywa,
Błaga dla chat obrony, dla ojczyzny cudu,
A kapłan skrytej myśli błogosławi ludu;
Myśl ta jak sieć płomienna szerzy się, rozrasta,
Łączy dworce, klasztory, z wsiami wiąże miasta,
Krąży po lasach, górach — w jaskiniach się żarzy,
Tętni w sercu młodzieńców i w śnie starców marzy.
Długo Dziaduś przeciąga pracę w nocną ciszę,
To układa manifest, znów drze, maże, pisze,
Z praw go świętych, praw ludzkich, boskich wyprowadza,
Gromi — żółcią doprawia — łaciną dosadza —
Gdy wtem jakiś Derdydas w drzwi się jego tłoczy,
Jakiś z orłem szubrawiec stawa mu przed oczy,
Ciska mu z wzgardą papier i w groźnym szwargocie
Każe mu w najsprosniejszej brudzić się sromocie,
Jutro jechać, by siebie, naród w jarzmo wprzęgał,
I jakimsiś przybyszom na wierność przysięgał.
Porwał Dziaduś gwintówkę leżącą na stole,
Ale już Niemiec dernął i czmychał przez pole;
Pobiegł — bunt! bunt! zawołał — zbrojni i zajadli
Najezdnych rot siepacze dom starca napadli,
Porwali go, okuli, i jak wściekli, dzicy,
Wśród szarpań, do męczeńskiej wtrącili ciemnicy.
Grube mury sędziwą, pochłonęły cnotę —
Z życia w grób go wrzucono, z pod słońca w ciemnotę,
Z wolności w loch i więzy — znikł, jak głaz zatonął,
Znikł jak cień, znikł bez śladu, znikł, jak błysk tak spłonął;
Śmierć tak srodze, tak szybko życia nie przecina,
Dozwala jeszcze ojcu błogosławić syna,
Ziębniejącą już ręką przyjaciół uścisnąć,
I na martwej już twarzy łzą ostatnią błysnąć;
Dzisiaj i tej łzy jednej, tego dania dłoni.
Tych marnych nawet pociech dziki wróg nam broni;
Radby on z wszystkich piersi wszystkie wydrzeć jęki,
W każdą kroplę krwi polskiej inne wszczepić męki,
I w swey pastwie tygrysiej i zemsty nasycie,
Drgające dławić serca i zdusić w nich życie.
Powstał naród, szerokim zagrzmiawszy orkanem,
I zrósł się w jeden hufiec i wybuchł wulkanem.
Jak gdy w piersi młodzieńczej wielki zamiar błyśnie,
Z wszystkich się kończyn ciała krew do serca ciśnie,
Tak się dzielny lud polski w swej całej potędze
Zlał i skupił przy prostej Kościuszki siermiędze.
Uśmiechnęła się wnukom stara dziadów sława,
I szeroko rozległa pierwszych zwycięztw wrzawa,
Krzyk tryumfu trzech stolic wzniosłe przerósł góry,
Oddech wolności zwionął wszystkie z niebios chininy,
A kosa Racławicka wraz z kordem Dubienki,
Zabłysły rannym blaskiem tej młodej jutrzenki.
Wyparł los rydwan szczęścia z tak świetnych kolei,
Upadł z hukiem piorunu gmach tylu nadziei;
Runął naród — potrójnym zwalił się rozłomem,
A świat zadrżał — oniemiał — sam Bóg swoim gromem
Nie uderzył w złoczynną morderców potęgę,
I anioł śmierci zamknął polskich dziejów księgę.
Napróżno do państw tylu i królewskich grodów
Długi jęk swój dociągał ten Łazarz narodów,
I wśród własnych swych mogił, zbladły i sierocy,
Jakby widmo grobowe, błąkał się po nocy,
Wszystkie lochy Sybiru paszcze swe rozwarły,
I jak głodne potwory krocie ofiar żarły;
Najczystszą krew narodu z serca mu wydarto,
I imię nawet Polski z jej grobowca starto.
Ale gdzież jest Dziadunio? ta postać dostojna,
I pętami i wieńcem męczenników strojna?
Dni po dniach przemijają — żadnej o nim wieści,
Nie przepuszcza wróg na świat ni głosu boleści,
Ni brzęku ciężkich kajdan — nie da się tam wcisnąć
Żadnej trosce rodziny — nie da słońcu wbłysnąć
Jednym nawet, promieniem. — Sroższe od morderstwa
Znosi starzec obelgi i z Polski szyderstwa,
Za cały dar otrzymał dla losu osłody
Snop słomy, chleb spleśniały i dzban zgniłej wody;
Z każdym w pierś swą oddechem wciąga jad zarazy,
Gdzie spojrzy, ciemność nocy; gdzie się dotknie, głazy.
Nic on nie wie o domu, kraju, świata losach
I czas tylko zgaduje po rosnących włosach,
Po wzroście drobnych płazów, co tłumy czarnemi
Po tej zimnej, wilgotnej czołgają się ziemi,
Myśl bólem — pamięć męką najsroższą z katuszy,
I okropna samotność z wielkiem życiem duszy!
Miewał on przecież chwile szczęścia w tem więzieniu,
Nie raz w długiem i rzewnem o Polszcze marzeniu,
Roił on o powstaniu — o tym zbrojnym ruchu
Już niegdyś tak dojrzałym i bliskim wybuchu....
Raz nawet.... Wielki Boże! — lecz nie — to złudzenie,
Nie! nie! — słyszy wyraźne dział dalekich grzmienie;
Huk ten zrazu zbyt słaby odzywa się głucho,
Przykłada więc do muru wytężone ucho.
Krew mu bije nawałą, myśl przebija mury,
Gdy coraz bliżej huczy ów odgłos ponury,
Biegnie — pląta się w więzach — woła — krzyżem pada,
I głośnym rycząc płaczem, dzięki Bogu składa.
Lecz cóż to za śpiew wdzięczny? głos srebrny, niewieści,
Jak gdyby dla przesłania jakiejś szczesnej wieści,
Aż u kraty okienka polskiem nuci słowem?
Zrywa się w szale szczęścia, zrywa z życiem nowem;
Zapomniał o swych mękach, czarnej murów cieśni,
Pieśnią tylko oddycha — cały żyje w pieśni;
Gdy wtem czata wystrzelił — urwało się pienie,
Jeden tylko krzyk powstał — i głuche milczenie! —
I znów cicho jak dawniej — pierś żalem ciężarna —
Te same zimne mury i taż ciemność czarna,
Jakaś czasu strupiałość, co w tylu dni tłumie,
Ni w miesiące, ni w lata złożyć się nic umie;
Echo nawet w tem ciężkiem powietrzu do koła,
Jakby przez nie spętane, ozwać się nie zdoła.
Ileż on odtąd przewlókł dni w tym żywym grobie,
Jak go więżą, tak wszelką boleść więził w sobie;
Czasem tylko wśród nocy ciężko wzdychał, jęczał...
Gdy nagle u drzwi jego pęk kluczów zabrzęczał,
Wszedł człowiek i rzekł: — Wolnyś! — Ktoś jest? — Dziadek bada,
Od trzech dni strażnik więzień — z łzami odpowiada.
Polak? — Polak. — I cóż cię do usług podobnych
Mogło zmusić nieszczęsny? — Głód mych sierót drobnych.
W rozkrwawionej im Pradze matkę zarzezano,
Mnie po wojnie w nagrody sprośny urząd dano. —
A więc bój był! więc mamy Litwę i Koronę!
I znów wszystko jest nasze! odbite! — Stracone.
To mówiąc, wiódł Dziadunia ciemnym więzień mrokiem,
Lecz ten niemy i zbladły, drżącym wlókł się krokiem,
Ryknął z żalu — przyklęknął — wzniósł oczy ku Bogu,
Krew buchła — serce pękło — i skonał na progu. —
Niebo się roziskrzyło, piorun z chmury leci,
Dziadunio martwy pada na ręce swych dzieci!
Tak skończył dzielny starzec, — liczne łzy i modły
Rozkute, jego zwłoki na cmentarz odwiodły;
Odetchnęły z nasytu zemsty swej mordercę,
Zacne to kłem wściekłości rozszarpawszy serce....
Ależ nie on sam tylko w swoim legnie grobie,
Stoi i druga trumna. — Przypomniecie sobie
Ów śpiew strzałem przerwany — ach! łza wasza świadkiem,
Żeście zgadli — Ewunia znów się łączy z Dziadkiem.
Szczęśliwi! w czystej jeszcze, wolnej grobów ziemi
Święte ciał swych popioły złączą z przodki swemi,
Aż do dnia, w którym straszna trąba Archanioła
Na sąd krwawą ofiarę i jej kąty zwoła.
Jak w ojczyźnie na świecie, tak w wiosce, tak w dworcu dziadkowym:
Zstarzał on się, i smutkiem pochylił grobowym,
Wymarł w nim odgłos swobód, wrzawa uczt tak żywa
Głuche tylko milczenie i pustość straszliwa;
Nikt go już w tem samotnem sieroctwie nie zwiedzi,
Sam Stach tylko na ławie pod kasztanem siedzi;
Dziwnym jest jego ubiór — myśl dziwnie zmieszana,
Zapomniał w swem szaleństwie, że utracił pana,
Wciąż mu służy jak służył — codzień łoże ściele,
Czyści bronie i starą ostrzy karabele,
Co dzień on mu stępaka kulbaczy na wojnę,
A gdy go strapią jakieś troski niespokojne,
Zrywa się z starym psiskiem, wśród słót i zawiei,
Szuka pana i trąbką nawołuje w kniei,
I tak całą noc szuka — aż znużony biegiem,
Legnie gdzieś w gąszczu śpiący i zawiany śniegiem.
Dziwneż to rzeczy we wsi o tym dworcu gwarzą,
Nieraz w nim wszystkie okna wśród nocy się żarzą,
Słychać chrzęst starych zbroi, jakieś groźne dźwięki,
Strzały, krzyki, wołania i orężów szczęki.
Nieraz nawet najbliżsi ludzie to widzieli,
Jak duch Dziadka stał w progu, cały w śnieżnej bieli,
I długo wrytem okiem w zachód się wpatrywał,
Słuchał ku zachodowi, na zachód wskazywał,
I chociaż w okół było tak cicho, pogodnie,
Zawsze się w ów czas niebo łyskało zachodnie,
Głuchy grzmot się po grzmocie wciąż odzywał zdala,
Aż wreście z rankiem straszna nagle spadki fala.
Lecz cóż to za gwar, śpiewy, wrzawa w każdej chacie,
Pierwszy odgłos radości po Dziadunia stracie?
Zkąd te we wsi proporce? patrz, w szacie żołnierza
Zbliża się jakiś młodzian i do dworca zmierza;
Czemuż on tym tak drżącym wewnątrz wchodzi krokiem
I po pustych podwojach łzawem ciągnie okiem?
O nie tenże to młodzian, co w dziecinnych latach
Igrał tutaj po cichych Dziadunia komnatach,
I marząc, że z swym wrogiem stacza bitwę wielką,
Z drewnianego konika wywijał szabelką.
On to jest — on niemylnie — widzę z rysów twarzy,
Patrz, jak płacze, jak starych ściska gospodarzy,
O wszystkich on się pyta i o wszystko bada,
Długie im swych wojaczek dzieje opowiada,
Jak służył pod Dąbrowskim w różnych świata stronach,
Za morzami, górami walczył w legionach;
Dzieci! woła, za Polskę teraz bój stoczemy,
Bo jeszcze nie zginęła, póki my żyjemy;
Jakby morza wzburzone, chmury świat ten ćmiące,
Takie wam Cesarz Franków wiedzie wojsk tysiące,
Wiarę on wam i Polskę wyzwolić przychodzi.
Za pług więc stare ojce, a wy na koń młodzi.
Na koń! Na koń! wieś cała z głębi serca woła,
Gdy wtem tętent i wrzawa — z wszystkich stron do koła
Pędzą konni, bryczkowi, bratnie widzieć szyki.
Ten się w szturmak uzbroił, tamci w kordy, piki,
Wszyscy w konfederatkach, a wszyscy w czerwonych
Osadzonych na bakier, nad uchem zwieszonych;
Już ich pełen dziedziniec, już razem zmieszani
Dworak, wieśniak, niewiasty, szlachta i hułani,
Witają się, ściskają i w tłumy gromadzą,
A starsi, znów jak dawniej, w dworcu Dziadka radzą.
Ileż ofiar — łez szczęścia — śpiewów i okrzyków,
Wznoszących się sztandarów, stawających szyków,
Rzekłbyś, że wszystkie razem groby i mogiły
Z starych się i rycerskich mężów wyludniły,
I że ta cała Chrobrych ziemia drżąc radośnie,
Wznosi się z swoim ludem i ku niebu rośnie;
Zewsząd hymnów kapłańskich wzbijają się tony,
I po wszystkich kościołach wszystkie biją dzwony.
Nowe więc, nowe słońce znów Polszcze jaśnieje,
I na nową jej wiosnę młode światło leje,
Złoci drogę do zwycięztw — i promiennem kołem
Zda się blask swój roztaczać nad Cezara czołem.
Istotnież więc Bóg jarzmo tego kruszy ludu?....
Istotnież więc już przyszła owa chwila cudu,
Wytęskniona sercami, łzami wypłakana,
I przez łzy te oddawna gdzieś w dali widziana?..
Lub czyż i ta nadzieja jak inne zawodna,
Nową nam znowu przepaść roztworzy aż do dna,
W której legniem na długo — i zamrzem grobowo,
By znów ożyć — znów runąć — znów powstać na nowo,
I tak ciągle i ciągle przechodzić z kolei,
Z nadziei do rozpaczy, z klęski do nadziei.
Ach! bo jest we krwi polskiej jakaś iskra dzielna,
Iskra święta — wszechmocna — iskra nieśmiertelna,
Co ciągle z tajemniczym jej nurtuje warem,
A na słowo "ojczyzna" groźnym pała żarem;
Iskra ta w pośród kajdan, pod toporem kata,
Z słów serca, wzroku duszy, piorunem wylata,
Iskra ta, jak płonęła w dziadów, ojców łonie,
Tak w nas synach goreje, tak w wnukach zapłonie;
Przywal ją głazem grobów i górą przemocy,
A i z grobów i czasów znów wybłyśnie nocy!
_______________________________________
PRZYPISKI DO „DWORCA MEGO DZIADKA."
Łacińskie lokucye wertował przed dziadkiem.
Zwyczajem było w dawnych dworcach, że sam Jegomość po wieczerzy, zapisawszy omłót dzienny i narznąwszy karbów z gumiennym. w obec dyrektora synków, zadawał im frazesy polskie, które na łacińskie przerabiać musieli. Tym sposobem zapełniała się długość wieczorów zimowych, i ojciec codzień mógł sądzić o postępie synów w łacinie. Odpowiadających niedobrze przez roztargnienie lub lenistwo, stawiano na godzinę w kąciku twarzą do ściany, lub w kółku kredą oznaczonem, na środku pokoju.
Wąsatych się wojaków przysłuchiwał bojom.
W każdym niemal dworcu znajdował się jakiś tymczasowy rezydent, stary wojak. Pamiętam takich z konfederacyi Barskiej, rewolucyi Kościuszkowej czasów Kościuszkowskich, Legionów, — słowem, z każdej epoki wojennej. Całem ich zatrudnieniem było, panią domu do stołu prowadzić, i opowiadać zdarzenia, których świadkami byli. Kto doświadczył gadatliwości starych żołnierzy, ten łatwo sobie wystawi, ile tysięcy razy też same anegdoty wracały. Jeżeli rezydent nosił familijne Jegomości lub Jejmości imię, a tem bardziej, jeźli tym samym herbem się pieczętował, uważany był za członka rodziny, i zawsze nadawano mu tytuł wujaszka lub stryjaszka.
Sędzia kapturowy.
Sądami kapturowemi nazywano te, które się w czasie bezkrólewia agitowały.
Którym dziarski parobczak znojne strojąc skronie.
Okrężne i dożynki piękniejszemi są może po innych częściach Polski, lecz wielkopolski wieniec zdawał mi się zawsze zawierać jakąś myśl historyczną i ztąd być poetyczniejszym. Szkoda, że śpiew tego ludu najmniej w całej Polsce muzykalny, wiele uroku tej uroczystości odbiera.
Syndyk się tam z Naparstkiem o miarę certował.
Widziałem kielich, w który trzy butelki wlewano, i takie monstrum Naparsteczkiem zwano. W liczbie rozmaitych kielichów znajdowały się Kije, które od razu trzeba było wypróżnić, inaczej pijącego oblewały winem niedopitem. Były i Kidasy, to jest z nóżką krótką i bez podstawy. Kielicha takiego nie można było stawiać na stole. Na tak nazwanych Kulasach nie raz zdarzyło mi się czytać napis:
Wielkąś krzywdę mi wyrządził, większą ja ci zrobię,
Tyś mi jednę uciął nogę, ja ci utnę obie.
Najciekawszym przecież był dla swego kształtu kielich dla sławnego z Kościuszkowej rewolucyi Generała Madalińskiego zrobiony. Sławnie on machał pałaszem, lecz i zdrowia wytrząsał znakomicie. Gdy przecież w końcu przebrała się miarka, i podagra silnie dokuczać mu zaczęła, w najboleśniejszym jej akcessie: "Ides!" zawołał zwykłem sobie przysłowiem, "jakem Madaliński, już żadnego kielicha nie wypiję w życiu! Hetką, Pętelką mię nazwiecie, jeżli słowa nie dotrzymam!'' — Trudno było co począć po takiem zaklęciu; zdobył się przecież dowcip szlachecki na koncept nowy. Kazano zrobić w miejsce kielicha sporą armatę szklanną, i tę przyrządzoną do picia, w dzień imienin mu ofiarowano. Jako żołnierz, jako uraczony Solenizant, nie mógł się wymówić, wypił, lecz pono raz ostatni, i ztąd, choć wkrótce na łożu boleści umarł, mówiono, że zginął od armaty. Nie widziałem tego szczególnego kielicha; lecz ma się pono znajdować między innemi pamiątkami u Wgo J.W. Tymowskiego, Prezesa banku w Warszawie.
Klęczał pod prassą serwet muzułman wąsaty.
Ostatni może takiego Turka eksemplarz widzieć jeszcze można w Pudliszkach pod Krobią u Józefa Hrabi Łubieńskiego.
Bo ma księdza w rodzie.
Dawne przysłowie:
Kto ma księdza w rodzie. Temu bieda nie dobodzie.
Czerwieńców
Dukata nazywano czerwieńcem, dusiem, czotym.
Nakształt Waszeci.
Zakrawająca na mieszczkę.
Sam Bóg nas w kalendarzu w jednym dniu połączył.
Znałem sam tak nieoszacowaną parkę, Panów Fabijana i Sebastyana, którzy, gdzie się tylko spotkali, we dnie, w nocy, w domu, na odpuście, popasie, kontraktach, zawsze się tak uraczali i rozrzewniali wzajemnie, że ich przez cały tydzień rozerwać nie było można, a to wszystko dla tego. że Bóg ich złączył w kalendarzu. — Kalendarz, w każdym znajdujący się domu, zdobił się zawsze własnorecznym napisem właściciela: "Ex libris Magnifici Domini N. N." choć najczęściej całą jego bibliotekę stanowił. Kalendarz ten był zarazem kroniką roczną ważniejszych domowych zdarzeń, i tak w jednym znalazłem podobne notaty: "12-go Februarii: Termin w Sądzie z Chorążym za wyszczucie mu żyda i poturbowanie go kijami. Podać Grzesia Karbowego na świadka przeciw Kajmowi. — 3-go Junii byłem u świętej spowiedzi. — 31-go Augusti urodziła mi się córa Pulcherya. Dziwnie do Pana Rotmistrza podobna. — 30. 9-bris Cielę o dwóch pępkach sprzedałem za 3 złote, i przyjąłem Dyrektora do Piesia. — 16-go Decembris. Jagusi kazałem wyliczyć 15 rózg za karessy z Stachem. Bezbożnikowi, co uciekł ze strachu w razie powrotu zapisuje się batów 20-ścia. Fiat justitia!"
Nieco mniejszy od dworca gmach ów znamienity.
Najmniejszej nie ma przesady w opisie pojazdów, jakie widziałem, z tą różnicą, że niekiedy w miejscu sfinksów były gałki wyzłacane. Pomimo przecież takiej objętości pojazdu, tak rozległe damy nosiły rogówki, a fryzury tak wysokie, że nieraz fryzura jednem oknem wychylać się musiała, a dla rogówki, przeciwne drzwiczki na wpół otwierano w podróży. Łatwo sobie wystawić, w jakiej pozyturze mieścił się tam sam Jegomość.
Kubuś w wiecznych konceptach, Kubuś jowialny.
Dość często, w mniej zamożnych nawet domach, spotykano podobnego jowialistę. Nie miał on stałego zamieszkania, lecz obrawszy sobie kilkanaście domów, objeżdżał je, i po kwartale lub dłużej w nich przebywał. Był to zwykle ubogi szlachcic, a całym jego mająteczkiem bryka i para koni wypasionych po dworach. Powołaniem jego było, mieć w zapasie na czas swego pobytu, mnóstwo żarcików, anekdot, politycznych nowinek, zdarzeń okolicznych, waśni familijnych, projektów do małżeństw; słowem, dom ciągle rozweselać. Starał się on dla większej wziętości, za każdym powrotem do tegoż domu, z nowym zapasem żartów i anekdot przybywać. On to wszystkie kuligi układał, i na nich przewodził. Zabitym zwykle był patryotą, wielce nabożnym i nie ostatnim do kielicha.
Zgotował z jajecznicą, i przedziwną była.
Wzmianka ta o kartoflach, opiera się na prawdziwem zdarzeniu. W roku 1820 przyjąłem starca kucharza, który podług własnoręcznych zaświadczeń Kazimierza Puławskiego służył u niego przez cały ciąg wojny. Konfederat ten barski i kucharz zarazem, nazywał się Barnabasz Dzieńdzierzyński. Opowiadał on mi: "jak w czasie obozowania pod Warką, gdzie właśnie na ów czas wielki był odpust, jakaś Cześnikowa przysłała Puławskiemu spory wór kartofli, jeszcze w ów czas nie znanych. Puławski licznie zebraną szlachtę na obiad zaprosił, a wszedłszy do kuchni z owym worem, Barnabaszu, rzekł do mnie: sporządź mi to Wasze na obiad! Było nas siedmiu kucharzy, długo kręciliśmy głowami, nie wiedząc, co z tem zrobić; aż wreszcie zgodziliśmy się na to, aby z jajecznicą ugotować. Jakoż doskonale się nam udało; Pan Kazimierz powiedział, że przedziwne, i kazawszy mię przywołać w czasie objadu, poczęstował mię kielichem węgra. Długo potem w Polsce gotowano kartofle z jajecznicą póki ich na niemiecką smakę przyrządzać nie zaczęto, lecz ja myślę, że zawsze do jajecznicy wrócą. "
Tupa, klaszcze, podryga i chustą wywija.
Przypominam sobie z lat dziecinnych jeszcze owe stare kontuszowe postacie, jak w chwilach najhuczniejszej wesołości, nie mogąc już dla podeszłego wieku tańczyć, podrygając tylko i tupając nogami z taktem muzyki, białemi wywijały chustami. Zawsze prawie naokół drabantów, z 30-tu najmniej kontuszów złożonych, rozwinionemi powiewając chustami, śpiewali i podskakiwali ile mogli jeszcze. Chusta ta dotąd w czasie wesół odgrywa swoją rolę u ludu wiejskiego; a nic uroczniejszego, jak widzieć widok parobczaka Krakowskiego, umiatającego podłogę chustą przed nóżkami tańczącej z nim dziewicy.
Rozjaśnią się niebiosa wolnych dusz widokiem.
Wiersz wzięty z Sejmu Wiślickiego Woronicza.
OGÓLNA UWAGA.
Zamiarem było autora wystawić Wielkopolskę, jaką była lat sześćdziesiąt temu. Część ta Polski nie chciała przyjmować natrętnie cisnącej się nowej ciwilizacyi od Niemiec z nią graniczących; a zbyt będąc oddaloną od własnej stolicy, żadnych z niej nie zaczerpała nowszych zwyczajów. Drobność po większej części fortun, w porównaniu z innemi stronami Polski, zaledwie kilku możniejszym rodzinom dozwalała na czas niejaki pobytu w Warszawie. Tenże sam powód stawał na przeszkodzie do licznych za granicę wycieczek. Zaznałem więc jeszcze w Wielkopolsce niestarte rysy oblicza narodowego, postać czysto staropolską, z całą prostotą obyczaju i jaskrawością kolorytu, a chcąc te rysy w wydatniejszym jeszcze wystawić obrazie, obrałem sobie dworzec szlachecki za miejsce dramatu, gdzie niczego jeszcze wpływ obcy nie przeinaczył, i nie dosięgły owe spory sprzecznych z sobą żywiołów, starego obyczaju i wiary katolickiej z francuzką ogładą i filozofią ośmnastego wieku. Starcia te byłyby może więcej życia i obszerności poematowi memu nadały, ale Wielkopolska mniejby do siebie w owych czasach podobną była. — Więcej wprawdzie, niż Wielkopolska, oddalone były od stolicy Podole i Ukraina, mniej przecież w sobie zasklepione; większa bowiem ilość i zamożność znakomitszych domów, więcej cudzoziemskiego poloni i nowszych zwyczajów po tych rozszerzały ziemiach, bliskość nawet wschodu nie była bez wpływu na nie. Ztąd to zmieszany przepych azyatycki z formami francuzkiemi i tem, co było polskie, szczególny tym częściom Polski nadawały wyraz. — Wielkopolska, nie mówię już do tych ziem, ale do stolicy swojej tak mało podobną była, że nie widziano w niej prawie tych dziwnych antytez, jakiemi tam często dwaj byli obywatele: jeden z włosem trefionym i pudrowanym, w fraku z guzikami perłowemi, w trzewikach, pończochach i haarbeutlem; a drugi, z wąsem potężnym, głową goloną, w kontuszu z wylotami i z karabelą przy boku, i to — dwaj rodzoniuteńcy bracia. Mody tylko damskie i niekiedy tylko kształt pojazdów przeciskały się z Francyi do nas przez Warszawę, które zły gust i przesada przeistaczały nielitościwie.
Naczytawszy się pomiędzy kilku prawdziwemi obrazami, mnóstwa przekręconych i komponowanych narodowości, nie od rzeczy może będzie, zapewnić święcie czytelnika, że com w poemacie moim umieścił, wszystko na własne widziałem oczy. Zdaniem mojem, chcąc podobne wizerunki wystawić, można sobie jednę część kraju, zakąt nawet wybrać, i obraz ich istotny w najdrobniejszych nawet szczegółach kryślić; przede wszystkiem przecież na to zważać należy, aby ogólne i główne rysy, z fizyognomii całego narodu zdjęte, jako konieczną, podstawę na tle poematu położyć. Takiemi są Pamiątki Soplicy, takim Pan Tadeusz, który choć litewską tylko naturą Otoczony, litewskich pełen zwyczajów i litewskiem tchnący życiem, przecież po całej przestrzeni dawnej Polski głoszony i uznany jest za narodowy, i wszędzie jedno uczucie i ten sarn podziw wzbudza. Starałem się, choć w skromniejszym obrębie, dopiąć tego celu Czym go dosiągł, czytelnik osądzi.
Przyp. aut.
________________________
Nieocenzurowany tekst DWORCA MEGO DZIADKA
Ocenzurowany tekst jako OBRAZ II „Wizyty w sąsiedztwo”
________________________
dla www.krzemieniewo.net
ingerencje carskiego cenzora
uwypuklił: Leonard Dwornik
|