Curriculum vitae
Vladislai Woliński curati Oporoviensis
propria eius manu conscriptum
Ja, Władysław Walenty Wojciech Woliński obecnie pleban Oporowski urodziłem się roku pańskiego 1838 dnia 26 czerwca w miasteczku Kostrzynie powiatu Średzkiego w Wielkiem Xięstwie Poznańskiem z ojca Ignacego Wolińskiego, matki Józefy z Lewandowskich. Ojciec mój był nauczycielem w Poznaniu przy Królewskim Zakładzie Guwernantek i Szkole Ludwiki. W roku 3 życia oddany byłem na wychowanie Wujowi mojej matki X. Lewandowskiemu w Kobylinie gdzie pierwsze nauki i wychowanie pod okiem Kapłana i u stóp ołtarzy odebrałem. Następnie w 10 roku życia a w roku 1847 zacząłem uczęszczać do gymnazyum w Ostrowie a po 1½ roku pobytu tamże przeniosłem się do gymnazyum Poznańskiego św. Maryi Magdaleny, gdzie w domu rodzicielskim kończyłem nauki gymnazyalne. We wdzięcznej chowam pamięci dyrektora i radcę Brettnera i profesorów moich Gruszczyńskiego, Mottego Marcelego, Szwemińskiego, Wojciechowskiego, Czarneckiego, Ustynowicza. Egzamin dojrzałości złożyłem w roku 1858 i opuściłem gymnazyum z nagrodą i mową łacińską.
Wstąpiłem następnie do seminaryum duchownego w Poznaniu i pod kierunkiem Xiędza regensa Wojciechowskiego, profesorów Cybichowskiego od pisma św. i Karola Wojczyńskiego, X. Kanonika Karola Richtera profesora dogmatyki, profesora Antoniego Brzezińskiego od historyi kościelnej i prawa kanonicznego, X. Ołyńskiego nauczyciela obrzędów i Fluxa następnie oddawałem się studiom teologicznym w teoretycznem seminaryum w Poznaniu. Subdyakonat otrzymałem w roku 1859 a więc zaraz w pierwszym roku pobytu w seminaryum wskutek mobilizacji wojska w czasie wojny włoskiej. Po złożeniu egzaminu przeszedłem do seminaryum praktycznego w Gnieźnie, gdzie pod przewodnictwem X. Kanonika regensa Dulińskiego i profesorów dra Kozłowskiego i X. Gimzickiego sposobiłem się na przyjęcie Sakramentu Kapłańskiego. Tak dyakonat jak prezbiterat udzielił mi w Poznaniu JW. X. Stefanowicz Biskup i Suffragan Poznański, ostatnie w dzień św. Jana Chrzciciela roku pańskiego 1862. pierwszą mszę św. odprawiłem w dzień świętych apostołów Piotra i Pawła w Jarocinie, gdzie mój Wuj był proboszczem (X. Wojciech Lewandowski autor katechizmu).
Posłany zostałem na wikaryat do Brodów w dekanacie Lwówecki, gdzie pod proboszczem Łukaszem Gieburowskim pracowałem 1½ roku. Tam założyłem czytelnię parafialną. Ciężkie jednak było życie dla umysłu młodego w miejscu, gdzie trzeba było na siebie się ograniczyć, gdzie nie było poparcia ani we względzie naukowym ani religijnym. A kapłan młody to bluszcz jeszcze wielki co chciałby się uczepić drzewa pnia silnego, żeby móc się piąć w górę. W Brodach zacząłem pisywać do Tygodnika Katolickiego już to pisząc korespondencye już to tłumacząc z niemieckiego i to mnie krzepiło.
Gdym był na zebraniu Towarzystwa Stanisława robotnika w Poznaniu zaproponował mi X. Jan Koźmian, czy bym nie przyjął obowiązków kapelana i sekretarza u biskupa Popiela w Płocku. Ja uchwyciłem ochoczo tę propozycję, bo ona mi otwierała szeroki widnokrąg działania i łatwo się zgodziłem mimo oporu familii. Wszedłem w korespondencyę z X. Wincentym Popielem biskupem nominatem Płockim, a wówczas jeszcze rektorem akademii duchownej w Warszawie i po ułożeniu się względem pensyi i stanowiska i po otrzymaniu pozwolenia na lat 2 od Najprzewielebniejszego arcybiskupa X. Leona Przyłuskiego i po zezwoleniu na mój przyjazd do królestwa przez Księcia Berga namiestnika Królestwa, udałem się koleją żelazną na Toruń, Łowicz do Płocka.
Było to na końcu lutego roku pańskiego 1864 gdym wieczorem przebywał na łodzi Wisłę, która jeszcze nie puściła. Niedługo stanąłem w domku skromnym, gdzie biskup Popiel mieszkał i nieznany nieznanemu się przedstawiłem. Ponieważ nie miałem wielkich kwalifikacji na kapelana, nie znając obrzędów przeto przyszło mi w początkach kilka gorzkich pigułek połknąć, póki Pan Bóg mi innego zatrudnienia nie obmyślił. W pierwszym zaraz miesiącu mego pobytu w Płocku ogłoszono uwłaszczenie włościan przez cara miłościwego, biskup musiał z całym katedralnym duchowieństwem Te Deum odśpiewać w katedrze. Niezadługo zażądano od niego adresu do cara. Biskup zredagował go z godnością z klauzulą „salvio iuribus ecclesiae Romano-catholicae”. Adres ten przesłałem do Poznania.
U biskupa mieszkałem razem z jego synowcem Kazimierzem Popielem, który dziś jest księdzem promowanym na doktora teologii, syn pana Pawła Popiela. Za mojego pobytu biskup odprawił z duchowieństwem swem w Płocku w klasztorze Ojców Reformatów rekollekcye. Sam przewodniczył. Przeczuwał, że na przyszłe próby trzeba umocnić na duchu duchowieństwo. Naczelnik wojenny Semeka myślał, że biskup zwołał duchowieństwo w celu wysłania adresu do cara, co potem wymawiał biskupowi, wskutek czego musiał potem adres wysłać ad ducta do cara. W kwietniu wybrał się biskup na wizytacyę swej dyecezyi, w szczególności zaś, aby do drugiej swej rezydencyi do Pułtuska, dawnej siedziby biskupiej, gdzie był i zamek biskupi i Kolegiata z Kanonikami i osobne seminaryum i osobny Konsystorz z Sędzią Grabowskim, ingress uroczysty odprawić. Powietrze było brzydkie, śnieg z deszczem ostro zacinał. Wszędzie lud wierny witał biskupa z radością. Wstępowaliśmy do Kościołów w Górze, Płońsku, Wronie.
Biskup wszędzie przemawiał, a mówił potoczysto, jasno i zrozumiale. Dar wysławiania miał dobry. W Nasielsku nocowaliśmy. Nazajutrz biskup bierzmował i po obiedzie wyruszył do Pułtuska, gdzie był cel podróży. Pod miastem już duchowieństwo z Suffraganem i regensem Grabowskim na czele czekało wraz z ludem licznie zebranym i pod baldachimem, przy śpiewie „Kto się w opiekę”, przez całe miasto wprowadzono biskupa do wspaniałej Kolegiaty, gdzie go przywitał Kanonik Kolegiaty Miniszewski.
Biskup zamieszkał w seminaryum duchownem, bo jego zamek zajął pułkownik rosyjski i wojsko na koszary resztę oficyn i nie myślał się usunąć biskupowi. Rzecz ta o zamek poszła do samego namiestnika i dopiero na argument, że biskup jest wyższy w randze od pułkownika rozstrzygnął sprawę na korzyść biskupa dopominającego się tylko zwrotu swej własności i zmusił pułkownika do opuszczenia zamku, gdzie tak wygodnie się rozlokował po wspaniałych komnatach książęco-biskupich. Biskup w smutnym stanie zastał seminaryum. Jeden z profesorów uciekł za granicę, inny we więzieniu a następnie na 4 lata do kopalni wskazany. Tylko regens Grabowski i jego brat Bonawentura Grabowski uczyli. Kleryków było około 20, stopień ich wykształcenia bardzo niski, łaciny mało co umieli, wielu z nich ani dobrze ortograficznie pisać, ogólnego wykształcenia prawie żadnego. Stan materyalny seminaryum także w upadku wskutek złego zarządu. Kłopotów więc nie mało spadło na biskupa. Więc kurs w seminaryum przedłużył na lat 5, z których dwa lata miały być na studya przygotowawcze w łacinie, historyi, literaturze, języku polskim, a że nie było komu uczyć więc mnie zatrudnił jako zastępcę profesora. Uczyłem więc łaciny, historyi, literatury. Chodziłem z klerykami na przechadzki, miewałem konferencye z nimi, starałem się obudzić ducha pracy i gorliwości i poczucie godności stanu kapłańskiego i przyszłych obowiązków. Serca ich były dobre, ale jaka niedojrzałość i to na tak ciężkie czasy.
W Pułtusku dwa były klasztory, XX. Benedyktynów i Ojców Reformatów. Benedyktynów klasztor był już ostatnim z owych licznych a pełnych zasługi Klasztorów Benedyktyńskich w Polsce. Kilkunastu liczył zakonników z sędziwym a bardzo szacownym opatem na czele, który ducha zakonnego zachował do ostatniej chwili. Ojcowie Reformaci mieli tylko rezydencyę z 4 członkami. Ubóstwem i gorliwością budowali. Oprócz tego w Pułtusku były Siostry Miłosierdzia zarządzające lazaretem. Piękną miały kapliczkę. Na św. Jana odbywszy egzamin wobec officyała X. Orzeszkowskiego profesora teologii moralnej w akademii duchownej warszawskiej udałem się znów do mego biskupa i wraz z nim wizytującym dyecezyę zwiedziłem Czerwińsk nad Wisła, gdzie w dawniejszym Klasztorze Kanoników Regularnych wspaniale nad Wisłą panującym w miejscu gdzie Władysław Jagiełło przeprawiał się idąc na Krzyżaki, mieszkały zakonnice Norbertanki. Odbyła się przez biskupa konsekracya trzech zakonnic wśród bardzo pięknych obrzędów w Kościele bardzo wspaniałym zrestaurowanym staraniem X. Żórawskiego miescowego proboszcza. Opis wizyty biskupiej w Czerwińsku i w okolicy opisałem w Tygodniku Katolickim w korespondencyi z Płońska. Byliśmy następnie w Orzynowie, w Nowej Wsi u państwa Walewskich, gdzie piękną bibliotekę mianowicie wiele szacownych starych ksiąg, w Wyszogrodzie miasteczku pamiętnym przeprawą św. Jacka. Wszędzie biskup bierzmował, katechezował sam dziatki, przemawiał do ludu. Wszędzie go uroczyście przyjmowano z chlebem i solą i zarzucano kwiatami jego powóz, który zawsze kilkunastu i kilkudziesięciu jeźdźców ze stanu włościańskiego otaczało i poprzedzało. Wszędzie jednak towarzyszyło biskupowi dwóch żandarmów, którzy jednak żadnej nieprzyjemności biskupowi nie czynili, pilnie jednak w Kościele na czatach stali, jakoby dla utrzymania porządku.
Z końcem feryi seminaryjnych powróciłem do Pułtuska, aby dalej uczyć w seminaryum. Przyjęliśmy z regensem kilku aspirantów do stanu duchownego, lecz jeszcze większe znaleźliśmy niedołęstwo umysłowe, lecz że nie było innych kandydatów, więc trzeba było brać co się dało. Niedługo i biskup przyjechał do Pułtuska, lecz już zamieszkał w swoim zamku. Co dzień więc szedłem do niego na herbatę, a rano towarzyszyłem mu do mszy św. w kaplicy albo Kolegiacie. Jak w Płocku, tak i w Pułtusku odprawił biskup z duchowieństwem obwodu pułtuskiego rekollekcye w swoim zamku. Sam przewodniczył i to wyśmienicie, mianowicie konferencye jego były wyborne, pełne trafności i miłej lekkości. Sam z duchowieństwem przez 3 dni siadał do stołu. Budujący zresztą to był widok biskupa gotującego duchowieństwo swe na przyszłe wieki.
Z Pułtuska także biskup wyjeżdżał do okolicznych Kościołów, wizytując je. Ja byłem z biskupem we dwóch parafiach za Narwią, gdzie już zaczynają się Kurpie. Lud dobry, święty prawie. Bractwo trzeźwości od siedmiu lat było zaprowadzone w całym obwodzie pułtuskim obejmującym Ostrołękę i puszczę Myszewicką, główną osadę historycznych Kurpiów. Toteż skutki bractwa trzeźwości tam były widoczne. Lud się nie buntował, poważnie się zachowywał, schludnością ubioru, czerstliwością oblicza pociągał. Kurpie piaski tylko prawie mający dawniej do pijaństwa przyzwyczajeni, po zaprowadzeniu bractwa trzeźwości przyszli do dobrobytu i zamożności. Piękne cechy ich charakteru. O ich dziewiczej prostocie mi Xięża tamtejsi opowiadali. Z Pułtuska chciał mnie biskup wysłać do Sejn do biskupa Konstantego hrabiego Łubieńskiego, który potem męczeńską śmiercią bo otruty przez Moskali na wygnanie wieziony w Niżnym Nowogrodzie umarł i tam pochowany, abym u niego obejrzał seminaryum, które założył u siebie. Sprawa ta jednak pozostała w projekcie, bo coraz trudniejsze czasy nastawały.
Zapomniałem nadmienić, że pierwszą bytnością biskupa w Pułtusku w kwietniu, przyjechał tamże X. biskup Łubieński, biskup augustowski. Piękny to był widok, gdy dwóch biskupów dyecezyalnych w pełni zdrowia, gorliwości, zapału, poświęcenia dla sprawy Kościoła się spotkało a oprócz tego, że byli jeszcze przyjaciółmi i towarzyszami młodości. Zdolniejszy był X. Łubieński, ale X. Popiel umiał więcej serca ujmować. X. Łubieński szedł zawsze nadzwyczajnemi drogami, tysiące sposobów miał na pogotowiu. Prostą drogą prawa kościelnego szedł X. Popiel. X. Łubieński szerokie zakreślał zamiary sięgające poza krańce jego dyecezyi, on obejmował zamiarami całą Rosyę. Nawróceni schizmy to cel jego życia. Stał na stanowisku Kościoła powszechnego. X. Popiel stał mocno i wytrwale i mężnie na stanowisku, na którem go Opatrzność postawiła, nie sięgając zamiarami daleko, lecz pragnąc spełnić posłannictwo w tej części owczarni Chrystusowej, w której go Pan Bóg pasterzem postanowił. Przebiegłością X. Łubieński, chytrością męża, X. Popiel zaś prostotą gołębią cechował. Powagą, spokojem, zachowaniem godziwości biskupiej wzbudzał uszanowanie X. Popiel. Rozrzuconą wesołością odstręczał trochę X. Łubieński. Obaj pełni poświęcenia, gdy Kościół zażądał od nich ofiary, spełnili ją idą ochotnie na wygnanie jeden dotychczas w Nowogrodzie tułacze pędząc życie, drugi wskutek zadanej trucizny chwalebne zakończył życie na wygnaniu w tej Rosyi, której nawrócenia pragnął i nad której nawróceniem pracował całe życie w Charkowie, w Petersburgu, w Permie, w Moskwie, w Rewlu, wreszcie w dyecezyi swojej. W czasie pobytu swojego w Pułtusku opowiadał X. biskup Łubieński o swojej wizycie u Murawiewa Wieszatiela w Wilnie. Pierwszy adres podany przez X. Łubieńskiego odrzucił Murawiew, drugi dopiero przyjął i posłał do cara. Przyjął go z honorami i tytułował go Monsignorem, myślał że Łubieński będzie chciał sięgnąć po metropolię Mohilewską. Drugim pobytem X. Łubieńskiego w Wilnie już go chłodniej przyjął. X. Łubieński już sądził, że go każe wywieźć na wygnanie. A gdy X. Łubieński w kilku sprawach zasłaniał się prawem kanonicznem, Murawiew napisał mu w odpowiedzi: „Pan jesteś pierwszym, na którym ja się zawiodłem”.
I nawet X. Łubieński, gdyby zarząd guberni augustowskiej był jeszcze pozostał miesiąc dłużej pod Murawiewem, byłby za Krasińskim pojechał na wygnanie. Gdy Wielki Xiążę Konstanty przejeżdżał przez jego dyecezyę, X. biskup Łubieński zabiegł mu drogę, przedstawił mu swoje położenie, że dłużej nie jest w stanie wytrzymywać. Wskutek jego prośby augustowskie wróciło pod zarząd hrabiego Berga, którego proboszczem w Rewlu był właśnie X. Łubieński i przyjacielem domowym.
Na imieniny moje przysłał mi z Płocka do Pułtuska biskup swój fotograf większych rozmiarów.
Zbliżały się także klęski na Kościół w Polsce, w których wir i ja wciągnięty zostałem. W pierwszą niedzielę adwentu roku 1864 poszedłem jak zwyczajnie na herbatę do biskupa do zamku w Pułtusku, jeszcze bowiem nie pojechał do Płocka. Na herbacie był wtenczas także miejscowy budowniczy. Gdyśmy przy herbacie siedzieli oświadczył lokaj, że policmajster miasta pragnie mieć posłuchanie u biskupa. X. biskup wyszedł z nim do przybocznego salonu, gdzie mu tenże oddał list od naczelnika miejscowego, pułkownika Kazina, w którym go tenże wzywał, aby wysłał niebawem dwóch oddelegowanych przez siebie Kapłanów w celu wysłuchania ukazu carskiego z dnia 10 września. Biskup wrócił do salonu jadalnego, gdzieśmy w niemem milczeniu czekali, pomieszany i niespokojny. Troskliwość jego pasterska przeczuwała burzę i cios straszny dla Kościoła. Po namyśle krótkim wysłał jako delegatów swoich XX. Kanoników dziekana Wielgolawskiego i pisarza tj. notaryusza Konsystorskiego Pawłowskiego, Kapłanów pewnego charakteru. Ci udali się o godzinie 8 wieczorem do pułkownika Kazina. Gdy wchodzili do domu już oficerowie zgromadzeni szeptali coś o zniesieniu Klasztorów. Reszty się szybko domyślili, po co zostali wezwani, chcieli się cofnąć, lecz nie pozwolono. Kazin wtenczas kazał przeczytać ukaz carski rozporządzający zniesienie Klasztorów w całem Królestwie w jednej i tej samej nocy. Po ukończeniu czytania wezwał delegatów biskupich, aby przystąpili wraz z nim do kasacyi Klasztorów. Na to obaj oświadczyli, że do tego ręki nie mają specjalnego upoważnienia od biskupa, że do tego ręki nie przyłożą. Daremnie ich chciał do tego skłonić Kazin, mężnie trwali przy swym oświadczeniu. W końcu oświadczył im, że ryzykują, że na Sybir wysłanymi zostaną. Na to obaj oświadczyli, że wolą Sybir niż zgwałcenie sumienia. Opowiadali mi to potem obaj, dodając, że dopiero wtedy, gdy oświadczyli, że wolą Sybir niż zgwałcenie sumienia, wtenczas dopiero ulżyło im na sercu, sumienie się rozjaśniło. Tak targowali się do północy.
Kazin w końcu uległ i jednego z delegatów X. Pawłowskiego kazał dwom żandarmom zaprowadzić o północy do biskupa do zamku, aby im ten dał potrzebne pozwolenie. Biskup nie spał jeszcze, myśmy go pożegnali o godzinie 10. Gdy wszedł X. Pawłowski i oświadczył o kasacyi Klasztorów zapłakał gorzko i upoważnił swoich delegatów tylko do odbioru rzeczy i aparatów kościelnych. Dla zakonników zaś, których zaraz mieli wywieźć, dał wsparcie na drogę 50 rubli. Po powrocie X. Pawłowskiego jedna rota żołnierska z pułkownikiem Kazinem i X. Wielgolawskim udała się w najgłębszej ciszy do Klasztoru Benedyktynów, druga rota do Klasztoru Ojców Reformatów. Otoczyli oba i wśród ciszy nocnej kazali się zebrać zakonnikom i zawiadomili ich o kasacyi. Trudno jest opisać przestrach tych biedaków. Kazano im wszystką klasztorną własność w szczególności pieniądze oddać i natychmiast zabierać się w podróż. Podwody już od wieczora czekały. Benedyktyni oddali 900 rubli, gdy się zaś od Ojców Reformatorów dopominali pieniędzy, O. Nikodem prawdziwy zakonnik a dobry z mowy kaznodzieja, garść wyjął z szuflady groszaków miedzianych i położył je przed pułkownikiem kierującym tą heroiczną wyprawą klasztorną, dodając: „To grosze ubogich, więcej nie mamy”. Na to odsunął miedziaki Moskal, mówiąc: „Weźcie to”.
Więcej przytomności mieli Reformaci niż Benedyktyni. Tych ostatnich opat, sędziwy starzec, gdy doń pukano wołając aby otworzył, myśląc że to już 4 godzina, a więc na pacierze go wołają, odpowiedział po kilkakroć hasłem klasztornem: „Benedicamus duo”. W końcu jednak zmuszony otworzyć, gdy się dowiedział o co rzecz chodzi i gdy mu kazano się zabierać w podróż w osłupieniu się miał. W Klasztorze każdym po jednym zostawiono zakonniku, u Benedyktynów O. Wiszniewskiego, który zarazem był prefektem w gymnazyum Pułtuskiem. W Klasztorze zaś OO. Reformatów O. Prezesa Wojciechowskiego. O godzinie 6 rano powsadzano wszystkich na podwody, dano każdemu kożuch prosty na drogę i wywieziono Benedyktynów na Bielany do OO. Kamedułów, Reformatów zaś do Włocławka.
Mieszkałem w seminaryum. Rano dobija się do mnie jeszcze w śnie pogrążonego X. Kanonik i regens Grabowski i pełnem boleści głosem woła: „Xięże Kapelanie już zakonników nie ma w mieście, wszystkich wywieźli w tej chwili!”. Zerwałem się z łóżka i przebrawszy się pobiegłem do zamku, gdzie biskupa na wpółubranego boleścią niewypowiedzianą przejętego zastałem wraz z X. Pawłowskim. Ucałowałem biskupowi ręce ze łzami, milcząc, bośmy się w milczeniu wszyscy rozumieli. Niedługo nadszedł Prezes Klasztory Reformatów O. Wojciechowski i tak w tej gromadce wspomnienie tej strasznej nocy się urywanem opowiadaniem odświeżało. Miałem następnie mszę św. w kaplicy zamkowej wobec biskupa. Lekcya tego dnia we mszy św. przypadła do boleści jaką wszyscy byli przejęci. Słowa pisma św. „maledicimus et benedicimus, blasphemamus et observamus tanquam purgamenta huius mundu fasti duncus” na drogę męczeństwa i prześladowania, na jaką wstąpił Kościół w Królestwie.
Po mszy św. odezwał się do mnie biskup: „Xięże Kapelanie, jaka stosowna byłą lekcya w dzisiejszej mszy św. i dostosowana do obecnego położenia”. Po mszy św. pojechaliśmy z biskupem do Kościoła osamotnionego Benedyktynów. Głuchy jęk ludu z ulicy i w Kościele odbijał się o sklepienie kościelne. W Kościele OO. Reformatów lud wszystek, a było go wiele, rzucił się do stóp biskupa z jękiem przeraźliwym, tak że biskup wyrzekł do mnie i do O. Wojciechowskiego towarzyszących mu: „Niepodobna tu wytrzymać z boleści”. Z aparatów kościelnych nic nie zabrali Moskale. Bibliotekę benedyktyńską jeszcze odziedziczoną po Jezuitach później podobno gdzieś wywieźli. Gdym wróciwszy z biskupem poszedł na lekcyę, od płaczu mówić nie mogłem. Użyłem tej sposobności, aby wskazać klerykom, drogę prześladowania na jaką Kościół wstąpił z dniem dzisiejszym, że na ciężkie czasy winni się sposobić, że jeśli kto zaś nie czuje się na siłach dźwigać jako Kapłan Chrystusowy ciężaru, ucisku i prześladowania, niechaj zawczasu się cofnie i opuści seminaryum. Wezwałem ich następnie, aby podwoili pracy i goręcej się do Boga garnęli.
Niedługo biskup wyjechał, a ja w seminaryum zostałem i uczyłem dalej. Aby zastąpić ubytek OO. Reformatów, którzy nabożeństwo bardzo gorliwie odbywali, mówiłem kazania w Kościele poreformatorskim co niedzielę i co święto.
W święto Niepokalanego Poczęcia podał mi pozostały O. Reformat Wojciechowski karteczkę abym zapowiedział wotywę zamówioną przez wieśniaków okolicznych o powrót zakonników wywiezionych. Na drugą niedzielę podobną wotywę zapowiedziałem. Nikt nie przeczuwał, aby w tem było coś przeciwnego ukazowi, aby nawet do pana Boga nie wolno było się modlić o powrót ukazem wywiezionych zakonników. Widać, że u Moskali i pan Bóg musi być carowi posłuszny. Szpiedzy jednak i to podobno czterech, natychmiast o tych naszych zapowiedziach donieśli do Trepowa, do oberpolicmajstra Królestwa i do jenerała Semeki do Płocka. Wietrzyli bowiem tu jakiś spisek duchowieństwa w celu podburzenia ludu i myśleli, że pierwszy pochwycili objaw tego potajemnego spisku w owych przeze mnie zapowiedzianych wotywach. Tymczasem biskup z okazyi zniesienia Klasztorów wydał piękny okólnik do całej dyecezyi, zachęcając do wytrwania w wierze katolickiej, że chociaż Klasztory nie istnieją, wiara jednak nie ustała. Oddał także w tym okólniku piękne świadectwo Klasztorom, a w szczególności OO. Reformatom chwaląc ich gorliwość przede wszystkiem w zaprowadzaniu bractwa wstrzemięźliwości. Tymczasem posłuchy mnie dochodziły z daleka o zadenuncyowaniu mnie do Warszawy.
W samą wilię Bożego Narodzenia roku 1864 sposobiłem się na kazanie, jakie miałem mieć w Kościele poreformatorskim. Około południa wpada do mnie X. regens Grabowski z przestrachem, że za godzinę będę aresztowany. Czem prędzej popaliłem co było w listach i książkach wątpliwego pod względem patryotycznym i usiadłem najspokojniej do pracy, czekając co Bóg zdarzy. Około pierwszej godziny przyszedł do mnie policmajster Pułtuski, zostawiwszy na ganku seminaryjskim kilku żandarmów. Wstałem naprzeciwko niemu i gdym na zapytanie jego czym jest Xiędzem Wolińskim mu odpowiedziałem, że nim jestem, oświadczył mi, że jestem z rozkazu wyższego aresztowany i abym się zaraz z nim udał na ratusz do więzienia. Żandarmi zabrali mi zaraz futro, rzeczy, książki i poszedłem za nimi do więzienia w ratuszu będącego. W ratuszu wprowadzono mnie do wielkiej izby na dwie części przedzielonej, w której było 20 więźniów politycznych różnego stanu i wieku. Był między nimi także mecenas i kolega biskupa. Ci powitali mnie serdecznie myśleli bowiem, że ich przychodzę tylko odwiedzić, choć nie jako gość tam a jako stały ich towarzysz przyszedłem. Był to dzień Wilii Bożego Narodzenia.
Więźniom poprzynoszono z miasta potraw wigilijnych, więc każdy mnie zaprasza aby z nim spożyć co mu Opatrzność zesłała. Przyniesiono i mnie wilię z seminaryum, ale mnie jeść się od smutku nie chciało. Położyliśmy się spać pokotem na pryczach, jeden tuż obok drugiego, ja koło mecenasa z Ostrowa, który mnie szczególną piecza otaczał. Gdyśmy już mieli zasypiać dzwon kolegiacki w ponurej nocy odezwał się o 11 zwołując na pasterkę wiernych. Jeszcze większa żałość spadła mi na serce i długo nie mogłem zasnąć. Nazajutrz dzień Bożego Narodzenia, widziałem z okna spieszących wiernych i świątecznie ubranych na nabożeństwo, a ja tu żadnej mszy św. nie mogłem odprawić. Więc odezwałem się do więźniów, abyśmy się do Boga zabrali i nabożeństwem więziennem Jezusowi Nowonarodzonemu zaśpiewali i cześć oddali a dusze pokrzepili modlitwą. Wszakże i Pan Jezus świat z więzienia wybawił, wolność zesłał na świat, więc jakżeż nie moglibyśmy mu oddać czci i chwały. Poklęknęliśmy więc wszyscy i śpiewaliśmy litanię do Najświętszego Imienia Jezusa, kolendy wesołe jedna po drugiej i rozlegały się melodyjnie po rynku Pułtuskim. Gdyśmy tak nabożeństwem byli zajęci usłyszano, że ktoś nadszedł do naszej izby więziennej, lecz nie zwróciłem na to uwagi i przewodniczyłem dalej nabożeństwu. Wtem trąca mnie ktoś i obejrzawszy się ujrzałem kochanego X. Kanonika i prokuratora seminaryum Wielgolawskiego i obok niego stojącego policmajstra w mundurze. Poczciwy X. Wielgolawski wyjednał mi za poręczeniem trzech obywateli najznaczniejszych z miasta u naczelnika Kazina uwolnienie z więzienia na 3 dni, po których znów miałem wrócić do więzienia. Pożegnałem więc więźniów i poszedłem prosto do Kolegiaty, gdzie właśnie już suma się odprawiała. Przez 3 dni więc byłem wolny, w których napisałem zaraz do biskupa donosząc mu o tem co zaszło, prosząc o wstawienie się za mną do jenerała Semeki i napisałem do rodziców przesyłając im kilkanaście rubli nie wspominając jednak nic o moim uwięzieniu, bom się spodziewał, że rychło uwolniony będę za wpływem biskupa, uważając winę moją wobec Moskali za mało znaczącą. Bóg jednak inaczej zarządził wystawiając mnie na dłuższą próbę. Po trzech dniach wróciłem do więzienia, oczekując dalszego losu. W niedzielę zapowiedziałem więźniom, że ponieważ im tak prędko sposobność się nie zdarzy posiadania wśród siebie księdza aprobowanego, przeto spowiadać ich będę, mianowicie, iż każdy z nich bez spowiedzi mógł się spodziewać, że wywieziony zostanie na Sybir. Zgodzili się chętnie na to.
Wszakże po południu otrzymuje wiadomość ze seminaryum, że przyszedł rozkaz wywiezienia mnie do Warszawy i że wywózka moja jutro, tj. w poniedziałek nastąpi. Zapłakałem sobie przy czem więźniowie starali się mnie uspokoić. Nazajutrz wręczono mi traktament po 11 kopiejek na dzień, zajechała podwoda, tj. prosty wóz o dwóch drabinach. Ludu prostego dosyć się zebrało. Przyszli mnie pożegnać XX. Kanonicy Grabowski i Wielgolawski i X. Kącki wikaryusz kolegiacki. Razem ze mną wsiadł na podwodę więzień współtowarzysz, który następnie całą drogę i we wiezieniu rzewnie płakał, jechał bowiem ze strachem, że go powieszą. Ruszyła podwoda a na około nas pięciu Kozaków z dzidami konwojowało nas, jeden na przedzie, a 4 po czterech rogach. Po drodze Kozacy byli dla mnie uprzejmi, przy karczmach prosili mnie abym zeszedł i rozgrzał się, ja im się dziesiątkami odwdzięczałem.
Przyjechaliśmy do miasteczka Nasielska, do którego niedawno z biskupem w powozie wjeżdżałem. Dziwna odmiana losu. Wprowadzono mnie do izby pierwszej, pełnej żołdactwa, za którą była duża ciemna komora o małem okienku zakratowanem. Na pryczy zajmującej przestrzeń całej komory leżał pijany sołdat. Słoma na pryczy zgniła i niewątpliwie pełna robactwa. Tu miałem przenocować. Trudno mi było się przezwyciężyć. Na prośbę moją przyniesiono mi stołek, bo i tego nie było, na którym usiadłszy zacząłem odmawiać brewiarz. Umyśliłem w takiej pozycyi noc przepędzić, robactwa najbardziej się bojąc. Niedługo ukazała się we furtce do naszej komory więziennej prowadzącej poczciwa mieszczanka, pytając czy bym sobie czego nie życzył. Poprosiłem o trochę jedzenia i herbaty i aby doniosłą miejscowemu proboszczowi, że kapelan biskupi uwięziony na odwachu siedzi. Przyniosła niedługo mi pieczeń a i niedługo ukazał się miejscowy pleban X. Dynakowski z miejscowym kapitanem naczelnikiem wojennym miasta i poczmistrzem. Wyprowadzili mnie z tej obrzydłej śmierdzącej spelunki i proboszcz wyprosiwszy mnie u naczelnika i zaręczywszy za mnie, że nie ucieknę wziął mnie na probostwo. Kapitan jednak dla bezpieczeństwa przydał dwóch żołnierzy, którzy w sieni na probostwie straż trzymali. Przenocowawszy na probostwie nazajutrz musiałem ruszyć w dalsza podróż.
Miejscowy burmistrz nie chciał mi dać podwody i to Polak, żądając abym sobie sam furę najął. Oparłem się temu a on zmiękczony dostawił mi lichą podwodę. Podoficerowi, który po mnie przybył na probostwo chciałem dać kilka złotych, ale nie przyjął oświadczając że się wstydzi. Zapewne, że wobec innych chciałem mu dać, choć może i uczuciem honoru powodowany, co rzadkie jest u Moskali. Byłem dobrej myśli, bo nie przeczuwałem jakie mnie jeszcze przykrości czekają. Ruszyłem znów w towarzystwie Kozaków dalej w podróż i to do Modlina. Bardzo mi się podobało położenie i widok fortecy Modlina przy zbiegu dwóch rzek Narwi i Wisły. W wielkiej paradzie wjeżdżałem w bramę forteczną. Niemniej i wewnętrzne urządzenie fortecy bardzo mi się podobało, wygląda wewnątrz jak piękne miasto. W środku fortecy stoi cerkiew schizmatycka. Kaplica katolicka znajdowała się w jednym z zabudowań fortecznych i odprawiał w niej nabożeństwa kapelan Xiądz katolicki. Mówiłem Kozakowi, aby temuż Kapelanowi doniósł o mnie, ale bez skutku. Zajechała podwoda przed tak zwany Ordinanshaus, piękny gmach. Tam czekaliśmy z pół godziny, poczem nas zaprowadzono do kazamat podziemnych. Szliśmy długim podziemnym gankiem wybrukowanym, tylko lampy trochę te ciemności rozjaśniały. Co kilka metrów spotykaliśmy wartownika z bronią. Stanęliśmy przed jednymi drzwiami, wprowadzono nas do celi więziennej w której zastaliśmy dwie prycze a na nich zgniłe sienniki i dwa duże stołki mające służyć za stół, piec był gliniany, okna wychodziły na most zwodzony na rzece Narwi. W dali błyszczała wodami królowa polskich rzek Wisła, za którą ciemniło się miasteczko Zakroczym, gdzie Klasztor OO. Kapucynów.
Niedługo za nami wszedł młody junkier zdaje się Niemiec bo niemieckie jego nazwisko pochodzenie jego germańskie zdradzało i rozpoczął rewizyą nas. Rewidował wszystko bardzo dokładnie do koszuli, pozabierał mi pieniądze, których część zdołałem ukryć zaszywszy we futrze, dalej brzytwę, szelki. Książki mi zostawił. Prosiłem go następnie, abym mógł kupować sobie co dzień herbatę i inne przedmioty żywności u przekupniów fortecznych, lecz rozkazem wydanym nie mógł się na to zgodzić. Przyzwolił tylko, aby mi herbatę przynoszono. Co wieczór towarzysz mój we więzieniu często rozpaczał o swej przyszłości, pocieszałem go jak mogłem, widziałem jak pragnął pociechy, choć przyszłość mu się straszną przedstawiał. W Modlinie przebyłem cały tydzień. Przynoszono rano więzienną sołdacką strawę, tj. o 9 rano 2 funty razowego chleba czarnego, o 11 w szafliku zupy tzw. „piszczy” w której pływały groch i kartofle oraz kawałek mięsa. Do tego dodawano miseczkę grubej kaszy lub grochu sadłem zaprawionego. O 5 wieczór znów szaflik zupy rodzaju krupniku, jedliśmy łyżkami drewnianymi. Nie mogłem się przyzwyczaić do tego więziennego pożywienia i przez 5 dni prócz chleba nie tknąłem go, żywiąc się zapasami jeszcze w drodze kupionemi. Lecz gdy te się skończyły, a i zimno zaczęło mnie przechodzić, bom od tylu dni nic ciepłego nie jadł, zabrałem się do „piszczy” i do grochu i smakowało mi wybornie, tak że się upociłem wybornie. Głód najlepszy kucharz.
Co dzień nas wyprowadzano na dziedziniec forteczny na przechadzkę, gdzieśmy w wyznaczonym kole i po śniegu 10 minut się przechadzali pod strażą żołnierza. Szóstego dnia kilkudziesięciu więźniów zawołano do majora, który oświadczył nam, że za 2 dni poprowadzeni zostaniemy do Warszawy. Spotkałem się tam z O. Pińskim Kapucynem, którego wskazano na 12 lat ciężkich robót, dziś on już nie żyje, i z jednym Karmelitą z Płońska, który na Sybir wysłany został. Dzień przed wymarszem naszym do Warszawy przyprowadzono do celi naszej O. Kapucyna Pruskiego i jednego z oficerów powstania rannego w nogi i do tego o krukwiach chodzącego, który także na Sybir na osiedlenie wskazany został. W poniedziałek rano zawołano O. Maryana Pruskiego, oświadczono mu, że ponieważ został wskazany do ciężkich robót przeto i prawa stanu duchownego traci i dlatego przecięto mu w jego oczach jego pasek do komży i kaptur i ogolono mu brodę kapucyńską i tak jakoby degradowanego w podróż przygotowali. Czasem także do naszej celi wprowadzano pewnego proboszcza z dyecezyi płockiej, który zaczął na biskupa mego wygadywać i o mało, że do zwady nie przyszło między nami. Usta mu zamknąłem, że nie czas i miejsce, abyśmy się sprzeczali obaj w smutnym położeniu zostając. W poniedziałek więc rano wyprowadzono nas 50 więźniów, z których 48 było na Sybir przeznaczonych, a 2 tj. ja i mój towarzysz do Warszawy przed Komisję Śledczą mieliśmy być stawieni. Zaprowadzono nas wszystkich do fortecznego zabudowania pewnego, gdzie wskazanym na Sybir rozdzielono ubiory składające się z kożuchów, butów, spodni, kaftaników. Rozdzielał je major Zwaczow. Między więźniami znajdował się także dezerter Moskal, którego wskazano na 8 lat ciężkich robót. Skoro na tego kolej przyszła wręczania mu ubioru, zaczął go major lżyć, że zdradził cara. Po rozdaniu rzeczy poszliśmy na dziedziniec forteczny. Ustawiono nas we dwa rzędy, ja nad innemi sterczałem i zwracałem uwagę moją bobrową czapką batorówką zwaną i okularami i suknią bo i surdutu nie miałem. Wywoływano nas po kolei. Stanęły mi w tedy na pamięci słowa z pisma św. z Dziejów Apostolskich: „Ibant apostoli gaudente a conspectu domicis quoniam igni sund pro in nomine Jesu contumationum parati" – powtarzałem je po cichu i uspokoiły one mnie bardzo i wielką słodyczą napełniły, bo czyż coś może dla Kapłana Chrystusowego być więcej słodkiem jak to wspomnienie, że dla Chrystusa wyłącznie może cierpieć i z Chrystusem? W ciągu całego kapłaństwa mego po dziś dzień nie byłem nigdy tak wewnętrznie swobodny jak wówczas, gdym ustawiony w szeregu stał przed żołdactwem moskiewskim. Podwody były gotowe, ale tylko do wiezienia rzeczy, bo wszyscy więźniowie mieli iść pieszo i byłem i ja już na to zdecydowany. Wszakże udało mi się z łaski Pana Boga wsiąść na jedną z podwód wraz z O. Karmelitą. Dwie roty wojska miały nas konwojować. Pochód ruszył. Najprzód rota wojska, potem więźniowie pieszo, potem podwody, następnie znów rota wojska. Było to w styczniu, śnieg topniał, wody pełno. Gdyśmy przez miasteczko Nowy Dwór obok Modlina położone przejeżdżali, kobiet kilkanaście towarzyszyło nam posyłając ostatnie pożegnanie swym krewnym, znajomym. Jedna z kobiet pół mili z nami szła. W czasie pochodu więźniowie śpiewali sobie pieśni polskie. Różnego wieku byli między nami. Byli i chłopcy 17-letni, wszyscy z niższego mieszczańskiego stanu i ze służby dworskiej. Stanęliśmy w Jabłonowie, majętności niegdyś Księcia Józefa Poniatowskiego, który tam festyny wyprawiał, obecnie zaś Augusta Potockiego. Była tam oberża murowana. Dla więźniów przygotowali z okolicy zebrani poczciwi najwięcej niewiasty: herbaty, mięsa, chleba, bułek i tem nas raczono. Koło wieczora przyjechaliśmy pod Pragę i wprowadzono nas do fortu i wpakowano do dwóch izb dość obszernych do każdej po 25. Nie spałem całą noc pijąc herbatę z kulawym na krukwiach oficerem polskim, któremu bambosze swoje podarowałem, spodziewając się, że niedługo mnie wypuszczą, a on biedak na mrozy Sybirskie się wybierał. Nazajutrz o 4 godzinie ruszyliśmy w pochód do cytadeli. Więźniowie pomogli mi nieść mojego kuferka i torby podróżnej, a ja musiałem we futrze ciężkim za innymi podążać nie chcąc kolbą od żołnierza oberwać. Powietrze było brzydkie, brodzić nam przyszło po wodzie i po śniegu roztopionym. Pędzono nas ostro przez całą Pragę. Po pierwszy raz widziałem wtenczas Kościół na Pradze pamiętny waleczną obroną i śmiercią Sowińskiego. Dalej przez wspaniały most na Wiśle nowo zbudowany, koło Zygmunta statuy, koło Zamku Królewskiego, koło Klasztoru OO. Franciszkanów, akademii duchownej i do cytadeli. Musieliśmy niejakiś czas czekać nim nas wpuszczono do cytadeli. Otwarła się brama, wpuszczono nas i stanęliśmy przed domem jenerała komendanta fortecy. Tam czekaliśmy na chłodzie dobre trzy kwadranse, byłem szybkim pochodem zmęczony i zgrzany, a nogi zaś moje zupełnie były przemoczone, teraz na lodzie i wodzie przyszło ze zmoczonemi ugniatać dość długo, aż nami nie rozporządzono. Byłem przygotowany, że tyfus lub co najmniej jaka febra mnie niewątpliwie czeka. Pan Bóg jednak pozwolił mi i to przetrzymać, że bez szwanku na zdrowiu z tego wyszedłem.
Mnie i mego towarzysza jeszcze od Pułtuska wykomenderowano do dziesiątego oddzielenia. Na to słowo powyższe struchlałem, bo mi towarzysze więzienni powiadali, że stamtąd wyprowadzają wprost na szubienicę albo co najmniej na Sybir do ciężkich robót. Ale widać byłą to pomyłka, bo nas stamtąd cofnęli i zaprowadzili do małej izdebki, gdzie się żołnierze golili. Po chwili zajechał wóz duży pokryty czarno, rodzaj omnibusu do przewożenia więźniów z cytadeli do więzienia na Pawiej ulicy i z niego do cytadeli przeznaczony. Wsadzono nas doń, gdzieśmy już zastali nowego towarzysza więzienia, młodzieńca 18-letniego Warszawiaka rodem, który już był wskazany na 4 lata do rot aresztanckich i myślał, że już męczarnie śledcze się skończyły dla niego i że odetchnie choć powietrzem wygnania, a teraz znów się coś na niego wykryło i wieziono go do nowego śledztwa. Wiedział biedny chłopiec co go czeka, smutek się malował na pięknej, łagodnej, młodzieńczej twarzy jego, ale zarazem rezygnacja i determinacya zniesienia wszystkiego. Zajechaliśmy przed więzienie od Pawiej ulicy Pawiakiem nazwane, przestrachem dla Warszawy i dla całej Polski będące, bo tam srogi Tuchułko naczelnik komisji śledczej dominował. Wprowadzono nas przez ciemne drogi korytarze do zawiadowcy więzienia pułkownika Artiszewskiego, tam nas zrewidowano do koszuli, odebrali mi pieniądze, szelki, brzytwy, wszystkie papiery, książki, brewiarz nawet. Gdy rewizyą u mnie odbywano przyprowadzono biednego Warszawianina już od Tuchułki. Powiedział mi biedaczek, że go Tuchułko w twarz uderzył i że za to że nie chciał się przyznać wsadzają go do lochu, tj. do najstraszliwszego więzienia. Powiedziałem mu, że mam nadzieję, że mi jako pruskiemu poddanemu nic nie zrobią. Nie ubezpieczaj się Xiądz, na to mi odpowiedział, bo jeden Szwajcar także zasłaniał się tem, a oni mu na to odpowiedzieli: „My tu Francuzów, Anglików wieszali, to i tobie damy radę”. I to nadzieja mi znikła i obawa coraz większa do serca wstępowała. O srogości więzień śledczych moskiewskich nie miałem wyobrażenia, bo nie czytałem wcześniej pamiętników Piotrowskiego i innych tego rodzaju pism. Ostrzegł mnie, abym gdy będę stawiany przed komisję śledczą albo przed samego Tuchułkę, żebym się nie dał zastraszyć pierwszym impetem gwałtownem, bo to tak się zaczyna aby wydostać wyznanie winy. Podziękowałem poczciwemu chłopcu i szlachetnemu, który sam będąc w nieszczęściu i zagrożony nowemi męczarniami myślał jeszcze o dopomożeniu mi i objaśnieniu mnie.
Zaprowadzono mnie do celi więziennej na pierwsze piętro. Korytarze długie, wąskie, ciemne przedzielone szklanemi drzwiami. Przy każdych drzwiach tych stał szyldwach z bronią. Sala moja była sześć łokci długa i 3 szeroka, okno jedno na pół zamurowane, stół wmurowany w podłogę, zielono malowany i okryty rysunkami i napisami więźniów poprzedników moich. Pieca nie było i salę tylko ogrzewano kaloriferami. Zmęczony byłem bardzo, głodny i zziębnięty mianowicie co do nóg. Służyciel Moskal przyniósł mi obiad składający się z krupniku w którym było mięso i drugie mięso sosem polewane z kartoflami czy z kaszą. Do tego pół bochenka chleba żytniego, pytlowego. Nigdy mi tak obiad nie smakował, jak wtenczas. Położyłem się spać na łóżku, które tworzyło płótno rozwieszone na hakach, przymocowane do stołu. Na tym płótnie leżał siennik świeży, poduszka, prześcieradło i dera. Ja jednak miałem swoją kołdrę i poduszkę. Słodko spałem. Świadomość, że cierpię dla Jezusa wlewała spokój do serca. Przeszło dwa tygodnie przesiedziałem samotnie w celi mojej. To śpiewałem, to przemyśliwałem jak odpowiadać będę gdy mnie stawią przed komisją śledczą, a tak nieraz myślami byłem strudzony, że zawrotu głowy dostawałem wpadając na coraz to nowe odpowiedzi dawać się mające w komisyi. Ponieważ mi brewiarz zabrano przeto mówiłem z pamięci pacierze, te co umiałem na pamięć. Pożywienie było dobre. Rano imbryczek kawy niezłej i bułka 3-groszowa, pół bochenka chleba pytlowego, na obiad dwojakie mięso, pierwsze w jakiej zupie krupniku lub kapuśniaku, drugie z kaszą lub kartoflami. Na kolację czajnik herbaty dobrej. Na pieniądze mi zabrane dostałem kwit i mogłem na poczet ich kazać sobie przynosić z wiktuałów od pisarza więziennego, który dla więźniów miał skład rzeczy tych, tj. wina, kawy, herbaty, cukru, sera owczego, bułek i masła. Na mszy św. przez całe półtrzecia miesiąca mojego uwięzienia nie byłem, ani jej nie odprawiałem.
Nie mając co robić chędożyłem ubiory moje, karmiłem myszy. Co dzień rano odwiedzał mnie w mej celi mojej kapitan żandarmeryi, człowiek zresztą bardzo grzeczny, zdaje się Polak rodem. Ja go przepraszałem leżąc w łóżku, że mnie tak jeszcze zastaje, on mnie zaś, że mi sen przerywa i tak sobie komplementa oboje prawiliśmy. Za każdą razą o zdrowie me się pytał i jak mi się powodzi. Zdziwiło mnie, że Moskale tak często myli cele więzienne, jedni mówili, że to dlatego aby dokuczyć tem więźniom, inni, że to dla oka przełożonych. Na osobę każdą w więzieniu pół rubla podobno było przeznaczone, czy nasze utrzymanie pana pułkownika kosztowało, nie wiem. Usługujący Moskale byli zresztą uprzejmi i wiele dobrego serca mi okazywali.
Po dwóch tygodniach zawołany zostałem „w Komisyą”, zawołał żandarm z trzaskiem drzwi otwierając. Zadrżałem, przeciągnąłem się i poszedłem. Przede mną szedł żandarm, za mną żołnierz z bronią. Wprowadzono mnie do dość dużej sali przedzielonej kratką. Zatrzymałem się przy kracie, czekając co będzie. Wtem wchodzi w rozpiętym mundurze pułkownik Tuchułko, wąs czarny u niego, oko czarne złością i dzikością płonące. Przyskoczył do mnie i zakrzyknął nie pytając wcale mnie com za jeden, jak się nazywam, skąd pochodzę, coś ty huncfocie znów tam porobił? Odpowiedziałem na to spokojnie: „Panie pułkowniku jeszcze nie wiem o co oskarżony jestem”. On na to: „Już ja tobie pokażę łajdaku jak cię każę rózgami zlać jeżeli prawdy nie powiesz. Idź, zobacz te rózgi”. Wziął mnie żandarm chłop ogromny za rękę i poprowadził do ostatniego pokoiku małego. Tam mi pokazał kilka pęków rózg, tj. długich witek, przy tem ławka wąska stała, na którą przekładano więźniów. Zapytał mnie: „Czy widzisz?”. Ja krótki wzrok mając, a nie wziąwszy ze sobą okularów nie mogłem dobrze rozeznać, co na ziemi leży, schyliwszy się dopiero rozeznałem rózgi i odpowiedziałem: „Widzę, widzę”. Myślałem, że mnie już przełoży i że mnie smagać zaczną, lecz na szczęście nie miał jeszcze pobicia wykonania na mnie tej egzekucyi, tylko mnie zaprowadził napowrót do Tuchułka, a Tuchułko pisząc zawołał do mnie: „Widziałeś?”. Odpowiedziałem: „Widziałem panie pułkowniku”. Wtenczas dał mi dwa arkusze papieru i powiedział głośno: „Masz tu papier i napisz wszystko coś winien”.
A więc ani oskarżenia mi nie przeczytano, tylko kazano mi samemu wszystko napisać com winien. Szatańskie to sposoby aby uwikłać we większe jeszcze niebezpieczeństwo. Czyż to słychana jest rzecz gdziekolwiek, aby sam więzień bez podania mu powodu uwięzienia i oskarżenia, czynił wyznanie win swoich, do jakich się tylko przyznaje. Przyszedłem do sali mojej, podziękowałem Panu Bogu, żem jeszcze tak wyszedł z tej katastrofy. Ale co tu pisać? Napisałem, bo trzeba było coś napisać jeżeli na rózgi się nie chciało narazić albo na policzki, że się domniemywam, że za ogłoszenie dwóch mszy św. zostałem uwięziony i opisałem fakt ich odebrania i publikowania. Po tygodniu znów sztaba zadźwięczała i drzwi zaskrzypiały i żandarm zawołał: „Proszu w Komisyą”. Już teraz z wielką obawą szedłem. Zaprowadzono mnie przed dwóch sędziów, jeden z nich cywilny zdaje się luter, drugi oficer moskiewski. Oddałem cywilnemu papier przeze mnie napisany. Odniesiono go Tuchułki, który niebawem nadszedł. Pytał się mnie on: „Aha! Ja wiem, że ten kanalia wasz biskup wydał rozporządzenie do ludu podburzające go”. Odpowiedziałem: „Tak, wydał, ale nie żadne tajemne tylko okólnik do całej dyecezyi, który był czytany po wszystkich Kościołach, pocieszający lud po zniesieniu Klasztorów”. Widać więc, że Tuchułko i namiestnik Berg myśleli, że Biskup Popiel wydał tajemne pismo lud podburzające wskutek zniesienia klasztorów i że pierwszy ślad burzenia się ludu przez duchowieństwo pochwycili we mnie. Tym więcej sobie obiecywali wykryć, że kapelana biskupiego dostali w swe szpony. A kiedy nic więcej ode mnie dowiedzieć się nie mógł Tuchułko, kazał mnie wsadzić do lochu.
Trochę się spodziewałem tego lochu, więc zaopatrzyłem się w herbatę i cukier i herbatniki. Tylko mnie dręczyciel Moskal pożałował, gdy mnie przenoszono z kuferkiem do owego lochu. Lochy te, były to cele w suterynach, wąskie do pół malowane. Wilgoć ogromna w nich, zwłaszcza, że o ogrzewaniu nie było mowy. Na ścianach czarnych pełno było Krzyżów, napisów, znaków różnych, nazwisk tych co już tam siedzieli. To widok przerażający sprawiało. W środku celi stała prycza, a na niej zgniły od wilgoci siennik. Tu w lochach nic już ciepłego nie dawano, tylko na dzień pół bochenka chleba i zimnej wody. Gorącej wody tylko za pozwoleniem lekarza można było dostać. W niedzielę tylko dawano imbryczek ciepłej kawy z bułką, obiadu i wieczerzy zaś nie. Tu przebyłem 5 dni w tak straszliwym więzieniu. Ubrany byłem cały dzień w futro i płaszcz i jeszcze nie zimno przejmowało. Na wieczór cisza zalegała te lochy, tylko słychać było rozmawianie więźniów prze ścianę alfabetem więziennym stukanym. Ja sam próbowałem tej niemej rozmowy więziennej, ale nie bardzo byłem w niej wprawny. Słyszałem, że moi sąsiedzi wołali, raczej dopraszali się u żołnierzy aby im przynieśli gorącej wody. Ja też nie zrozumiawszy dobrze jak się to mówi, odezwałem się do żołnierza’ „Pożałuj bratku i przynieś mi kipilku (zamiast kipielku)”. Na tem kipielku uwarzyłem sobie herbaty i zagrzałem zziębnięte członki. Świeca się co dzień całą noc paliła, śmierdząca łojówką. Tej nie wolno było, aby każdej chwili mógł żołnierz zajrzeć do celi i zobaczyć co więzień robi. Gdym pierwszą noc na Pawiaku spędzał i obudziłem się w nocy zgasiłem raz i drugi świecę, myśląc, że to ja ją przez nieostrożność palącą się zostawiłem, ale za każdą razą żołnierz wszedł i zapalił i potem dopiero domyśliłem się urządzenia więziennego u Moskali. Co dzień obchodził doktor młody jeszcze wszystkie lochy zapytując się o zdrowie. Oczywiście skarżyłem się, że prędko tu na piersi zachoruję, bo już czuję żganie i osłabienie. Noc była zawsze straszna, a dzień jeszcze dłuższy i straszliwszy. Gdyby to jeszcze mieć jaką książkę, co by myśli rozpędzała nużące, ale sam ze sobą w ponurym więzieniu pędzić to rzecz okropna. Jam tylko 5 dni spędził, a już czarne myśli mnie napadały i zwątpienie, a byli tacy co tam po 2 i 3 tygodnie byli trzymani.
Wskutek mego narzekania na stan zdrowia, domagania się mego aby mnie stawiono przed komisyą, wyprowadzono mnie z lochu i zaprowadzono przed tych samych dwóch sędziów. Wtenczas spisał ze mną cywilny sędzia protokół, skąd pochodzę. Ile mam lat, gdziem chodził do szkół, ilem klas odbył, gdzie rodzice moi mieszkają, ile mam braci i sióstr. Wśród protokółu odezwałem się: „Panowie mnie pytacie i opisujecie protokół, ale jeszcze mi dotychczas nie przeczytał aktu oskarżenia, o co właściwie jestem oskarżony”. Na to ów cywilny: „Niech Xiądz nie myśli, żeś w Prusach jest, my tu oskarżenia nikomu nie czytamy, sam każdy musi powiedzieć co winien”. Lecz oficer moskiewski na to się obruszył i odezwał się: „I owszem, może Xiądz wiedzieć o coś oskarżony, a to o ogłoszenie dwóch mszy o powrócenie zakonników to jest przeciw ukazowi wydanemu przez cesarza”. Widać więc, że w Moskalu więcej było uczciwości, niż w owym cywilu, który zdaję się z jego wyznania luterskiego był spolszczonym Niemcem.
Tenże sędzia cywilny gdym ja był mocno zgnębiony zaczepił mnie o dogmat Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, przytaczając przeciw niemu z pisma św. zdaje mi się Pawła św. Na to mu inne miejsce przytoczyłem powiedziałem, że nie jest to miejsce aby dyskusye teologiczne prowadzić. Gdy już cały protokół ze mną spisał, przeczytał mi go jeszcze raz i przyniósł do podpisu. Ja nie dowierzając czy jest w protokóle to napisane co było przezeń przeczytane, zacząłem jeszcze raz czytać. On to spostrzegł, że się waham podpisać, odezwał się: „Niechaj Xiądz wierzy, że nie tylko katolicy, ale i my sumienie mamy”. Po czym protokół podpisałem i zostałem przeniesiony z lochu znów do celi samotnej.
Poczciwy służyciel, widząc mnie znowu w celi i modlącego się, uprzejmie mnie przywitał. Samotny znów przepędziłem w celi tydzień, potem wyprowadzono mnie na drugie piętro, gdzie już nie sam tylko z kilkoma mieszkałem. Oddano mi książki, brewiarz, sprowadziłem sobie samowar z Pułtuska, także pieniędzy mi więcej biskup przesłał, więc teraz już przyjemniejsze życie pędziłem. Towarzysze moi byli po części z niższego stanu, lokaje, dworacy, był jeden dorożkarz z Warszawy. Wszakże przez dwa tygodnie miałem przyjazne towarzystwo w osobie asesora sądu poprawczego Borzęckiego bardzo wykształconego i akademika, którego prosto z ulicy policyant zabrał do więzienia. Borzęcki siedział poprzednio w lochu trzy tygodnie, przetrwał wszystko, następnie przez różne koneksje, stosunki został wskazany tylko na 3 miesiące do fortecy Modlina z pozostawieniem przy urzędzie. Z tymi więc, a najwięcej z Borzęckim przyjemna była rozmowa przy herbacie. Tak upłynęło kilka tygodni znów, a ja nic nie wiedziałem co mnie czeka. Niepewność co mnie czeka najbardziej mnie dręczyła. Prosiłem kapitana, aby mnie zameldował w komisyi, że mama pilną sprawę przed nią do odrobienia. Stawiono mnie przed nią, a gdym się ich pytał jak długo mnie jeszcze tutaj chcą trzymać i co ze mną chcą zrobić, odpowiedzieli mi: „Xiędza sprawa jest już skończona, jesteś wskazany Xiądz przez namiestnika na miesiąc więzienia, które już odsiadujesz”. Odetchnąłem lekko, niepewność dręcząca ustąpiła, a chwila uwolnienia stanęła przed oczami.
Nadszedł Wielki Post. Nie chciałem postu gwałcić jedzeniem mięsa, a przy tem chciałem użyć sposobności zgłoszenia się i odezwania do biskupa. Zgłosiłem się więc do komisyi i pozwolono mi napisać do biskupa list z prośbą o dyspensę na post, którą mi niebawem w najczulszych wyrazach nadesłał. Tak zbliżał się koniec mego uwięzienia. Co dzień wyglądałem oknami w półkole zrobionemi na dziedziniec więzienny, na bramę więzienną, gdzie co dzień gromada niewiast stała przynosząc to bieliznę, to coś z zasiłków braciom swoim, krewnym, znajomym. Z okien naszych był piękny widok na całą Warszawę, a szczególnie na Leszno, gdzie są Karmelici. Ja tam między mieszkańcami nie spodziewałem się mieć duszy, która by się mną zajmowała, bom wszystkim był obcy. Pewnego dnia, gdy nasz zwykły gość pan kapitan obchodził cele więzienne i poważnie z wielkim rozmysłem każdego co dzień zapisywał zapytał mnie się, czy ja nie znam jakiejś pani Czybikin. Oczywista odpowiedziałem, że nie znam. Chciał koniecznie weprzeć we mnie, że ją znam, czemu stanowczo zaprzeczałem, mówiąc że nigdy o niej nie słyszałem. Pytał się mnie, czy nie chcę cygar, papierosów lub czego innego. Podziękowałem, że mi niczego nie potrzeba. Zdziwiony odszedł trząsając głową z niedowierzaniem. Później się dopiero dowiedziałem wyszedłszy z więzienia, że owa pani Czybikin była Polką z rodu, poszła za Moskala, miała ona krewnych w Pułtusku i tam jej polecił kochany X. Wielgolawski, który się mną opiekował, bardzo szlachetna dusza, aby się o mnie dopytywała i o mnie miała staranie o ile będzie mogła, aby mi dopomogła i przyniosła ulgę w cierpieniu. Ona też wywiązując się z polecenia danego o mnie się wypytywała i chciała mi cygarami lub czem innem przynieść ulgę, co jej Pan Bóg niech wynagrodzi.
Co dzień przed więzienie zajeżdżał złowrogi czarny wóz i zabierał transport więźniów, którzy mieli być wywiezieni albo do fortec albo na Sybir. Ukazanie się wiec jego przejmowało strachem, bo każdy miał nadzieję jeszcze uwolnienia, a ten zwiastował tylko Sybir, roty aresztanckie, forteczne więzienie. I jam drżał na widok owego woza, dopókim nie dowiedział się o wyroku już zapadłym na mnie, bo spodziewałem się, że uwięzienie w jakiej fortecy mnie czeka lub Sybir.
Chodziłem we więzieniu zwykle w psiurce, w czarnem futerku pokrytem materyą czarną i w okularach niebieskawych, to wyglądałem trochę dziwacznie, więc zwracałem na siebie uwagę. A gdy na przechód nas odprowadzał żołnierz jak zwykle z bronią, nie mógł ukryć swego zdziwienia i pytał się mego współtowarzysza więziennego: „Kakoj to człowiek, czy to z Ameryki?”. Co kilka dni wyprowadzano nas w Warszawie na preganku. Aby się więźniowie nie słyszeli a wskutek tego nie porozumiewali, przeto porobiono przegrody na dziedzińcu ze sztachet i desek i w taką przegrodę wprowadzano nas na przechadzki jak do klatki. Wolno nam było tam stać lub w kółku małem chodzić. Na rozruszanie zaczęliśmy się rzucać śniegiem, ale nam zaraz pilnujący nas żandarm zabronił tego. Istnie jak zwierzęta w menażerii nas traktowano.
Zbytkiem wolności, rozpasaną, rozkiełznaną wolnością Polska zginęła, ukarał ją Pan Bóg srogą niewolą, aby weszła w siebie i zwróciła całem sercem do Pana Boga. Czas przepędzałem na czytaniu Szekspira, teologii moralnej, historyi kościelnej, bo to miałem ze sobą. Brewiarz także odmawiałem. Myszy co dzień przychodzące chlebem karmiłem. Jeden więzień zrobił mi piękną koronkę różańcową jedną białą z bułki, drugą z chleba jako pamiątkę więzienną. Chciałem ją sobie schować, ale ponieważ niespodzianie wywieziony zostałem, przeto zostało to wszystko w Królestwie.
Nadszedł wreszcie dzień uwolnienia z wielką niecierpliwością wyczekiwany przeze mnie. Rzeczy od razu popakowałem. Poprzednio kazałem się ogolić Moskalowi, a że już kilka tygodni się nie goliłem, więc byłem obrosły mocno, a Moskal miał tępą brzytwę. Jeszcze w życiu tak gorzkich łez nie wylałem jak wtedy, gdy Moskal odbywał operacyą z mojemi wąsami i brodą ku wielkiej uciesze więźniów, a nawet sam szanowny operator z zimną twarz umiał się uśmiechać na moje pantomimy bolesne i śmieszne. O drugiej po południu znów zabrzękła sztaba zamykająca drzwi więzienne, zajrzał żandarm okienkiem przez drzwi i wszedłszy zawołał mnie w komisyą. Tam Tuchułka siedząc oświadczył mi, że jestem wolny, podał mi kartę uwolnienia i dał na piśmie, abym się drugi raz nie wdawał w takie sprawy przeciw rządowi. Odpowiedziałem, że nie chciałem podejrzenia rządu na siebie ściągnąć, że żadnego powodu do uwięzienia mnie nie dałem. „A jeżeli tak” – odrzekł Tuchułko – „to przepraszam”. I to była moja satysfakcja za moje półtrzecia miesięczne więzienie, za tyle udręczeń. Spytałem się potem, czy mogę jechać napowrót do Pułtuska i do Płocka do biskupa. Oświadczył mi, że mogę jechać gdzie chcę i że w Warszawie też mogę kilka dni pozostać. Co to za słodkie uczucie, że się jest wolnym. Ten tylko zrozumieć to może, kto był w niewoli choć na krótki tylko czas. Pożegnałem się serdecznie z więźniami. I służyciele okazywali mi swą radość z powodu mego uwolnienia. Jeden z nich zawołał: „Sława Bohu, żeście na swobodu wyszli”. Dorożka była już przygotowana, służyciele rzeczy mi znieśli i przeżegnawszy siebie i zrobiwszy drugi krzyżyk Pawiakowi, spojrzawszy jeszcze raz ku oknom trzeciego oddzielenia, gdziem w końcu siedział i ku oknom lochów podziemnych gdziem 5 dni o chlebie i wodzie przesiedział ruszyłem cwałem do hotelu Saskiego, który mi wskazano jako porządny.
Gdym się rozlokował w hotelu czułem się zupełnie na nerwach osłabionym, jakaś obawa że znów mogę być aresztowany, wprawiła mnie w trwożliwy niepokój, tak że co chwila spoglądałem na drzwi, kiedy się w nich ukaże żandarm z sołdatami, aby mnie odprowadzili do więzienia. Zamknąłem więc drzwi na klucz i położyłem się spać. Ten dopiero pokrzepił osłabione i rozdrażnione nerwy. Wyszedłem później na miasto, aby się z niem bliżej zapoznać, bo nie znałem jeszcze Warszawy. Idę sobie Krakowskim Przedmieściem, wtem słyszę turkot powozów szybko pędzących, obracam się i wzrok mój spotkał się z wzrokiem Tuchułki, dręczyciela mego. Wzrok jego to wzrok bazyliszka dla Polaka, więc struchlałem, zdawało mi się, że stanie i każe mnie zaraz aresztować. Pozostałem w Warszawie dwa dni. Tego samego dnia odwiedziłem pana Władysława Popiela, brata biskupa, który mnie serdecznie przyjął. I on chodził pilnie około mego uwolnienia. Odwiedziłem także X. prałata Orzeszkowskiego, będącego jeszcze profesorem w akademii duchownej a mieszkającego XX. Bernardynów. Odwiedziłem X. rektora akademii duchownej Kosowskiego, który mnie z wielką ostrożnością przyjął. On także wstawiał się o moje uwolnienie u namiestnika, u którego bywał. Byłem także u X. Hajdukowskiego zakonnika OO. Franciszkanów.
Ponieważ lękałem się, aby mnie znów nie osadzono na Pawiaku przeto spieszyłem się z wyjazdem z Warszawy. Wyjechałem pocztą do Pułtuska. Tam już zastałem miejsce swoje zajęte przez X. Ołdakowskiego, wyruszyłem więc do Płocka do X. biskupa, aby dalej pełnić przy nim urząd jako kapelan i sekretarz. Uściskał mnie serdecznie X. biskup i oświadczył mi, że mnie już od boku swego nie puści. Ja mu swoje przygody opowiedziałem, a on mi się zwierzył z tem co miał do przecierpienia w ciągu tego czasu, gdym siedział we więzieniu, że mu odjęto jeszcze połowę pensyi po odciągnięciu już 12% za to, że nie chciał wyznaczyć wizytatora Klasztorów, że Czerkaski dyrektor spraw wewnętrznych wszystkie jego wnioski nie uwzględniał, pomijał z lekceważeniem. Komunikował mi także jaką X. biskup Łubieński z Sejn dał odpowiedź dyrektorowi spraw wewnętrznych w sprawie zniesienia Klasztorów i wyznaczenia wizytatora ich, jako też odpowiedź pełną energii i ducha apostolskiego O. Benjamina Szymańskiego biskupa podlaskiego.
Byłem spokojny teraz myśląc, że dla mnie katastrofa minęła i że teraz przy jeszcze większej ostrożności będę mógł się ostać w Królestwie. Inaczej jednak Pan Bóg chciał. Widać, że byłem niedojrzały cierpieć za sprawę w tej miłej naszej Polsce krwią i boleścią zalanej. W tydzień po moim przybyciu do Płocka po obiedzie przychodzi do mnie lokaj biskupa, oznajmiając że policmajster chce się ze mną widzieć. Gdym do niego zaszedł, prosił mnie abym się z nim niebawem udał do naczelnika. Zabrałem się i poszedłem. Naczelnikiem był Kurlandczyk pułkownik Oranowski. Ten w grzecznej formie mi oświadczył, że nadszedł rozkaz od namiestnika, aby mnie wydalić za granicę Królestwa i że mi do granicy przysłani będą dwaj Kozacy. Oświadczyłem na to, że chociaż sprawa ta mi bardzo niemiłą, przecież poddać się muszę, proszę wszakże aby w miejsce Kozaków był mi przysłany jaki żandarm, który by mnie odprowadził do granicy. Na to pułkownik, że to nie od niego zależy, lecz żebym o to z prośbą udał się do naczelnika wojennego całej guberni jenerała Semeki nawiasem mówiąc, serdecznego przyjaciela Milutyna ministra wojny, człowieka zresztą wykształconego. Ten na prośbę moją zezwolił, dając mi jeszcze 2 dni czasu do przygotowania się do wyjazdu. Smutny wróciłem do kochanego X. biskupa. Zapłakał biedak, gdym mu oświadczył, że mnie od niego odrywają gwałtem. Uściskał mnie serdecznie, dziękując za wszystko com dla niego i dla jego dyecezyi zrobił i przecierpiał. Ja mu w żalu niemym, pełnym boleści ręce ucałowałem. Czasu pozostałego użyłem jeszcze na przepisywanie dokumentów podanych mi przez X. biskupa, na rozmowach z X. biskupem w których mi przedstawiał położenie swoje i Kościoła. Mówił mi: „Powiedz tam X. Janowi (Koźmianowi), że długo tu nie wytrzymam, że niedługo pójdę w ślady Felińskiego, Krasińskiego”. I poszedł w 3 lata potem, gdy szło o wysłanie delegata do Kolegium Petersburskiego. Poszedł nie zawahawszy się ani na chwilę. Pan Bóg postawę jego umysłu, pokorę serca wsparł łaską świętą, że nie błąkał się po omacku szukając drogi obowiązku, lecz od razu ją znalazł i poszedł nią bez wahania. Biskup Popiel jest to osobistość tak czysta, tak prawa, że jej nie ćmi żadna chmurka najlżejsza wobec Kościoła i narodu. On niewiele kładł na przebiegłość swego rozumu jak to widzimy u X. Łubieńskiego, więcej ufając Światłu Bożemu i to Światło Boże go nie zawiodło, że od razu wybrał właściwą drogę.
Dziś, gdy to piszę on w Nowogrodzie pędzi tułacze życie z dala od swej dyecezyi ukochanej z dala od rodziny. Ale tam daje świadectwo żywotności Kościoła Polskiego, że ma w łonie swojem syny, które w obronie Kościoła, jego wolności, jego zasad gotowi są sięgnąć pewną ręką po wieniec wyznawstwa albo nawet po palmę męczeństwa. Na tym wysuniętym posterunku północnym broni on Kościoła Katolickiego może silniej niż w swej dyecezyi bo widok jego pokrzepia całe duchowieństwo i dodaje mu siły do wytrwania w walce o Kościół i do odepchnięcia pokus szatańskich, jakimi ich się starają łudzić. Wypada mi tu dodać jeszcze jeden szczegół z pobytu mego w Płocku. Wychodziliśmy na przechadzki z X. biskupem, najczęściej za Wisłę przez most łyżwowy. Na jednej z takich przechadzek zapytał się mnie biskup niespodzianie: „Xięże Kapelanie, czasy są coraz cięższe, jam niepewien żadnego dnia, coraz cięższe ciosy spadają na Kościół w Polsce. Ja przygotowany jestem pójść na wygnanie. Czy byłbyś gotów Xięże Kapelanie iść ze mną dzielić życie wygnańca?”.
Odpowiedziałem: „Proszę Waszej Excellencyi, gdzie biskup tam jego Kapelan. Nie odstąpię Waszej Excellencyi”. Podziękował mi za to serdecznie i odtąd coraz więcej serca mi okazywał. Dziś żałuję, że mu towarzyszyć nie mogę, może byłby szczęśliwszym niż dzisiaj. Nadeszła chwila wyjazdu, zajechała podwoda chłopska. Z biskupem poszliśmy do kaplicy i na stopniach ołtarz odmówiliśmy Kto się w opiekę i Pod twoją obronę. Następnie uklękłem przed biskupem prosząc o błogosławieństwo. Pobłogosławił, uściskał jeszcze raz serdecznie. Wsiadłem podoficerem żandarmem na podwodę i tak opuszczałem Płock i królestwo, gdziem chciał na pożytek Kościoła w długie lata pracować. Nie człowiek jednak, ale Pan Bóg człowiekowi a w szczególności Kapłanowi wybiera pole do pracy i tam się ze skutkiem pracuje, gdzie się ze z Wolą Bożą pracuje i dla wypełnienia tejże Woli Bożej.
Towarzysz mój żandarm nic nie mówił do mnie przez całą drogę, ani odpowiadać nie chciał na moje pytania. W Lipnie żandarm zamówił extrapocztę i tą jechaliśmy do samej granicy. W Lipnie pozwolił mi chodzić po mieście i odwiedzić prefekta szkół X. Wolskiego. Stanęliśmy na granicy w Dobrzyniu nad Drwęcą o 12 w nocy. Zajechaliśmy do naczelnika nadgranicznego pułkownika Kruszewskiego, staruszka już przeszło siedemdziesięcioletniego. Po długiem pukaniu przyjął nas staruszek z łajaniem: „A co to? Już 30 lat jestem tym naczelnikiem, a jeszcze mi się nie zdarzyło, aby mi tu nocy nie dać spokojnej”. Zacząłem go przepraszać za ten ambaras. A on na to: „Ale toć Xiądz nie winien tylko oni i jeszcze Xiędza w nocy odstawiać!”. Udobruchał się staruszek, odebrał papiery dotyczące mojego wydalenia za granicę. Kazał nastawić samowar do herbaty, przygotowano mi łóżko, słowem serce prawdziwie polskie mi okazał. Chciałem nazajutrz, aby mnie odstawił władzy pruskiej, ale gdzie tam, ani puścić nie chciał. Wydał dla mnie obiad, na który sprosił swoją familię z miasta a w szczególności figurował jego zięć pan prezydent alias burmistrz, wystawił szampana i ugościł mnie jak mógł najlepiej. Matka jego żony pani Dłuska także starała się mnie bawić, staruszka pełna pretensyi i wiele kładąc na znakomitość i dawność rodu. Chciałem się wyrwać z tej gościnnej rodziny, bo serce moje pragnęło do swoich znów się dostać i z niemi podzielić smutek i żałość.
Nazajutrz wygotował papiery pułkownik i bez rewizyi moich rzeczy przekazał mnie władzy pruskiej. Kamień mi spadł ze serca gdym przekroczył most odgradzający na rzece Drwęcy Dobrzyń od Gołubia, Polskę od Prus. Tu przynajmniej wolność osobista nie narażona na niebezpieczeństwo. Wydany władzom pruskim otrzymałem Reiserouter do Poznania z rysopisem. Zrobili ze mnie niebezpiecznego człowieka. Przechodząc przez miasteczko Gołub jakiś mieszczanin poczciwy a Polus doskonały, uprzejmie mnie do siebie zaprosił, widząc że mnie Moskale z Polski wypędzili. Musiałem wstąpić do niego i pozwolić się częstować. Następnie odwiedziłem proboszcza miejscowego X. Dynkowskiego, o ile sobie teraz jego nazwisko przypominam. Zapisawszy się następnie na pocztę ruszyłem przez Toruń, Bydgoszcz, Krzyż do poznania. Stanąłem w Poznaniu w dzień Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny rano roku pańskiego 1865. biło mi serce mocno gdym pukał do mieszkania rodziców. Choć z jednej strony byłem rad z wolności i z widzenia rodziców, to z drugiej myśli moje, serce ulatywały do Płocka, do kochanego biskupa.
Tak się skończył rok mego pobytu w Królestwie. Czy dziś żałuję tego wszystkiego com tam przebył i przecierpiał. Bynajmniej. I dziś należą wspomnienia z tego roku do najmilszych wspomnień z całego życia. Rok pobytu w Królestwie niezmiernie na mnie wpłynął, rozszerzył zakres wyobrażeń moich, wiele ich sprostował. Towarzystwo biskupa światłego i gorliwego błogo na mnie działało. Stosunek z wielu osobami a w szczególności z Kapłanami nauczył mnie poznawać ludzi. Więzienie oczyściło mnie, nadało mocy memu charakterowi, nauczyło mnie cierpieć i znosić upokorzenia. W więzieniu nauczyłem się, że pięknie iść na męczeństwo, na prześladowanie, lecz trzeba do niego być przygotowanym, trzeba mieć wieli zasób wiary niezachwianej, silnej nadziei i gorącej miłości, aby je znieść po chrześcijańsku z chwałą Bożą i |