Przeżycia Franciszka Kaisera opisał Antoni Kulikowski w jednym z rozdziałów książki „Lata chłopięce i huk dział”. (Warszawa 1999, str. 213-228):
--------------------------------------------------------
4. Więzień syberyjskiej Workuty.
W starym kresowym Grodnie, malowniczo położonym nad Niemnem, ma swój początek to moje wspomnienie. (..) Pewnej niedzieli, po obiedzie, odwiedziłem więc urodziwą pannę i jej miłego brata. W czasie tej wizyty poznałem starszego sierżanta Franciszka Kajzera. Był szefem w Szkole Podoficerskiej w 76 pułku piechoty.
Józef Roszczyk, odbywając służbę wojskową w tym pułku, ukończył Szkołę Podoficerską. Będąc już podoficerem zaprzyjaźnił się ze swym byłym szefem, który po pewnym czasie zaczął bywać w jego domu. Franek, niedużego wzrostu, wyjątkowo sympatyczny, bezpośredni, miły facet, w niedługim czasie (mimo że był starszy ode mnie o pięć lat) stał się mi bliski, zaprzyjaźniliśmy się. Urodzony w Lesznie koło Poznania [ur. 17 grudnia 1902 r. w Pawłowicach koło Leszna – dop. J.W.], mając 16 lat, wstąpił jako ochotnik, wraz z ojcem i braćmi w szeregi Powstańców Wielkopolskich, a po jego zwycięskim zakończeniu brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Po zawarciu pokoju, będąc w stopniu plutonowego i mając odznaczenie bojowe, zgłosił chęć pozostania w wojsku. Potem stopniowo awansował, a gdy go poznałem, był tak jak nadmieniłem, starszym sierżantem. Dla upamiętnienia naszej przyjaźni zrobiliśmy w trójkę. Franek, Ziutek i ja zdjęcie, które do niniejszych wspomnień dołączam.
Franek był częstym gościem państwa Roszczyków i jak zauważyłem podkochiwał się w ładnej Marysi. Pewnego razu prowadząc rozmowę Ziutek zakomunikował, że się zaręczył i proponuje siostrze, aby też o tym pomyślała. Wtedy siostrzyczka oświadczyła, że na razie do jej ręki nie widzi kandydata, gdyż ona wyjdzie tylko za oficera. Wtedy Franek nieco podminowany powiedział, że wobec tego rozpoczyna naukę, a po uzyskaniu matury wstępuje do Szkoły Oficerskiej. Ma przy tym nadzieję, że gdy będzie miał gwiazdkę na ramieniu, to piękna Marysia nie da mu kosza. Odpowiedzią był serdeczny śmiech miłej panienki.
Najbardziej ulubioną rozrywkę Franka stanowiły polowania. Pod jesień zawiozłem go więc do moich Rodziców do Siezieniewicz. Po zapoznaniu gościa z Rodzicami i dalszą rodziną, zaznajomiłem Franka z najlepszym myśliwym z całej tej miejscowości, ze Stanisławem Siezieniewskim. Miał lat około trzydziestu, przyjaźniłem się z nim od dawna, poprosiłem więc, aby zorganizował polowanie w pobliżu mokradeł Draznowszczyzny, gdyż tam zazwyczaj jest najwięcej ptactwa. Następnego dnia rano przyszedł do moich Rodziców i oświadczył, że możemy iść na łowy. Pogoda była piękna, słoneczna, jakby zamówiona na naszą wyprawę. Wychodząc zabraliśmy przywiezioną z Grodna broń myśliwską (w opinii Staśka była niezła), włożyliśmy buty gumowe, sięgające sporo powyżej kolan, do toreb myśliwskich załadowaliśmy amunicję i prowiant przygotowany przez Mamę. Tak zaopatrzeni udaliśmy się nad rzekę, w pobliże bagien Draznowszczyzny. Po przybyciu na miejsce, dalszymi działaniami kierował nasz sąsiad. Zaczął od tego, że zbliżywszy się do rzeki, poszczuł swego psa wyżła w nadbrzeżne szuwary. Pies spowodował poderwanie się do lotu kilku kaczek, padł pierwszy strzał. Wtedy ujrzeliśmy coś niezwykłego. Z całego obszaru znajdującego się przed nami, z mokradeł i łąk, zerwała się do lotu tak olbrzymia ilość ptactwa, że utworzyła się z nich ogromna ciemna chmura. Franek mówił, że wiele razy polował na ptactwo wodne, lecz dotychczas nie widział tak ogromnej ich ilości, przy jednym wzlocie. Niedługo ptactwo to krążyło, po czym ponownie siadło na miejsca, skąd wyfrunęło.
Następne strzały nie spowodowały już takiej paniki. Zaczęły się więc podchody, pojedyncza palba, w wyniku której po paru godzinach leżało na trawie sporo martwego ptactwa. Posiliwszy się, obładowani ptasim trofeum wracaliśmy ogromnie zadowoleni z udanego polowania. Franek tą wyprawą nad rzekę Werocieję i kunsztem myśliwskim Staśka był zachwycony. Po powrocie do Grodna przez długi czas opowiadał znajomym i przyjaciołom tylko o Siezieniewiczach i polowaniu na kaczki. Takie wyprawy, jak wyżej podałem, organizowaliśmy w latach 1927 i 1928 kilka razy. Franek bardzo zaprzyjaźnił się z moimi Rodzicami. W latach następnych, gdy świat ogarnęła II wojna światowa, a on i jego rodzina znaleźli się w niezmiernie trudnej sytuacji życiowej, moi Rodzice pospieszyli im z pomocą. Wysyłali paczki żywnościowe, które w tym czasie były dla nich bezcenną pomocą. Rozpoczynał się rok szkolny, więc Franek zgodnie z zapowiedzią zaczynał naukę. Praca w wojsku (a obowiązków miał bardzo dużo), uczęszczanie na wykłady, odrabianie lekcji w domu, pochłaniały mu tyle czasu, że widywaliśmy się jedynie w niektóre niedziele. Czas szybko mijał, znalazłem się w wojsku w moim upragnionym lotnictwie. Mając bardzo dobrą kondycję fizyczną, no i łut szczęścia, zostałem przyjęty do Szkoły Pilotów w Bydgoszczy. W tym mieście była też Szkoła Oficerska dla podoficerów, do której podążał Franek. Niestety nie sądzone mu było w niej się znaleźć. Po zdaniu matury otrzymał zgodę władz zwierzchnich na rozpoczęcie nauki w Szkole Oficerskiej. Przedtem jednak musiał przejść przez komisję lekarską i tu wszystko uległo załamaniu. Runęły jego zamierzenia, jego ślęczenie nocami nad książkami, jego niewiarygodny wysiłek do pogodzenia służby wojskowej z nauką. Będąc trzy lata na froncie walk polsko-bolszewickich, w czasie jednego z ataków na pozycje wroga, został ranny i ciężko kontuzjowany, co pozostawiło po sobie ślad w postaci przytępionego słuchu [faktycznie został ciężko kontuzjowany, ale w czasie pokoju, ok. 1927 r. podczas ćwiczeń w pobliżu niego rozerwał się granat – dop. J.W.]. W czasie badań lekarskich komisja wykryła tę jego wadę i orzekła, że na skutek niepełnego słuchu, nie nadaje się na oficera zawodowego. W tej sytuacji mając dalszą drogę w wojsku zamkniętą, a tym samym nie mając szans u pięknej Marysi, postanowił ożenić się, lecz z inną panną. Pragnę dodać, że dążenia ładnej Marysi spełniły się. Wyszła za mąż za porucznika pilota Kraśnikiewicza i całą wojnę spędzili razem w Anglii, służąc oboje w polskim lotnictwie wojskowym. Frankowi los był w tym czasie także łaskawy, poznał miłą, ładną Janeczkę. Pracowała jako księgowa w Fabryce Tytoniowej w Grodnie i miała wysokie pobory. Po ślubie Franek z Janka stanowili udaną, ładną parę. Po odbyciu służby wojskowej zacząłem latać w Aeroklubie Warszawskim i jednocześnie zostałem zatrudniony w Państwowych Zakładach Lotniczych w Warszawie na Okęciu, co w sumie stworzyło mi bardzo dobre warunki egzystencji. Wówczas Franek postanowił także opuścić wojsko, a nastąpiło to, jak przypuszczam, za namową miłej Janeczki. Zanim zrzucił mundur, załatwił z władzami kolejowymi, że podejmie pracę na kolei. Będąc już pracownikiem PKP, został skierowany na wyższe kursy kolejowe. Po ich ukończeniu z wynikiem bardzo dobrym, został przeniesiony służbowo z Grodna do dyrekcji PKP w Wilnie. Po pewnym czasie otrzymał awans na szefa personalnego kolei wąskotorowych północno-wschodniej Polski z siedzibą w Nowo-Święcianach. Po ulokowaniu się w tym mieście, moi przyjaciele Kajzerowie zaczęli zapraszać mnie z rodziną (w tym czasie byłem już żonaty i miałem córeczkę Elżunię) i to bardzo serdecznie do odwiedzenia ich w Nowo-Święcianach. Podróż na odległe północne kresy odkładaliśmy. W końcu wybraliśmy się tam na początku lipca 1939 roku.
Po przybyciu, przyjęto nas niezwykle miło. Franek i jego urocza żona Janka ułożyli plan naszego u nich pobytu. Zaplanowali wyjazd nad jezioro Narocz - największe jezioro w przedwojennej Polsce, łapanie ryb na pobliskim jeziorze Kretony, ognisko w lesie, jak i zwiedzanie niedużych, lecz uroczych Nowo-Święcian itd. Wypocząwszy po trudach podróży i omówiwszy nasze przeżycia w Warszawie, a ich w Wilnie i Nowo-Święcianach, na trzeci dzień wyruszyliśmy nad Narocz. Jezioro to, odległe od Nowo-Święcian około 60 kilometrów, miało dojazd kolejką wąskotorową. Ulokowaliśmy się w niedużym, ładnie urządzonym i wzorowo utrzymanym wagoniku, który miejscowi kolejarze nazywali „salonką", gdyż jeździli nim przeważnie dygnitarze z PKP, jak i notable z Wileńszczyzny. Tym razem też jechało kilku znajomych Franka, dostojnych panów. Jak się okazało, byli to ludzie bardzo kulturalni, więc w miłej i ciekawej rozmowie czas szybko mijał. Po przybyciu nad jezioro, wcześniej umówiony przez Franka leśnik, zorganizował nam wycieczkę parokonną bryczką. Trasa prowadziła drogą leśną, biegnącą malowniczo w pobliżu brzegu jeziora. Szum starych sosen, odurzający zapach żywicy i piękna słoneczna pogoda, a przy tym od czasu do czasu słyszany plusk fal jeziora, wprowadzały nas w sielankowy nastrój i podziw dla tego uroczego zakątka naszego kraju.
W pewnym miejscu zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy wyjątkowo obfity połów ryb niewodem. Szczególny mój podziw wzbudził złowiony sporych rozmiarów sum i ogromne szczupaki. Według tego co mówili rybacy, Narocz ma dużą ilość wszelkiego rodzaju ryb. Na zakończenie tej naszej leśnej jazdy, zatrzymały nasz pojazd stojące przy drodze dwie dziewczynki. Pokazały nam trzy spore kobiałki, niezwykle pięknych, dużych poziomek, pytając, czy nie zechcemy je kupić. Podały przy tym cenę dziesięć groszy za kobiałkę. Gdy moja małżonka to usłyszała, była przekonana, że dziewczynki żartują. Lecz nie były to żarty, po takiej cenie tu je sprzedawano. Jaka musiała być skromna wegetacja mieszkających tu ludzi, skoro za byle co sprzedawali swój trud i to co rozległe lasy im dostarczały. Wszystkie trzy kobiałki małżonka moja kupiła i wręczyła im trzy złote. Początkowo dziewczynki nie chciały przyjąć pieniędzy sądząc, że się pomyliła. Słysząc jednak, że tyle za nie płaci, ogarnęła je ogromna radość. Śmiały się, podskakiwały, cieszyły się i nie wiedziały, jak dziękować. Nam też udzieliła się ta ich radość, że w tak drobny sposób można było sprawić im tyle uciechy i przyjemności. Następnie dwie panie spędzały czas w domu i pięknym przydomowym ogródku, a ja z Frankiem łowiliśmy ryby na wędkę na jeziorze Kretony. Łowiliśmy i to sporo okoni, ale i inne ryby też się trafiały. W czasie tych łowów. Franek opowiadał, jak mu się tu pracuje. Otóż do jego obowiązków należało między innymi przeprowadzanie inspekcji w terenie. W czasie tych inspekcji zetknął się z pracownikami Litwinami, ludźmi na ogół przyjemnymi. Ponieważ miał wyjątkowo duże zdolności językowe, znał poza ojczystym język niemiecki i to bardzo dobrze oraz rosyjski, postanowił nauczyć się litewskiego. Akurat trafił mu się facet, który podjął się uczyć go tego języka, a zamiast zapłaty poprosił, aby go uczył w rewanżu niemieckiego. Frankowi to odpowiadało, gdyż ćwiczył język niemiecki i opanowywał litewski.
Pewnego dnia w rozmowie ze swoim lektorem (Litwinem) ten zapytał, kim on jest, Polakiem czy Niemcem. Franek zaskoczony tym pytaniem odpowiedział, że jest Polakiem, dodając, dlaczego zadaje mu takie dziwne pytanie. Wówczas Litwin nieco zażenowany powiedział, że tu wielu ludzi uważa go za Niemca, gdyż ma nazwisko niemieckie i mówi dobrze po niemiecku. Mój przyjaciel tłumaczył, że to nieporozumienie, mimo niemieckiego nazwiska jest Polakiem. Nie przypuszczał jednak wtedy, jakie to przyniesie dla niego dalsze następstwa.
Gdy wybuchła wojna w 1939 roku, we wrześniu wkroczyły na tereny wileńszczyzny wojska radzieckie. O tym co przeżył od tego czasu, opowiedział mi dokładnie w 1951 roku, gdy wracając z ZSRR do Leszna, zatrzymał się przejazdem u mnie w Warszawie.
Dwutygodniowy pobyt u przyjaciół, w przemiłej serdecznej atmosferze, przeminął jak jedna chwila. Po czułym pożegnaniu z Janeczką i Tereską wyruszyliśmy do domu odprowadzani przez Franka do Wilna. W tym uroczym Grodzie Gedymina zajechaliśmy do znanego Frankowi lokalu na obiad. Posililiśmy się tam tak wspaniale, że przez dłuższy czas wspominaliśmy z małżonką tę ucztę wileńską. Żegnając Franka nie przeczuwaliśmy, że nadciągający huragan II wojny światowej dotknie go niezmiernie ciężkimi przeżyciami, dochodzącymi do granic ludzkiej wytrzymałości.
Jadąc do Warszawy, wyczuwało się zbliżającą czarną chmurę pożogi wojennej. Na stacjach widziało się ogromny ruch wojska, ludzie mówili też tylko o wojnie. Nie wyczuwało się jednak paniki lub zdenerwowania, a raczej sporą dozę optymizmu i wiarę, że z Niemcami sobie poradzimy. Po szczęśliwym powrocie do domu, w dniu l września 1939 r. usłyszeliśmy przez radio wiadomość o najeździe Hitlera na Polskę. Wojna stała się faktem. Pragnę opowiedzieć, jak przeżył ją Franciszek Kajzer, ponieważ przeżycia, jakich w niej doznał, były przeżyciami wielu naszych rodaków, były koszmarne.
Po usłyszeniu przez radio o wybuchu wojny, zgodnie z instrukcją, Kajzer wzmocnił ochronę kolei i spalił wszystkie tajne dokumenty służbowe znajdujące się w jego posiadaniu. W marcu 1941 r. nastąpiło jego aresztowanie i rewizja w mieszkaniu, w czasie której znaleziono jego odznaczenia bojowe. Oficer prowadzący śledztwo, spisując jego personalia, zapytał (tak jak kiedyś Litwin), jakiej jest narodowości? Franek odrzekł, że jest Polakiem. Wówczas nkawudzista wrzasnął „wróż my znajem kto ty, ty Giermaniec” - „kłamiesz, my wiemy kto ty, ty jesteś Niemiec”. Nie pomogły protesty i wyjaśnienia, nie chciał ich wcale słuchać, wpisał do dokumentów narodowość niemiecką. Franek domyślał się, że stało się to za przyczyną ludzi, którzy uważali go za Niemca, lecz cóż mógł na to poradzić. Drugi raz wyszła ta sprawa, gdy odbywała się parodia jego procesu, bo tak proces ten można było nazwać. Tak więc za udział w wojnie polsko-bolszewickiej, za wzmocnienie ochrony obiektów kolejowych i co najważniejsze za sabotaż związany ze zniszczeniem przez niego tajnych dokumentów PKP był właśnie sądzony. Nie było świadków, adwokata, jedynie oskarżyciel, który stwierdził, że jest to sabotażysta Niemiec na służbie u Polaków i żąda dla niego dwunastu lat więzienia. Ponieważ w tym czasie Niemcy i Sowieci byli w dobrej komitywie (przed uderzeniem Niemców na Związek Radziecki), więc sędzia po krótkim namyśle wydał wyrok ośmiu lat uwięzienia. W czasie tego procesu Kajzer poruszył sprawę wpisanej mu niewłaściwej narodowości. Sędzia w odpowiedzi warknął, że dosyć się nakłamał i nie potrzebnie nie przyznaje się, że jest Niemcem, ponieważ akurat to wychodzi mu tylko na dobre i na tym się sprawa zakończyła.
Wędrując przez kilka obozów przejściowych znalazł się w końcu na północy w Workucie, poza kołem polarnym. Według wypowiedzi współtowarzyszy, tysiąckilometrowy odcinek kolei doprowadzonej do tej miejscowości wykonali więźniowie, a każdy podkład opłacony został śmiercią co najmniej jednego skazanego. Więźniowie ginęli masowo z wycieńczenia, głodu i zimna.
Tam spotkał jednego z mieszkańców okolicy Siezieniewicze, Adolfa Siezieniewskiego o przydomku Bolejowych. Gdy Franek przyjeżdżał kilka razy na polowania do Siezieniewicz w latach 1927 i 1928, cała ta mała mieścina miała okazję go poznać. Miły, rozmowny, wszedł w komitywę prawie ze wszystkimi mieszkańcami okolicy. Gdy przyjechał do Workuty, Adolf zaraz go poznał. W rozmowie przypomniał mu te chmary ptactwa, do których on strzelał. Ponieważ był tu już od pewnego czasu, więc opowiedział Frankowi o tym piekle na ziemi, w którym trudno jest człowiekowi wytrzymać. Latem więźniowie byli wysyłani na sianokosy i to była jedna okropna męczarnia. Głodowe porcje jedzenia, zmniejszone przy niewykonaniu normy pracy. Upał i okropna „maszka" w dzień, a przejmujące zimno w nocy, bez dodatkowego przyodziewku lub koca. Z głodu, przemęczenia, upału i zimna ludzie ginęli. Po sianokosach prawie połowa pozostawała na wieki na tych łąkach. Po jednym z takich wyjazdów na sianokosy Adolf Siezieniewski też nie wrócił, pozostał tam na zawsze. Franka ratowała znajomość kilku języków obcych, lecz i dla niego przyszły najcięższe w życiu chwile.
W Workucie za donosy na współwięźniów władze obozowe wynagradzały dodatkową porcją chleba lub lepszą pracą. Dziesięć miesięcy przed zakończeniem jego odsiadki i wyjścia na wolność, kilku Ukraińców, którym przewodził lekarz - człowiek dość kulturalny, lecz nienawidzący Polaków (prawdopodobnie członek UPA), złożył donos, że grupa Polaków, którym przewodzi Kajzer, szykuje się do buntu w obozie. Mają odebrać strażnikom broń, opanować obóz i wprowadzić swoją władzę. Chcieli w ten sposób załatwić dwie sprawy: zlikwidować kilkudziesięciu Polaków i poprawić swoją egzystencję za donos. Kajzera i sporą grupę rodaków wskazanych przez Ukraińców aresztowano i wsadzono do obozowego więzienia. Były to piwnice, w których posadzka pokryta była warstwą wody. Nie mogli więc nawet usiąść, musieli cały czas stać. Ta męczarnia trwała aż do rozpoczęcia procesu. Kierownictwo obozu, chcąc jak najbardziej Polaków pognębić, zwróciło się do swych władz o przysłanie sędziego z Moskwy, który miał poprowadzić proces pokazowy, o wyjątkowo wrogiej przestępczej działalności Polaków. Władze obozowe pragnęły rozgłosu o wielce szkodliwej działalności nawet zamkniętych w obozie Polaczków, jak ich tu pogardliwie nazywano. Zanim sędzia przyjechał, upłynęło parę tygodni. Przebywanie więc w zalanych wodą piwnicach i głodowe porcje jedzenia sprawiały, że nabawili się szkorbutu. Objawy tej choroby były różne, na przykład u Franka porobiły się na nogach otwarte rany, a potem zaczęły się ruszać zęby. Gdy proces się rozpoczął i zostali wprowadzeni na salę rozpraw, ledwie mogli utrzymać się na nogach. W czasie rozprawy, gdy doszło do składania zeznań przez świadków i oskarżonych, stali oni przed sędzią pułkownikiem stosunkowo niedaleko od siebie. Zeznawał Ukrainiec lekarz, mówiąc same kłamstwa i rzucając obelgi kierowane na Polaków. Zakończył wskazując na Kajzera, że to on wszystko organizował i przewodził całemu temu spiskowi. Na to Franek zawołał po rosyjsku, jak mógł najgłośniej, że jak może on, człowiek wykształcony tak się poniżyć, aby tak bezczelnie kłamać za dodatkowy kęs chleba i łyżkę strawy i być gorszym od zwierzęcia, na którego me warto plunąć, lecz tylko w pysk uderzyć. To mówiąc zrobił kilka szybkich kroków i resztkami sił wyrżnął go pięścią w policzek. Po tym uderzeniu Ukrainiec lekarz przewrócił się, a i Kajzer wyczerpany z sił legł obok niego zemdlony. Proces przerwano. Gdy się ocknął, leżał obok sali rozpraw na podłodze, pomyślał, że za to co zrobił, czeka go dalsze dziesięć lat obozu, a może i jeszcze coś gorszego. Po pewnym czasie proces wznowiono. Dwaj Polacy współoskarżeni wzięli go pod ręce i wprowadzili na salę. Po wejściu sędziego oświadczono, że proces jest już zakończony i zaczęto odczytywać wyrok. Franek słuchał i nie wierzył własnym uszom. Okazało się, że wszyscy Polacy i główny oskarżony Franciszek Kajzer są uniewinnieni. W uzasadnieniu sędzia, jak widać człowiek wyjątkowo sprawiedliwy, podał, że człowiek tylko niewinny może zdobyć się na tak desperacki krok, jaki uczynił oskarżony Kajzer. Takie zakończenie sprawy wzbudziło ogromną sensację w całym obozie. Jednocześnie kierownictwo łagru doszło do wniosku, że główny oskarżony, to jest Kajzer, musi posiadać w Moskwie jakieś bardzo ważne znajomości. Od tego czasu stosunek do niego władz obozowych uległ radykalnej zmianie. Zaczęto traktować go pobłażliwie, a w niedługim czasie wyznaczono go na kierownika łaźni obozowej. To dawało mu prawo wychodzenia poza obóz, no i dysponował mydłem, które w obozie było na wagę złota, mógł więc zabezpieczyć się nieco materialnie. Pod koniec pobytu w obozie zaprzyjaźnił się z Ukraińcom, jak się później okazało solidnym człowiekiem, który tego samego dnia co Kajzer miał wyjść na wolność. Pochodził z Woroszyłowgradu, a ponieważ wiadomo było, że Franek nie będzie mógł powrócić do Polski, gdyż jako zamieszkały przed aresztowaniem w Nowo-Święcianach, które wraz z Litwą zostały włączone do ZSRR, zaproponował, aby Kajzer wyjechał z nim do jego rodzinnego miasta, na co ten się zgodził. Na dziesięć dni przed opuszczeniem łagru została przeprowadzona dokładna kontrola magazynu materiałowego i porządków w obiektach, którymi kierował Kajzer. Ponieważ wcześniej powiadomili go o tym życzliwi ludzie, więc przygotował się na tę kontrolę bardzo starannie. Ludźmi, którzy go ostrzegli, była jak się później dowiedział, zakonspirowana organizacja obozowa. Na jej czele stała, jak mu powiedziano, jakaś arystokratka, rosyjska hrabina. Wynik był dla niego bardzo korzystny. Nie znaleziono nic, co mogłoby spowodować jego zatrzymanie. Tak więc po ośmiu latach okropnych przeżyć znalazł się poza bramami obozu Workuty.
W Woroszyłowgradzie
Jako pamiątkę miał czarną, jak u murzyna, jedną nogę i to od stopy do kolana, co pozostało mu po lekach, którymi smarowano rany po szkorbucie, no i w ustach ogromny ubytek zębów. W dokumentach, które otrzymał, zaznaczono, że jest obywatelem radzieckim narodowości polskiej, co nie było mu już kwestionowane po procesie pokazowym, który zakończył się dla niego tak pomyślnie.
Po przybyciu do Woroszyłowgradu, dzięki znajomości kilku języków, które i w łagrze ułatwiały mu nieco życie, został zatrudniony w fabryce wyrobów ceramicznych jako brygadzista transportu. Właściwa funkcja brygadzisty transportu zajmowała mu mało czasu, większość pracy poświęcał więc na pisanie korespondencji po rosyjsku. Bywały Jednak przypadki, że musiał pisać po polsku, po niemiecku, a nawet i po litewsku, za co był wyróżniany niekiedy specjalną premią. Zdarzył się jednak wypadek, który pozostał mu na trwałe w pamięci. Pewnego razu zwrócił się do niego szef transportu, aby w wykazie z wykonania planu na dany miesiąc podał, że wysłano do odbiorców nie jedenaście wagonów wyrobów, jak było istotnie, lecz trzynaście. Franek zaprotestował, powiedział tylko, że tego nie zrobi, gdyż nie chce iść na drugie osiem lub dziesięć lat do łagru. Kierownik nic nie powiedział, machnął tylko ręką i odszedł. Okazało się, że wykaz sporządził inny pracownik i podane było, że odbiorcy otrzymali trzynaście wagonów gotowych wyrobów ceramicznych. Po paru dniach odbyła się narada produkcyjna i omówienie realizacji planu miesięcznego. Przez dłuższy czas omawiano sprawy samej produkcji, a na zakończenie kierownictwo fabryki poinformowało zebranych, że plan miesięczny wykonano, wysłano trzynaście wagonów wyrobów, co jest dużym osiągnięciem załogi. Wówczas wstał jeden z pracowników i oświadczył, że jest to nieprawda, gdyż wysłano tylko jedenaście wagonów i plan nie jest wykonany. Nastąpiła konsternacja, przerwano naradę i dyrektor oświadczył, że poleci zbadać dokładnie tę sprawę. Następnego dnia rano znaleziono za ogrodzeniem fabryki martwego człowieka z wbitym nożem w plecy. Jak się okazało był to pracownik, który na naradzie zakwestionował wykonanie planu. Przyjechała milicja i w czasie spisywania protokołu znaleźli się świadkowie, którzy oświadczyli, że widzieli jak denat wszczynał awantury po pijanemu, więc prawdopodobnie w czasie bijatyki ktoś pchnął go nożem i na tym sprawa się zakończyła. Potem, ile razy omawiano realizację planu nikt nie protestował o prawdziwości jego wykonania.
Nareszcie w Ojczyźnie
Franciszek Kajzer powrócił do Leszna Wlkp. jako obywatel radziecki, jak nadmieniłem w 1951 r., i rozpoczął pracę w PKP. Początkowo miał jednak trudności z uzyskaniem tej pracy. Powiedziano mu, że jako obywatel ZSRR nie może być zatrudniony na kolei. W tej sytuacji udał się do konsula radzieckiego w Poznaniu. Tam opowiedział mu o swoich kłopotach z uzyskaniem zatrudnienia na kolei. Po wysłuchaniu jego sprawy konsul oświadczył, że sprawa jest prosta i będzie załatwiona od ręki. Natychmiast połączył się telefonicznie z dyrektorem PKP w Poznaniu i zapytał, dlaczego nie chcą zatrudnić na PKP Franciszka Kajzera, przedwojennego kolejarza Polaka. Dodał, że jak wynika z tego, co mówi zainteresowany, nie chcą dać mu pracy, gdyż jest obywatelem radzieckim. W związku z tym zwraca się do dyrektora o załatwienie tej sprawy jak najszybciej, gdyż obywatelstwo Kajzera, jak dyrektor dobrze wie, nie stoi temu na przeszkodzie. Po tej interwencji nie zdążył Franek jeszcze dojechać do Leszna, gdy przysłano mu do domu pismo, aby zgłosił się do kadr w sprawie zatrudnienia. Zgodnie z wezwaniem zgłosił się i tu urzędnik bardzo grzecznie oświadczył mu, że zostaje natychmiast zatrudniony na stanowisku starszego inspektora. Zapytał jednocześnie ile zarabiał przed wojną na PKP. Powiedział, że miał wynagrodzenie 650 złotych plus służbowe mieszkanie i umundurowanie. Na to kadrowiec lekko się uśmiechając oświadczył, że teraz w Polsce Ludowej otrzyma dwa razy tyle, a więc 1300 zł. Franek nie był zorientowany, jakie są uposażenia na kolei, lecz po paru dniach dowiedział się, że przyznane mu pobory równają się uposażeniu gońca. Zdenerwowany zwrócił się do szefa personalnego z prośbą o sprawdzenie czy nie zaszła jakaś pomyłka z jego wynagrodzeniem, gdyż przyznano mu tyle, ile otrzymuje goniec. Ten jednak zbył go milczeniem. Niezależnie od pracy, czynił starania o mieszkanie dla siebie, żony i dwóch córek. I w tym wypadku zbywano go milczeniem. Nie mając więc wyjścia, zwrócił się na piśmie do konsula radzieckiego z prośbą o pomoc. Pismo doręczył osobiście konsulowi i prosił o interwencję. Po kilku dniach wezwano go do kadr i przepraszając wyjaśniono, że zaszło nieporozumienie, gdyż uposażenie ma otrzymać zgodnie z zajmowanym stanowiskiem. Mieszkanie też otrzymał dość szybko i nawet z umeblowaniem. Ostatnia sprawa, którą załatwiał w konsulacie, dotyczyła jego obywatelstwa. Zgodnie z umową, zawartą między Polską a Związkiem Radzieckim, przysługiwał mu powrót do obywatelstwa polskiego.
Udał się więc do konsula z prośbą o zwrot mu obywatelstwa polskiego. Konsul chwilę popatrzył na niego, potem rzekł, „widzisz Kajzer, załatwiłem ci pracę, załatwiłem pobory, nawet mieszkanie otrzymałeś z meblami, a teraz chcesz się zrzec naszego zaszczytnego obywatelstwa radzieckiego". Na to Franek odpowiedział, że istotnie wdzięczny jest przedstawicielowi władzy radzieckiej za okazaną mu życzliwość i pomoc, prosi jednak o zrozumienie, że jest przecież Polakiem, czuje się Polakiem i chce wrócić jedynie do tego co było. Na te jego wywody konsul uśmiechnął się, podał mu rękę i rzekł, „nu charaszo, budź Polakom”, „no dobrze, bądź Polakiem” i na tym sprawa się zakończyła.
Po otrzymaniu obywatelstwa polskiego został przyjęty do Związku Kombatantów Powstania Wielkopolskiego, gdzie czynnie działał. Na zakończenie opisanych tu przeżyć wojennych, należy wyjaśnić sprawę jego nazwiska. Gdy poznałem Franka, w rozmowie z nim zapytałem, czy nie sprawdzał swego pochodzenia i czy nie ma zmienionego nazwiska. Jak podaje bowiem prasa poznańska, często się zdarzało, że za ulgę w podatkach lub umorzenie pożyczki państwowej, polskie nazwiska zmieniano na niemieckie. Mój przyjaciel odrzekł, że nie pomyślał o tym, ale będąc w Lesznie sprawdzi to. W czasie urlopu udał się więc do Leszna, tam zwrócił się do proboszcza, gdzie był ochrzczony z prośbą o dopomożenie mu w odnalezieniu akt jego przodków, ofiarowując jednocześnie pewną sumę na cele kościelne. Ksiądz, niezmiernie miły i uczynny człowiek, dopomógł mu w odnalezieniu zapisów dotyczących jego rodziców, dziadków i pradziadków. Cóż się okazało, jego przodek nazywał się Król, a potem nastąpiła zmiana w pisowni na Kajzer. Prawdopodobnie był w kłopotach materialnych, a Niemcy za zmianę nazwiska polskiego na niemieckie umarzali podatek lub z niego zwalniali i tak następcy Króla stali się Kajzerami. Franek po powrocie z Leszna opowiedział mi o tych swoich dociekaniach co do nazwiska. Sprawiło mu to ogromną ulgę, gdyż był przygotowany, że odnajdzie przodka Niemca. Oświadczył przy tym, że gdy się ożeni i urodzi mu się syn, natychmiast wróci do polskiego nazwiska, a gdy urodzą się córki to pozostanie tak, jak jest. Ponieważ miał dwie córki, więc odszedł na wieczną wartę w 1969 roku z nazwiskiem, jakie zapisano mu przy chrzcie w 1902 roku.
Franciszek Kajzer był człowiekiem niezwykle obowiązkowym. Inny na jego miejscu, będąc po przeżyciach frontowych i po łagrze, korzystałby z częstych zwolnień lekarskich. On jednak, mimo iż miał kłopoty z sercem, pełnił swe obowiązki. Właśnie w czasie jednej z podróży służbowych, serce mu całkowicie nawaliło. Odszedł więc na wieczną wartę, szczery patriota, dzielny żołnierz, niezwykłej zacności człowiek, który przeżył dwie wojny światowe, w tym syberyjskie piekło – Workutę.
|