Listopada 22 2024 03:16:01
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Manfred

Lord Byron
MANFRED
(tłum. Franciszek Morawski)


POEMA DRAMATYCZNE.

There are more things in heaven and earth Horatio,

Than are dreamt of in your philosophy.

Shakspeare.



OSOBY.

MANFRED.
STRZELEC Alpejski.
OPAT z klasztoru św. Maurycego.
MANUEL.
HERMANN.
WRÓŻKA Alp.
ARIMAN.
NEMEZIS.
PRZEZNACZENIA.
DUCHY.

Scena w wyższych Alpach, częścią w zamku Manfreda, częścią w górach.

* * *


AKT PIERWSZY.


Scena I.
MANFRED sam. Galerya Gocka. Północ.


MANFRED
Trzeba dolać kagańca, lecz i wtenczas nawet
Nie wystarczy tak długo, jak ja czuwać muszę.
Drzymanie moje, jeśli drzymię, nie, nie jest snem,
Lecz jednym długim ciągiem nieprzepartej myśli.
Jest coś w sercu co ciągle czuwa, a te oczy
Na to tylko zamknięte, by wewnątrz patrzyły.
Przecież czuję i żyje. Czuję, żem przybrany
W kształt i postać człowieka. — Lecz smutek być winien
Nauczycielem mądrych. Boleść jest nauką.
Ci, którzy tu najwięcej dociekli, zgłębili,
Najgłębiej muszą boleć nad tą straszną prawdą,
Że drzewo wiadomości nie jest drzewem życia.
Filozofią, nauki, źródła cudów, mądrość
Świata — wszystkom to zgłębił. Jest władza w tej duszy,
Która to wszystko w sobie zagarnąć umiała.
Lecz na nic się nie zdało. Dobrzem czynił ludziom,
Nie jednom nawet dobre i od nich odebrał.
Lecz i to nie pomogło. Wrzałem nienawiścią:
Żaden wróg mię nie przemógł, wielu z nich poległo.
Lecz i to nadaremnie. Dobre lub złe — życie —
Potęga — namiętności, wszystko to, com w innych
Widział, było tem dla mnie, czem jest deszcz dla piasku,
Od owej bezimiennej chwili. — Nie znam trwogi;
Czuje klątwę nieznania człowieczej bojaźni,
Ni tych silnych uderzeń serca za nadzieją,
Życzeniem lub miłością czegośbądź na ziemi.
Teraz do dzieła mego! — Tajemnicze władze,
Duchy niezmierzonego ogromu stworzenia;
Wy, których tak w ciemności, jak świetle szukałem,
Co ziemię opływacie — w najczystszej żywiołów
Zamieszkujecie treści, wy, których pobytem
Zwykłym są, gór najwyższych niedostępne wierzchy,
A głębie ziemi, morza, powszednim widokiem.
Powołuję was przez ten urok napisany,
Który mi daje władzę nad wami. Powstańcie!
Ukażcie się!... Nic chcecie? — A więc przez głos Tego,
Co wśród was jest najpierwszym, przez ten znak, przed którym
Drżycie, na rozkaz Tego, co jest nieśmiertelnym,
Powstańcie, ukażcie się!... Co! jeszcze nie chcecie?
Duchy ziemi, powietrza, nie ujdziecie mi tak
Łatwo. — Przez tę potęgę, silniejszą nad wszystkie,
Którem dotąd wymienił. — Przez tę klątwę klątew,
Która na potępionej wylęgła się gwiaździe,
Gorejącej ruinie zburzonego świata,
Piekle podróżującym po odwiecznych sferach,
Przez to przeklęctwo, które na duszy mi cięży,
Przez tę myśl, co jest we mnie — w koło mnie — wzywam was,
Nakazuję — powstańcie!
(Ukazuje się gwiazda w najciemniejszej głębi galeryi, stała, nieruchoma. Słychać glos śpiewający.)

PIERWSZY DUCH
Ściągniony mocą uroku,
Przybywam z głębi obłoku,
Który tworzy
Oddech zorzy,
A gasnące
Barwiąc słońce
Pąsem, szafirem i złotem
Lotnym mie słoni namiotem.
Mógłbym wzgardzić słowy twemi,
Przecież ku twemu życzeniu
Spłynąłem tu na promieniu,
Czegoż pragniesz, synu ziemi?

DRUGI DUCH
Montblanc jest królem nad góry,
Z wieków osiadł tron skalisty;
Płaszczem jego czarne chmury,
A koroną śnieg wieczysty.
Czarnym lasem przepasany
W ręku swym trzyma lawinę;
Lecz nim go ciśnie w dolinę,
Czeka na znak przez mnie dany.
Lodozwałów tłum ruchomy
Ciągle naprzód postępuje;
Ale ja to te ogromy
I popycham i wstrzymuję.
Jestem duchem tej krainy,
Kiedy zechcę, górę skruszę,
W ich podstawach Alpy wzruszę,
Czegoż pragniesz, zlepku gliny?

TRZECI DUCH
Tam, gdzie toń ciemna, straszliwa,
Gdzie wiatr nigdy nie dosięże,
Woda w wiecznym śnie spoczywa
A morskie gnieżdżą się węże;
Gdzie Syrena włos zielony
Wieńczy w muszle oceanu,
Tam, jakby na huk orkanu,
Wstałem twym głosem zbudzony.
Koralowe nie podwoje
Echem ozwały się głuchem;
Odsłoń mi żądania twoje,
Jestem Oceanu duchem.

CZWARTY DUCH
Gdzie trzęsienie ziemi śpiące
Na wezgłowiu lawy leży,
A jeziora siarką wrzące
Wykipiają z swych nadbrzeży,
Gdzie Andów korzeń rozrosły
Tak daleko w ziemię wryty,
Jak daleko wierzch ich wzniosły,
W górne wystrzelił błękity.
Z tej to rodzinnej pieczary
Spieszę tu na twe wezwanie,
Zmusiłeś mnie twemi czary,
Jakież jest twoje żądanie?

PIĄTY DUCH
Mym rumakiem jest nawała,
Co każę, łamie, roztrąca;
Burza, co za mną została,
Jeszcze od gromów gorąca.
Na wietrzem tutaj przypłynął,
Na morzu flotę przeminął.
Śmiało szumne pruła tonie,
Tej nocy morze ją schłonie.

SZÓSTY DUCH
Wieczna noc czarnym osłania mię mrokiem,
Czemuż mię dręczysz tym światła widokiem?

SIÓDMY DUCH
Gwiazdą, co losy rozrządza twojemi,
Rządziłem jeszcze przed stworzeniem ziemi.
Byłto świat piękny, ciągłą wiosną słynny,
Któremu żaden świat nie zrównał inny.
Krążył on wolny i nie zbaczał z toru,
Najmilsze dziecię u łona przestworu.
Wtem przyszła chwila — i z cudu stworzenia
W sprośny się płomień, błędną masę zmienia,
Krwawym kometą niebiosa przelata
Leci klątwą, groźbą świata,
Pierworodna pcha go siła,
Drogą ślepych pędzi losów,
Świetna, krwawa, sprośna bryła,
Szkarada, potwór niebiosów!
A ty robaku! ty, którego władza
Mimo twej wzgardy, aż tu mię sprowadza,
Ta władza, którą na czas ci tu dano,
Aby ją później przez moję złamano;
Ty, co mię tutaj ściągnąłeś na chwilę,
Gdzie słabe duchy korząc się nikczemnie,
Z tobą tu mówią, z tobą, ziemski pyle,
Ozwij się, powiedz, czego chcesz odemnie?

WSZYSTKIE SIEDM DUCHÓW
Ziemią morzem, górami, wichrem, ogniem, nocą,
Gwiazdą twoją rozrządzaj — pod twoją są mocą.
Wszystkie ich duchy słowy ściągnąłeś twojemi,
Czegóż chcesz od nich, powiedz synu ziemi?

MANFRED
Zapomnienia.

DUCH PIERWSZY
Zapomnieć chcesz ? — Kogo i czego ?

MANFRED
Tego, co tu jest we mnie. Czytajcie w mem sercu,
Wy to znacie, ja tego wysłowić nie umiem.

DUCH
Co sami posiadamy, to tylko dać możem.
Żądaj od nas poddanych, władzy nad tym światem,
Nad całym lub też częścią — żądaj tego znaku,
Który nam posłusznemi rządzi żywiołami;
Tego po nas wymagaj, wszystko będzie twojem.

MANFRED
Zapomnienia jedynie, zapomnienia siebie.
Tak szczodrze rai rozwarłszy tyle państw tajemnych,
Nie zdołacież z nich dobyć życzeń moich celu?

DUCH
Nie jest to w naszej mocy, ni naszej naturze,
Jednakże — możesz umrzeć.

MANFRED
Czyż z śmiercią zapomnę?

DUCH
My, cośmy nieśmiertelni zapomnieć nie możem,
Jesteśmy wieczni. Dla nas przeszłość jest tem samem,
Czem przyszłość i obecność. Jasneż ci te słowa?

MANFRED
Szydzicie. Lecz ta władza, co was tu przywiodła,
Mnie was poddała. Wola moja! niewolniki.
Ta dusza moja, ten duch, iskra Prometeja,
Ten błysk mojej istności, jak wasz, tak jest jasny,
Jak wasz, tak przenikliwy, i w taką dal sięga
Jak wy, mimo, że w party w to więzienie z gliny.
Dajcie odpowiedź, albo poznacie, co mogę.

DUCH
Dajemy już raz daną. Ta odpowiedź wreszcie
Jest w twoich własnych słowach.

MANFRED
Jak to rozumiecie?

DUCH
Jeśliś naszej natury, jak to sam powiadasz,
Jużeśmy ci odrzekli, mówiąc, że co człowiek
Śmiercią u was nazywa, nam jest nieznajome.

MANFRED
A więc próżnom was z waszych skrytych państw wywołał,
Nie możecie, albo też nie chcecie mi pomódz.

DUCH
Dajem, co posiadamy. Żądaj, będzie twojem,
Namyśl się, nim ulecim. Żądaj podług woli,
Tronu, rządu, potęgi lub długiego życia.

MANFRED
Przeklęty! — i na cóż mi dłuższe zda się życie?
I tak już nazbyt długie. Precz ztąd, precz odemnie.

DUCH
Wstrzymaj się. Raz tu będąc, pragniem ci dopomódz.
Namyśl się, czyli nie ma już innego daru,
Co byłby w naszej mocy, a dość godny ciebie.

MANFRED
Nie — nie ma. Przecież stójcie. Wprzód nim się rozłączym,
Chciałbym się wam przypatrzyć, śmiało, oko w oko.
Słyszę ztąd wasze głosy, słodkie, smętne dźwięki,
Jak muzykę na wodach. Widzę nieruchomą,
Jasną, szeroką gwiazdę, lecz nad to nic więcej.
Przybliżcie się tu do mnie, jakiemi jesteście,
Lub jeden, lub też wszyscy, w waszych zwykłych kształtach.

DUCH
Nic mamy innych kształtów prócz kształtu żywiołów,
Których razem pierwiastkiem i duszą jesteśmy,
Lecz wybierz sobie postać, a w tej się ukazem.

MANFRED
Nie ma dla mnie wyboru. Nie ma już na ziemi
Brzydkich ni pięknych kształtów — Niech najpotężniejszy
Wśród was taką przybierze postać, jaką uzna
Za najlepszą dla siebie. — Jaw się! stań przedemną!

DUCH SIÓDMY
(ukazujący się w postaci pięknej kobiety).
Patrz!

MANFRED
Nieba! jeźli tak jest, jeśli ty nie jesteś,
Złudzeniem lub szyderstwem, jeszcze, jeszcze mógłbym
Zostać szczęśliwym. O pójdź tu w moje objęcie!
A znowu, znowu będziem.
(Widmo znika.)
Serce moje pękło!
[Manfred pada bez zmysłów. Słychać nad nim głos następnego śpiewu.]
Gdy księżyc w morskiej odbije się fali,
Świecący robak w pośród traw zabłyśnie,
Gdy się meteor nad grobem zapali,
I z stęchłych bagnisk drżący ognik tryśnie.
Gdy lotne gwiazdy zaczną z niebios spadać,
I sowa sowie hukiem odpowiadać,
Gdy wszystko zimną pokryje się nocą,
Żaden się listek w cieniu gór nie wzruszy,
Wtenczas ja z moim i znakiem i mocą
Będę na twej ciężył duszy.

Choćbyś w najgłębszym nawet śnie spoczywał,
Próżno go będziesz dla duszy twej wzywał;
Są cienie, co się rozproszyć nie dadzą,
Są myśli, żadną nie odparte władzą;
Ciągle i straszna i nieznana siła
Będzie ci twoją samotność kłóciła.
Jesteś jak czechłem śmierci obwinięty,
Jesteś jak w czarnym obłoku zamknięty,
I nic cię z tego zaklętego koła
Nigdy już wydrzeć nie zdoła.

Kiedy przed oczy przepłynę twojemi,
Choć mnie nie ujrzysz, poczujesz mie niemi,
Jako istotę dziwnego zjawiska,
Co niewidzialna, przecież ciebie blizka;
A gdy tak mrozem trwogi zadrżysz cały,
Zwolna za siebie zwrócisz oko twoje,
Dziwić się będziesz, nie pojmiesz zdumiały,
Zkąd ja za toby, jak cień twój nie stoję;
A to, co ciebie takim dreszczem wzruszy,
Z twojej tylko przyjdzie duszy.

Okropne słowa tajemniczej siły
Straszną, wieczystą klątwą cię ochrzciły,
Jest duch w powietrzu, co cię pęty swemi
Ujął, usidlił i skrępował niemi;
Będziesz głos słyszał w pośród wiatrów wycia,
Który ci zmiesza wszelką rozkosz życia;
Noc na to swoim cieniem cię pokryje,
By w piersiach twoich jątrzyć zgryzot żmiję,
A dzień ci będzie wydawał się wieczny,
Tak cię zdręczy blask słoneczny.

Z fałszu łez twoich wysączyłem jady
Z własnością silnej i szybkiej zagłady,
Wziąłem krew w sercu czerniącą się twojem,
Tam gdzie najbrzydszym przetacza się zdrojem,
Z uśmiechu twego wyłowiłem żmije,
Co się w nim, jakby wpośród wrzosów, wije;
Usta me z ust twych taki jad wypiły,
Który tym wszystkim jadom dodał siły;
Wziąłem, przeszedłem trucizn szereg cały
Żadne twojej nie zrównały.

Przez te bezdenne zdrad twoich głębiny,
Przez ten lód serca i uśmiech gadziny,
Przez te kłamane okiem twojem cnoty,
Przez wszystkie duszy twej fałsze, sromoty,
Przez zbrodnie w pozór ludzkości przybrane,
Przez to tak sztuczne, dokładne oszczerstwo,
Przez te rozkosze z cudzych mąk wyssane,
Przez to okropne z Kajnem braterstwo,
Wzywam, zarzekam i potępiam ciebie,
Zostań sam piekłem dla siebie.

I na twą głowę wylewam tę czarę,
Co na tg straszną poświęca cię karę.
Nigdy się kresu mąk twych nie dowołasz,
Nie zdołasz zasnąć, ni umrzeć nie zdołasz;
A gdy już będziesz mniemał się przy kresie,
Śmierć ci nie ulgę, lecz postrach przyniesie.
Ha! klątwa działa — już się ciebie chwyta,
Już bezwdzięcznemi krępuje cię pęty,
Cała twa istność tą klątwą przeszyta,
Giń więc i więdniej — przeklęty!


Scena II.
Góra Jungfrau. Poranek.


MANFRED
(sam na skałach).
Duchy, którem przywołał, uciekły odemnie,
Zawiodła sztuka zaklęć, z trudem wyuczona;
To, co miało uleczyć, trucizną się stało.
Nie, nie spuszczani się więcej na pomoc nadludzką,
Przeszłość nie jest w jej władzy, a póki ta przeszłość
Nie zatonie w ciemności, o przyszłość nic stoję.
O ziemio, matko moja! ty ranku młodzieńczy,
I wy góry, dla czegóż tak piękne jesteście?
Nie mogę was pokochać. — Świetne oko świata,
Ty, co wschodzisz dla wszystkich, w wszystkich radość budzisz,
Mojego ty już serca rozświecić nie zdołasz.
Skały, na których zrębie przepaścistym stoję,
I tam w tej mglistej głębi, nad brzegiem potoku,
W tej ciemnej, strasznej dali, wzniosłe widzę sosny
Zdrobnione jakby krzewy — gdy jeden krok, jedno
Zachwianie się, a nawet jeden oddech mógłby
Pierś moją, rozbić o to kamieniste łoże,
I sercu pokój wrócić — czemuż się wstrzymuję?
Czuję popęd, a przecież nie rzucam się w głębią,
Widzę niebezpieczeństwo, a nie cofam kroku.
Zawrot to głową chwieje, noga silnie stoi.
Jest nademną potęga, która mię wstrzymuje
I jakąś tajną klątwą do życią mię zmusza,
Jeźli dźwigać te ciężką czczość, pustynię ducha,
Być grobem własnej duszy, życiem zwać się może,
Gdyż przestałem przed sobą uniewinniać siebie
I tak ostatnią zbrodni zwyciężyłem słabość.
(Orzeł przelata)
Ha! lotny gończe, górne prujący obłoki,
Ty, co tak błogim pędem szczytu niebios sięgasz.
Tak blisko mnie przelatasz, bo mam być twym łupem,
Nasycić twe pisklęta. — Uciekłeś! — Nie zgonię
Cię okiem, gdy ty w górę, w dół i wskroś przezierasz
Strzałą wzroku orlego. O jakże jest piękny,
Jak uroczy, wspaniały ten świat niezmierzony,
Jakże w swojem działaniu, jak sam w sobie wielki.
Lecz my, co Panów jego przybieramy imię,
My pół prochu, pół bóstwa, niezdolni spaść niżej,
Niezdolni wyżej wzlecić — my to podwójnością
Natury naszej pokój żywiołów burzymy;
Raz pychą oddychamy, drugi raz podłością,
Kłócimy wzniosłe myśli z nizkiemi potrzeby.
Póki wreszcie śmiertelność nie przemoże nasza
I człowiek tem się staje, czego ani sobie,
Ani innym nic wyzna. Słuchaj odgłos netu
(Słychać w dali flety pasterskie.)
Alpejskiego pasterza nieuczone dźwięki!
Tu jeszcze nie są, bajką dni złotego wieku.
Jakże mile te tony w wolnem brzmią powietrzu,
Zmieszane z głosem dzwonków igrającej trzody.
Radbym duszą, te echa wypił — o czemuż nie
Jestem lubego dźwięku duchem tajemniczym,
Głosem żyjącym — tchnieniem harmonii — lotną,
Eteryczną rozkoszą — abym mógł zarazem
Żyć i umrzeć z tym dźwiękiem, coby dał mi życie.
(Wchodzi na górę strzelec alpejski.)

STRZELEC
Tędy mi uciekł kozieł — tutaj znikł mi z oczu.
Zdobycz moja nie warta tego, com dziś ważył;
Ale któż to? nie strzelec, a przecież się wdrapał
Tam, gdzie żaden się z naszych nie dostał górali,
Wyjąwszy kilku strzelców. Ubiór jego dobry,
Na twarzy śmiałość, oko jak gdyby wolnego
Szwajcara dumne. Muszę się zbliżyć.

MANFRED
(nie widząc strzelca).
Takim być,
Osiwiałym troskami — jak te uschłe sosny,
Ruiny jednej zimy — bez kory — gałęzi
Na przeklętym korzeniu pniem zgasłym, umarłym,
Co tyle tylko czuje, że ciągle domiera.
I być takim, i wiecznie tylko takim, i już
Nigdy jak dawniej! — zostać zmarszczkami zoranym,
Które nie długie lata lecz chwile wyryły,
Godziny męczarniami zamienione w wieki.
Takim być i żyć jeszcze! — Wzniosłe skały lodu,
Lawiny, które jeden oddech zwiewa, góry
Zasypujący wami — przywalcie mię, ruńcie!
Słyszę was, jak co chwila nademną, podemną,
Zawalacie się z grzmotem, mnie mijając zawsze.
Tam tylko upadacie, gdzie miłem jest życie,
Na las miody, kwitnący, cichą skromną chatę,
Spokojne niewinnego wieśniaka siedziby.

STRZELEC
Mgła się wznosi z doliny, ostrzedz go potrzeba,
Inaczej może drogę i życie utracić.

MANFRED
Mgły krążą naokoło lodozwałów. Chmury
W białych, siarczystych kłębach wirują podemną,
Jak pjana wzburzonego oceanu piekła,
Co ciągłym wałów szturmem bije o brzeg życia,
Zasłany potępieńcom jakby żwirem morza.
Ćmi się mi w oczach.

STRZELEC
Muszę zwolna się przybliżyć,
Zbyt nagle przystępując, mógłbym go przerazić,
A i tak chwiać się zdaje.

MANFRED
Całe góry padły,
Zostawiwszy po sobie wielkie w chmurach próżnie,
Wstrzęsły hukiem upadli pobratymcze Alpy,
Zgniotły gruzem zniszczenia wdzięcznych dolin żniwa,
Rzeki nagle przecięte, wstecznym buchły warem,
Wody w mgły się roztrysły i źródła zapchane
Musiały bieg swój zmienić, nowych koryt szukać.
Tak pod lat swych ciężarem padł niegdyś Rosenberg.
Czemuż pod nim nie stałem?

STRZELEC
Strzeż się przyjacielu.
Krok jeszcze a śmierć znajdziesz. Nie stój nad tym brzegiem,
Nie stój, przez miłość Tego, który stworzył ciebie.

MANFRED
(nie słysząc go).
Taki właśnie grób dla mnie byłby przyzwoitym,
Moje kości spokojnie leżałyby w głębi,
Nie byłyby rozsiane po tych nagich głazach,
Na grę wiatrów — jak teraz będą — teraz! po tym
Skoku w przepaść. — Żegnam cię rozjaśniające się
Niebo! — O nie patrz na mnie z tym srogim wyrzutem.
Nie dla mnie cię stworzono. Ziemio! przyjmij proch twój!
(W chwili, gdy Manfred chce się rzucić w przepaść, strzelec go nagle chwyta i wstrzymuje. )

STRZELEC
Stój szaleńcze! — Chociażeś sobie zbrzydził życie,
Nie plam tych czystych dolin twoją krwią zbrodniczą;
Precz mi ztąd, uchodź zemną, z rąk cię mych nie puszczę.

MANFRED
Boleść to serca mego..... nie chwytaj mię, puszczaj......
Cały osłabłem..... góry w około mnie wielkim
Toczą się kręgiem.....wzrok mój ściemniał.... kto ty jesteś?

STRZELEC
Potem dam ci odpowiedź — teraz uchodź ze mną,
Chmury w górze gęśnieją — tu, oprzej się na mnie,
Postaw tu nogę — tutaj — wspieraj się tym kijem,
Uchwyć się tego krzaku — teraz podaj rękę —
Trzymaj się mego pasa — zwolna — dobrze, dobrze,
Za godzinę staniem u chatki. Wkrótce będziem
Stąpać bezpieczniej; dojdziem do tej nowej ścieszki,
Którą potok wiosennym wyżłobił roztopem,
Dalej — dobrze — przedziwnie — tyś na strzelca stworzon.
(W chwili gdy z trudnością z skał schodzą scena się zamyka. )


KONIEC AKTU PIERWSZEGO.


* * *


AKT DRUGI.

Chata w Alpach Berneńskich.


Scena I.
MANFRED i STRZELEC.


STRZELEC
Nic — nie — musisz wypocząć, nie możesz pójść teraz,
Ciało nazbyt znużone, dusza niespokojna,
Byś mógł sobie zaufać. Czekaj kilka godzin,
Skoro do sił powrócisz, sam cię przeprowadzę.
Ale — dokąd?

MANFRED
Nie trzeba. Droga mi wiadoma,
Trafię bez przewodnika.

STRZELEC
Twoja szata, postać
Świadczą jasno, że jesteś wysokiego rodu,
Jednym z tych władców, których ozamczone skały
Patrzą w dolin niziny. Któraż cię z nich zowie
Panem swoim? Mnie tylko bramy ich są znane;
Moje życie strzeleckie rzadko mi dozwala
Wejść tam i siąść przy wielkiem zamków tych ognisku,
Pohulać z wassalami. Wszystkie przecież ścieszki
Które z gór tych do waszych prowadzą tam zamków,
Znane mi są z dzieciństwa. Któryż z nich jest twoim?

MANFRED
Na co ci o tem wiedzieć.

STRZELEC
Wybacz ciekawości,
Bądź lepszej myśli Panie. Spróbuj tego wina,
Rozgrzewało krew moję wśród tych dzikich lodów,
Niech i ciebie pokrzepi. Wypij, wypij do mnie.

MANFRED
Precz, precz, krew jest na brzegu. Nigdyż więc już, nigdy
Nie wsięknie w ziemię.

STRZELEC
Panie! cóżto mniemasz przez to?
Jesteś jak w obłąkaniu.

MANFRFD
Krew, mówię, krew moja
Czysty, gorący strumień, co w żyłach mych ojców,
Co w naszych płynął żyłach, gdyśmy młodzi byli
I jedno mieli serce, — i tak się kochali
Jak się kochać nie wolno. Ta to krew przelana.
Ale ciągle powstaje i czerwieniąc chmury,
Od niebios mię odpycha — w których ty nie jesteś,
I ja nigdy nie będę.

STRZELEC
Człowieku słów dziwnych!
Jakiś grzech do szaleństwa cię przywiódł i pustość
Zaludnia ci marami. Lecz jaki bądź przestrach,
Lub też boleść cię dręczy, jest zawsze pociecha,
Jest pomoc świętych mężów, cierpliwość niebieska.

MANFRED
Cierpliwość i cierpliwość. Słowo to stworzone
Dla bydła w jarzmie, nie zaś dla ptaków drapieżnych,
Rozprawiaj o niej ludziom, co tobie podobni,
Jam nie jest z waszej liczby.

STRZELEC
Dzięki, dzięki niebu,
Za sławę nawet Tella nie chciałbym być tobą!
Lecz jaka bądź niedola, trzeba ją tu znosić,
I dzikie z nią. zapasy nic ci nie pomogą.

MANFRED
Czyż nie znoszę? — patrz, żyję.

STRZELEC
Nie zdrowość to życia,
Ale jego gorączka.

MANFRED
Człowieku, przeżyłem
Lat wiele — długich, długich lat, ale niczem są
Przy tych, co mię czekają — ach! wieki i wieki —
Niezmierzoność i wieczność — i ta wiedza siebie,
I dzika żądza śmierci — nigdy nie zgaszona!

STRZELEC
Jakto? ledwie że męzkie dojrzały ci lata.
Jam daleko jest starszym.

MANFRED
Więc mniemasz, że życie
Od czasu tu zawisło. Zapewne — lecz czyny
Są, dla nas epokami. Te to czyny moje
Zmieniły mi dni, noce w nigdy nieprzebyte,
Nieskończone — a wszystkie tak podobne sobie
Jakby piasek nad morzem — niezliczne atomy —
Pustynia płonna, zimna, ciągle morzem bita
I na której nic nie ma prócz skał, trupów, szczętów
Rozbicia — i nasiąkłych solą zielsk goryczy.

STRZELEC
Niestety! on szalony. Nie mogę go puścić.

MANFRED
O! czemuż nim nie jestem. Wszystko to, co widzę,
Snem by tylko bezładnym było.

STRZELEC
I cóż widzisz?
Lub zda ci się, że widzisz?

MANFRED
Widzę mnie i ciebie,
Alpejskiego wieśniaka — twoje ciche cnoty,
Dach gościnny — cierpliwość — wiarę — dumę — wolność,
Szacunek siebie — owoc niewinności myśli,
Dni zdrowia — nocy senne — trudy uzacnione
Niebezpieczeństwem; przecież niewinne — nadzieję
Lat długich i swobodnych — wreszcie grób spokojny,
Na zielonej murawie krzyż i wieniec kwiatów,
A miłość i łzy wnuków za nagrobek cały.
To ja widzę — a potem patrzę wewnątrz siebie,
Lecz na co? — dusza moja już zdawna popiołem.

STRZELEC
Więc chciałbyś dolę twoję na moję zamienić?

MANFRED
Nie! nie chciałbym cię gubić. Z nikimbym na świecie
Nie mieniał się na dolę Znoszę ją. Jakkolwiek
Okropna, znieść ją można. W życiu rzeczywistem
Znoszę, czegoby inni w śnie nawet nie znieśli.
Zabiłby ich sen taki.

STRZELEC
I z taką tkliwością
Na boleść bliźnich, tybyś miał być zbrodniarzem ? — Nie!
Nie mów tego. Czyż można z tą dobrocią w duszy
W krwi wrogów szukać zemsty?

MANFRED
O nie, nie. Jam zgrzeszył
Przeciw tym, co mię tkliwie kochali i których
Sam kochałem nad życie. Żadnego z mych wrogów,
Oprócz w słusznej obronie, nie zgładziłem z zemsty,
Ale w uściskach moich śmierć była.

STRZELEC
Niech ci Bóg
Zwróci pokój, a skrucha dawne zwróci życie;
Nie przepomnę cię w modłach.

MANFRED
Mnie modeł nie trzeba.
Lecz mogę znieść twą litość. Odchodzę. Czas na mnie,
Żegnam cię. Masz tu złoto, — dzięki. Ani słowa,
Bierz, jako ci należne. Zostań, nie chódź za mną.,
Wiem drogę, i znów w górach wszystko jest bezpieczne.
Raz jeszcze, nie chódź za mną, — taka moja wola.
(Manfred odchodzi. )


Scena II.
Dolina w Alpach. Wodospad.


MANFRED
(wchodzi.)
Jeszcze nie jest południe. Jeszcze promień słońca
Trojfarbnym niebios łukiem grzmiący potok stroi,
A spadając z tym srebrnym, zbałwanionym słupem
Z owych skał tak straszliwie przepaścisto stromych,
Rzuca wdłuż lśniące smugi spienionego światła. —
Słup się ten tak potrząsa, jakby trząsł swą kitą
Ów koń blady — koń olbrzym — na którym śmierć jedzie
W księdze Apokalipsy. — Sam ja mojem okiem
Sam tylko pije teraz urok tej piękności
I tak błogo samotny, sam tu z miejsc tych duchem
Dzielę się wód tych hołdem. — Wezwę tego ducha.
(Manfred bierze na dłoń nieco wody, ciska nią w powietrze,
ciche wymawiając zaklęcia. Wróżka Alp pozuje się pod tęczą potoku.)

Duchu piękny! z tym włosem promiennym, z tem okiem
Co blaskiem swym ocienia. Ty, w którym się piękność
Najpiękniejszych cór ziemi w boską kształci postać,
W istność czystszych żywiołów. Ten kwiat twego lica
Podobny jest rumieńcom uśpionej dzieciny
Macierzyńskiego serca kołysanej biciem;
Podobny barwie róży, którą zorza letnia
Powleka śnieg dziewicy szczytnych opok lodu
(Zrumienienie się ziemi w objęciu niebiosów).
Ta to młodość ojaśnia twą postać niebiańską,
I gasi piękność tęczy wiszącej nad tobą.
Duchu piękny! w twem jasnem i pogodnem czole
W tem tak czystem zwierciedle spokojności duszy,
Która sama już przez się nieśmiertelność świadczy,
Czytam, że mi przebaczysz, mnie, synowi ziemi,
Któremu nie raz tajne dozwalają władze
Obcowania z duchami (gdy na tem przyzwaniu
Zyskać mogę,) przebaczysz, żem cię tu wywołał,
By chwilę patrzeć na cię.

WRÓŻKA
Znam cię synu ziemi,
Znam cię jako człowieka i myśli i czynów
Równie złych jak i dobrych, lecz zawsze nad miarę.
Znam jak twórcę twych cierpień — skazanego na nie.
Czekałam tu na ciebie. Czegóż chcesz odemnie?

MANFRED
Chcę patrzyć na twą piękność. Nic więcej nie żądam,
Widok ziemi przywiódł mię do szału. Szukałem
Więc ratunku w jej tajniach. Wdarłem się do ciemnic
Tych władz, które nią, rządzą — lecz mi nic pomogły.
Już ich odtąd nie wezwę.

WRÓŻKA
Czegoż mogłeś żądać,
Coby nie było w mocy możnych — w mocy władzców
Świata niewidzialnego.

MANFRED Jednej tylko łaski....
Lecz pocóż mam powtarzać — byłoby napróżno.

WRÓŻKA
Nie wiem czegoś chciał, powiedz.

MANFRED
Dobrze. Męką dla mnie
Będzie to przypomnienie. Ale mniejsza o to.
Znajdzie głos boleść moja. — Od pierwszej młodości
Duch mój nigdy nie dążył ludzkich istot drogą,
Ni ludzkiemi oczyma na tę patrzył ziemię.
Wszelka żądza ich dumy dla mnie obcą była
Obcym i cel ich życia. Moja radość, boleść,
Namiętność, siła ducha, wszystko mię czyniło
Cudzoziemcem ich świata. Sama postać tylko
Nie współczucie z żyjącym łączyło mig rodem.
Z całej massy tych nizkich, podłych tworów ziemi
Jedna — ach, jedna tylko — ale później o niej.
Z ludźmi, z myślami ludzi lekką tylko miałem
Styczność. — Moją rozkoszą było błądzić w puszczach,
Ostrem szczytu gór śnieżnych oddychać powietrzem,
Gdzie ptak się nie śmie gnieździć, owad nad beztrawnym
Nie ulata granitem. Ciskałem się w potok,
Nurzał w wirze bałwanów, toczył z pędem prądu
Po wodach z krą lecących, tak w rzekach, jak morzu.
Był to tryumf sił młodych. Ilekroć noc całą
Ciągnąłem zwolna okiem za ruchem księżyca,
Wparłem wzrok w błyskawicę, aż się w oczach śćmiło;
Patrząc na liść opadły słuchałem wieczorem
Wiejących mi jesiennych wiatrów smętnej pieśni.
Ta rozkosz i samotność mojem szczęściem były,
A jeżeli istoty, z których liczby byłem,
(I ztąd sobie obrzydły,) przeszły mi przez drogę,
Czułem, że tem zbliżeniem znów zniżyłem siebie
I znowu byłem ziemią. Wtenczas to myśl moję
Grążyłem po samotnych drogach w lochach śmierci,
W skutkach śledząc przyczyny. Wówczas wyciągałem
Z spróchniałych kości, czaszek i tysiąca prochów
Zakazane domysły. Tak całych lat noce
Trawiłem na naukach nigdy niezgłębionych,
Prócz w starych świata wiekach. Tak z pracą i czasem
Przez próby najstraszniejsze, twardą z ciałem walkę,
Co sama już zdobywa władzę nad powietrzem,
Duchami, (które w okół ziemi i przestrzeni,
W okół nieskończoności zaludnionej krążą, )
Oczym moje nareszcie oswoił z wiecznością.
Tak przedemną Magowie, tak Ten, co z ich wodnych
Mieszkań przyzwał Anteros i Eros w Gadarze,
Tak ja ciebie przyzwałem. Z każdem z mych docieczeń
Rosła żądza docieczeń, rosła władza, rozkosz
Najświetniejszej nauki, dopóki....

WRÓŻKA
Mów dalej.

MANFRED
O dla tego się tylko tak długo rozwodzę,
Z tak płonnych chlubię darów, ponieważ w tej chwili
Zbliżam się już do rdzenia sercowej boleści.
Lecz przystąpmy i do niej. Jeszczem ci nie wspomniał
Ojca, matki, kochanki, przyjaciół, nikogo,
Z którym wspólnie tu wlokłem ziemskich węzłów pęta.
Miałem te węzły, przecież sercem ich nie czułem.
Lecz jedna była! —

WRÓŻKA
Mów, mów, nie oszczędzaj siebie.

MANFRED
Była do mnie podobną rysami — jej oczy,
Jej włosy — wyraz twarzy — sam dźwięk nawet głosu,
Wszystko, jak powiadano, było jakby mojem,
Lecz wszystko w słodszym kształcie, złagodzone w piękność,
Równie jak ja lubiła samotne dumania,
Pielgrzymki i zgłębiania tajemniczych nauk,
I jak ja miała duszę, zdolną świat ten pojąć.
Ale słodsze od moich miała jeszcze władze:
Litość, uśmiech, łzy miała, których ja nie miałem,
I rzewną tkliwość, którą dla niej tylko czułem,
Pokorę — której nigdy nie zaznałem w sobie.
Błędy jej podzielałem, cnotom obcy byłem,
Kochałem ją — zabiłem.

WRÓŻKA
Twą ręką?

MANFRED
Nie ręką.
Sercem serce zburzyłem. Spojrzało na moje
I zwiędło, — Krew przelałem — nie jej krew — a przecież
Jej to krew wytoczono. Patrzyłem się na to
A zatrzymać nic mogłem.

WRÓŻKA
I ty więc dla takiej —
Istoty tego rodu, którym sam pogardzasz,
Stanu — nad który chciałeś się wynieść tą sztuką,
Którą z nami obcujesz — ty dlań zapominasz
O darach naszej wielkiey nauki — i znowu
Cofasz się w tg tchórzliwą śmiertelność? — Precz z tobą!

MANFRED
Córo powietrza! — słuchaj. — Od owej godziny —
Ale słowa są wiatrem — patrz na mnie w śnie moim,
Lub czuwaj z czuwającym. Pójdź i zostań przy mnie.
Samotność samotnością dla mnie być przestała,
Jędze ją zaludniły. — Zgrzytałem zębami
Przez całą noc do rana. Przeklinałem siebie
Aż do słońca zachodu. Jak o laskę niebios
Żebrałem o szaleństwo — i dać go nie chciały.
Szukałem wszędzie śmierci — lecz w szturmie żywiołów
Wody się jak zaklęte cofały odemnie:
Co mi śmierć przynieść miało, minęło bez śladu.
Zimną dłonią najsroższy duch mie za włos trzymał,
Za jeden tylko włosek — a urwać się nie chciał.
Tonąłem w fantazyi, wyobraźni głębiach
W całej pełni, wezbraniu wszystkich nawał duszy,
Duszy — co niegdyś była Krezusem w tworzeniu.
Lecz jakby porwanego morskich wód odpływem
Zepchnięto mię znów w otchłań mej bezdennej myśli.
Rzuciłem się w war ludzi. Chciałem zapomnienia.
Szukałem go we wszystkiem, prócz gdzie znaleźć można.
Uczyć się tego muszę. Cały zbiór mych nauk,
Ta tak długo szukana i nadludzka sztuka
Płonnemi są tu dla mnie. Rozpacz mojem życiem,
Przecież żyję i żyję na wieczność.

WRÓŻKA
Być może,
Iż dam pomoc skuteczną.

MANFRED
Ażeby mi pomódz,
Potrzeba zmarłych wskrzesić, lub mnie złożyć z niemi.
Uczyń to, — w jakimkolwiek sposobie lub czasie,
Z jaką bądź dla mnie męką, byle już ostatnią.

WRÓŻKA
Nie jest to w mojej władzy, lecz jeźli przysiężesz
Podległość mojej woli, każdy rozkaz spełnisz,
Mogę cię doprowadzić do życzeń twych celu.

MANFRED
Nie przysięgnę. Podlegać! Komu? Duchom, które
Na mój rozkaz stawają? ja mam być służalcem
Tych co mi służą? Nigdy!

WRÓŻKA
Ostatnież to słowo?
Czyż nie masz odpowiedzi mniej ostrej? Namyśl się,
Rozważ wprzód, nim odrzucisz.

MANFRED
Jużem dał odpowiedź.

WRÓŻKA
Dobrze! — a więc mogę już oddalić się?

MANFRED
Oddal.
(Wróżka znika.)

MANFRED
(sam.)
Tak przestrachu, jak czasu igraszką jesteśmy,
Dni się ku nam skradają, przekradają, giną,
Żyjem, brzydząc się życiem, a lękając śmierci.
Z wszystkich dni tego życia (jarzma obmierzłego,
Żyjącego ciężaru na walczącem sercu,
Które w troskach upada, żywiej bije w męce,
Rozkoszy, co się śmiercią lub omdleniem kończy).
Z wszystkich dni przeszłych, przyszłych, (obecności bowiem
Nie ma to życie naszę), jak mało tych liczym,
Jak mniej nawet niż mało, w których dusza nasza
Nie zatęskni za śmiercią — a przecież się cofa
Jakby od rzeki w zimie — choć dreszcz zanurzenia
Byłby tylko chwilowym. — Przecież w mej nauce
Jedną pomoc mam jeszcze. — Mogę przyzwać zmarłych
I spytać, czem być może to, czego się boim.
Najsroższą odpowiedzią "Grób" tylko być może,
Lecz ten niczem, dopóki nie przemówi zmarły.
Prorok wiedźmie Endoru dał z grobu odpowiedź,
Mocarz Sparty wymusił na niesennym duchu
Bizantyńskiej dziewicy odpowiedź i wyrok.
Nie wiedząc kogo zgładza, zabił tę. co kochał
I zmarł bez przebaczenia — a chociaż Jowisza
Wezwał w pomoc i kazał sławnym Fingalii
Czarnoksiężnikom zakląć jej cień oburzony,
By gniew złożył, lub zemście swojej kres naznaczył,
Dwuznaczną dał odpowiedź i wyrok się spełnił.
Gdybym nie był żył nigdy, to com kochał tyle,
Żyłoby dotąd jeszcze — gdybym nie był kochał
To com kochał, aż dotąd żyłoby tak piękne,
Szczęśliwiące, szczęśliwe. A czemże jest teraz?
Czem jest? — za zbrodnie moje ofiarą cierpiącą,
Czemsiś, o czem pomyśleć się lękam — lub niczem.
W kilka godzin nie próżno zapytam się o to,
Ale teraz drżę przed tem, na co się odważam.
Dotąd się nie lękałem nigdy ujrzeć ducha
Ni dobrego, ni złego. Teraz drżę i czuję
Jakąś dziwną i zimną na mem sercu rosę.
Lecz mogę spełnić — nawet i to co wstręt budzi,
Przemódz bojaźń człowieczą. — Czarna noc się zbliża.


Scena III.
Szczyt góry Jungfrau.


PIERWSZE PRZEZNACZENIE
(wchodzi.)
Księżyc zwolna się wznosi wielkim, jasnym kręgiem.
Tu na tych czystych śniegach, nieskalanych nigdy
Gminną stopą człowieka, krążymy po nocach,
I stąpamy bez śladu. Na tem dzikiem morzu,
Krysztalnym oceanie piętrzących się lodów,
Lekko po jogo ostrych snujemy się łomach,
Co się zdają, jak burzy rozszalałej pjana
Umarzła w jednej chwili — sam wir skamieniały.
Ten tak stromy, dziwaczny gmach skały — ten ziemi
Trzęsieniem wyrzeźbiony ogrom, na którego
Szczycie lotem znużony wypoczywa obłok,
Poświęcony jest naszym i godom i pracom.
Tutaj czekam na siostry, tu na drodze naszej
Do gmachu Arimana, gdzie tej nocy dla nas
Tak wielka uroczystość. — Dziwno, że ich nie ma.

(Głos zewnątrz śpiewający. )

Podbijacz świata pojmany
Runął z szczytu swój wielkości
I samotny, zapomniany
W podłej gnuśniał bezczynności;
Lecz na głos mój się ocucił
Podłe, ciężkie jarzmo zrzucił,
Został licznych szyków panem
I na nowo jest tyranem
Odpłaci on mi hojnie zgubą państwa, tronu,
Swą rozpaczą, ucieczką i krwią milionu.

(Drugi głos zewnątrz.)

Szybko okręt potężny morskie pruł głębiny,
Skruszyłam wszystkie maszty, potargała liny,
Cały pokład strzaskała — nikt się nie ocalił,
Żaden nędznik, któryby na swój los się żalił.
Jeden tylko zbyt godny trosk moich, nie zginął,
Trzymałam go na włosie i brzegu dopłynął,
Rozbijał on na morzu a zdradzał na ziemi;
Niech żyje i zbrodniami cieszy mię dalszemi.

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
(odpowiadając.)
Rozległe miasto uśpione,
Zbliża się ranek powoli
I przez łzawą mgły zasłonę
Wielkiej przygląda niedoli.
Ciężko, jak chmura ciężarna,
Przepłynęła dżuma czarna
I już tysiąc trupów leży.
Dziesięć tysięcy tak padnie
I srogość serca owładnie
Syn ojca, matki odbieży.
Lecz i on się nie uchroni,
Z niewidzialnej legnie dłoni.
Boleść — przestrach — rozpacz zbladła,
Z morem na lud cały padła.
Szczęśliwi ci, co umarli,
Co oczy swoje zawarli
Przed tym tak rozległym zgonem,
Dziełem wśród jednej nocy dopełnionem.
Dzieło to mego czynu — trupów naród cały
Widziały wszystkie wieki i będą widziały!
(Wchodzi drugie i trzecie przeznaczenie. )

WSZYSTKIE TRZY
W naszym są ręku serca śmiertelników,
Gdzie stąpniem grób się roztwiera,
Moc nasza darzy — lecz w zamian odbiera
Dusze swoich niewolników.

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
Witajcie! gdzie Nemezis?

DRUGIE PRZEZNACZENIE
Jakieś wielkie dzieło
Zatrudnia ją — lecz czasu pytać się nie miałam.

TRZECIE PRZEZNACZENIE
Patrzcie — oto przybywa.
(Nemezis wchodzi.)

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
Gdzieżeś była! powiedz.
Równie jak siostry moje zbyt późno przybywasz.

NEMEZIS
Musiałam potrzaskane ponaprawiać trony,
Żenić głupich, zrzucone dynastye wznosić,
Za ludzi na ich wrogach dokonywać zemsty
I znów że się pomścili, żal w ich sercu wzniecać,
Mędrców pędzić do szału, a głupich przetwarzać
W wyrocznie nowych rządów, by świat gnieść na nowo,
Ludzie bowiem już czas swój przerośli oddawna
I śmiało wartość swoją rozważać zaczęli;
Ośmielili się nawet królów kłaść na szalę,
Wynosić, wielbić wolność — owoc zakazany.
Dalej! — przeszła godzina — wstępujmy na chmury!


Scena IV.
Sala Arimana. ARIMAN na tronie, kuli ognistej, otoczonej duchami.


HYMN DUCHÓW
Chwała mistrzowi! chwała panu świata!
On morza, ziemię i chmury przelata,
Dłoń jego berłem żywiołów władnąca,
Mięsza je, kłóci, w wir zamętu wtrąca.
Odetchnie — morskie warzą się przestrzenie,
Ozwie się — chmura grzmotem odpowiada,
Spojrzy — słoneczne pierzchają płomienie,
Stąpnie — grzmi ziemia i świat się zapada.
Pod jego stopą rodzą się wulkany,
Cień jego dżumą — idzie przez kometę
Na gorejącem niebie poprzedzany.
Gniew jego w popiół zamienia planetę.
Wojna doń codzień z krwawym hołdem bieży,
Śmierć płaci haracz. — Doń to wszelkie życie
Z nieskończonością swych zgonów należy,
I sam duch jego w każdym działa bycie!
(Wchodzą Przeznaczenia i Nemezis. )

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
Chwała Arimanowi! władza jego rośnie,
Spełniły jego rozkaz moje siostry obie,
I jam nie zaniedbała powinności mojej.

DRUGIE PRZEZNACZENIE
Chwała Arimanowi! My, co ludzkie karki
Na hołd dla nas zginamy, przed nim gniemy nasze.

TRZECIE PRZEZNACZENIE
Cześć! cześć ci Arimanie. Czekamy skinienia.

NEMEZIS
Mocarzu wszystkich władzców! — do ciebie należym,
A wszystko, co żyjące, mniej więcej jest naszem,
Najczęściej przecież wszystko. Silimy się społem
Zwiększaniem naszej władzy twoją moc powiększać.
Ciągłego trzeba trudu, lecz jesteśmy czujne.
Rozkaz twój co do słowa spełniony.
(Wchodzi Manfred. )

JEDEN Z DUCHÓW
Któż to wszedł? Śmiertelnik! Najzuchwalszy, najnędzniejszy prochu
Uklęknij i cześć składaj.

DUCH DRUGI
Znam go. Czarnoksiężnik.
Potęga jego wielką, a sztuka straszliwą

DUCH TRZECI
Klęknij, złóż cześć służalcze! czyż nie znasz mocarza
Tak twego jak naszego. Drżyj i pełnij rozkaz.

WSZYSTKIE DUCHY
Rzuć się na ziemię — rzuć się potępionem ciałem
Płodzie ziemi! — lub kary najstraszliwszej doznasz.

MANFRED
Znam ją — przecież nie klęknę.

DUCH CZWARTY
Doznasz jej w tej chwili.

MANFRED
Jużem — jużem jej doznał. — Ileż ja się nocy
Na ziemi — gołej ziemi moją kładłem twarzą,
Na włosy sypiąc popiół! — Już ja wyczerpałem
Całą nizkość pokory — bom upadł przed moją
Nadaremną rozpaczą, bom ukląkł przed własnem
Dziełem mojej zatraty.

DUCH PIĄTY
Co! tybyś mistrzowi
Siedzącemu na tronie śmiał odmawiać tego,
Co cała składa ziemia — jakto? czy nie widzisz
Tej grozy jego chwały. Ugnij się natychmiast.

MANFRED
Niech on się ugnie przed Tym, co nad nim panuje,
Wszechmocnym — Nieskończonym — Twórcą, co go stworzył
Nie na to, abym czcił go. Niech przed Nim uklęknie,
A będziem klęczyć razem.

DUCHY
Rozdepcie robaka!
Rozszarpajcie go na śmierć.

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
Precz! precz! on jest moim.
Królu władz niewidzialnych! śmiertelnik ten nie jest
Z rzędu pospolitego, jak to świadczy postać
I przyjście jego tutaj. Boleść jego była
Nieśmiertelnej natury, podobna do naszej.
Jego wiedza, moc, wola, o ile to może
Pogodzić się z ziemskością, która więzi w sobie
Eteryczną duchowość, były tak potężne,
Iż ziemia rzadko kiedy co równego dźwiga.
Popęd ducha wysoko uniósł go nad ludzi
I to mu tylko odkrył, co my z wieków wiemy,
Że wiedza nie jest szczęściem, lecz tylko przemianą
Jednej niewiadomości w niewiadomość inną.
Namiętności do tego, ten dział nieba, ziemi,
Od których żadna władza i żadna istota,
Oddech nawet robaczka wolnym tu nie bywa,
Zatrzęsły jego sercem — i ztąd stał się takim,
Iż ja nawet, co nie znam litości, przebaczani
Litującym się nad nim. On do mnie należy,
Może być że do ciebie — lecz czy tak jest, czy nie,
Z wszystkich duchów tej sfery, żaden tutaj nie ma
Podobnej jemu duszy, ni też władzy nad nią,

NEMEZIS
Pocóż więc tutaj przybył?

PIERWSZE PRZEZNACZENIE
Rozkaż, niech odpowie.

MANFRED
Wiecie, o czem wiedziałem, że bez silnej władzy
Nie mógłbym wśród was stanąć. Lecz są jeszcze inne
Wyższe, silniejsze władzy, — do tych ja przychodzę,
By mi dały odpowiedź na to, czego szukam.

NEMEZIS
Czego żądasz?

MANFRED
Nie ty mi odpowiedzieć możesz,
Wywołaj zmarłych — zmarłych tylko pytać mogę.

NEMEZIS
Czyż wielki Arymanie skłaniasz się do życzeń
Śmiertelnika ?

ARIMAN
Tak, — skłaniam.

NEMEZIS
Któż ma stanąć duchem?

MANFRED
Ta, co dotąd bez grobu — wywołaj Astarte.

NEMEZIS
Jaką, bądź jesteś istnością
I pod jakiem bądź imieniem
Czyliś duchem, czyli cieniem
Czy cząstkami, czy całością
Tej postaci — kształtu - ciała,
Z któremiś świat ten ujrzała
A co wróciły do ziemi,
Staw się przed oczy naszemi.
Przybierz dawne kształty swoje,
Niech się wszystko w tobie wznowi;
Serce — postać — piękność twoję,
Wydrzyj grobów robakowi.
Jaw się! jaw! jaw!
I przed tym, co cię zgładził, znów się z grobu staw!
(Wznosi się widmo Astarty i staje w pośrodku. )

MANFRED
I toż ma być śmiercią ? — Kwiat życia na licach;
Ale nie — nie żyjąca to barwa — lecz dziwna
Jakby w febrze suchotniej — fałszywa czerwoność,
Jaką jesień powleka umarłe już liście.
Ona to! ona — Boże, jaż to z dreszczem trwogi
Patrzę na nią, tę samą. — Astarte! — Ale nie,
Nie mogę do niej mówić, wy jej mówić każcie.
O przebacz mi, lub potęp.

NEMEZIS
Przez moc co z grobów ciemnoty
Swem cię zaklęciem wyrwała,
Przemów tu do tej istoty
Lub do mnie, com cię wezwała.

MANFRED
Słowa nie przemawia.
Milczenie to jest sroższem nad wszelką odpowiedź.

NEMEZIS
Tu kres mojej władzy. Mocarzu powietrza,
Twojej ją mocy zdaję, rozkaż jej przemówić

ARIMAN
Duchu! bądź mi posłusznym.

NEMEZIS
Jeszcze, jeszcze milczy.
Nie jest z naszego rzędu, w innych władz jest mocy.
Śmiertelniku! daremnem jest twoje żądanie.
Z wstydem musim odstąpić.

MANFRED
O słuchaj mię — słuchaj
Astarte! życie moje! — racz do mnie się ozwać.
Tyłem, tylem wycierpiał, tyle jeszcze cierpię.
Patrz na mnie! sam grób nawet nie zmienił cię tyle
Jak mnie żal mój za tobą. Nadtośmy nawzajem
Kochali się. — Nie na to byliśmy stworzeni
By się tak dręczyć wzajem — chociaż najczarniejszą
Zbrodnią było tak kochać, jak my się kochali.
O powiedz, powiedz tylko, że się mną nie brzydzisz,
Że ja sam całą karę za nas obu znoszę,
Że ty będziesz zbawioną — i że wreszcie umrę.
Gdyż tu wszystko najsroższe na to się sprzysięgło,
By mię przykuć do życia — życia! które mi tu
Obrzydza nieśmiertelność — przyszłość mi podobną
Przeszłości zapowiada. — Nie znam co jest pokój.
Nie wiem czego wymagam, nic wiem czego szukam
Czuję tylko czem jesteś — i czem ja tu jestem.
Chciałbym jeszcze przed śmiercią choć raz głos twój słyszeć
Niegdyś duszy muzykę. Przemów, przemów do mnie!
W czystych, pogodnych nocach wołałem na ciebie,
Płoszyłem śpiące ptaki po ich cichych krzewach,
Wilki w górach budziłem — czarnych pieczar echa
Oznałem z twem imieniem — daremnie wołanem.
Głazy dały odpowiedź — tysiąc rzeczy dało —
Duchy — ludzie ją dali — tyś sama milczała.
O przemów! — samem gwiazdy przechodził w czuwaniu,
Na niebom próżno patrzył, szukając tam ciebie,
Całą ziemię przebiegłem, a nigdziem nie znalazł
Podobnej nawet tobie. Przemów, przemów, błagam;
Spojrzyj na te złe duchy, — widzisz, czują ze mną,
Nie trwożą mię, bo ciebie czują tu jedynie.
O przemów choćby w gniewie — byłeś przemówiła,
Potęp, przeklnij, lecz niech cię raz jeszcze usłyszę,
Raz jeszcze — raz jedyny.

WIDMO ASTARTY
Manfredzie!

MANFRED
O mów, mów.
Cały żyję w jej głosie — jej to, jej głos słyszę!

WIDMO
Manfredzie! — Jutro ziemskie zakończysz cierpienia.
Żegnam cię.

MANFRED Słowo jeszcze! — czyś mi przebaczyła?

WIDMO
Żegnam cię.

MANFRED
Czy się kiedyś tam złączym?

WIDMO
Żegnam cię.

MANFRED
Jedno słowo przez litość! — czy mię kochasz jeszcze?

WIDMO
Manfredzie!
(Duch Astarty znika).

NEMEZIS
Znikła i już nie da się odwołać.
Spełni się co wyrzekła. Powracaj do ziemi.

JEDEN Z DUCHÓW
Boleść nim ciska, szarpie — takto zawsze bywa,
Ilekroć chce śmiertelnik w nadśmiertelność sięgać.

INNY DUCH
Jednakże, patrzcie, patrzcie, jak się sam przemaga,
Jak boleść wolą gromi. Gdyby się był zrodził
Jednym z nas, byłby duchem potężnym, straszliwym.

NEMEZIS
Czyż wielkiego mocarza lub jego czcicieli
Masz jeszcze o co błagać?

MANFRED
Nie mam.

NEMEZIS
Więc żegnam cię
Do czasu.

MANFRED
Spotkam cię więc jeszcze. — Gdzie?... Na ziemi?
Jak chcesz. — Za łaskę, której doznałem od ciebie,
Odchodzę twym dłużnikiem. Żegnam cię nawzajem.
(Manfred wychodni. Scena się zamyka.)


KONIEC AKTU DRUGIEGO


* * *


AKT TRZECI.


Scena I.
Sala w zamku Manfreda.


MANFRED
Która godzina?

HERMAN
Jednej jeszcze braknie hrabio
Do zajścia słońca. Zda się, że piękny mieć będziem
Zachód.

MANFRED
Czyli tak wszystko przyrządziłeś w wieży
Jakem rozkazał?

HERMAN
Wszystko. Przynoszę ci panie
Klucz i skrzyneczkę.

MANFRED
Dobrze. Możesz się oddalić.
(Herman wychodzi.)

MANFRED
(sam.)
Jakiż pokój w mej duszy — niepojęta cisza.
Nigdy podobnej jeszcze nie doznałem w życiu.
Gdybym nie wiedział dobrze, że filozofia
Z wszystkich naszych bawideł najgłupszą jest fraszką,.
Najpróżniejszym wyrazem szkólnej gadaniny,
Słuch nasz tylko zwodzącym, mniemałbym, żem znalazł
Tę złotą, tajemnicę, to szukane — Kalon —
I tam w duszy je złożył. — Wkrótce stan ten minie;
Lecz dobrze choć raz w życiu takiej doznać ciszy.
O jedno czucie moję rozszerzyła duszę.
Zapiszę w moich księgach, że takie uczucie
Istnieje tu istotnie. Kto tam wchodzi?

HERMAN
(wracając.)
Opat
Z świętego Maurycego klasztoru przybyły
Prosi hrabię o przystęp.

OPAT
(wchodzi.)
Pokój z tobą, hrabio!

MANFRED
Dzięki ci święty ojcze. Witam cię w tym zamku.
Twoje przyjście i chlubę i szczęście przynosi
Mieszkańcom tego gmachu.

OPAT
O gdybyć tak było!
Lecz hrabio! chciałbym z tobą sam na sam pomówić

MANFRED
Hermanie, odejdź. Cóż mi zacny gość przynosi?

OPAT
Nie chcę cię nudzić wstępem. Mój wiek, stan, powinnność,
Dobra chęć wreszcie, śmiałość uniewinnią moję.
Nakoniec jak sąsiada, choć ci nieznanego,
Racz mię słuchać łaskawie. — Szczególne odgłosy
Bezbożnej nawet treści szerzą się w około.
Brzmią one twem imieniem, imieniem tak świetnem
Od tylu wieków. Oby ten, co się niemi zdobi,
Przekazał je bez skazy.

MANFRED
Cóż dalej? mów, słucham.

OPAT
Mówią, że zwykłeś w takich zagłębiać się rzeczach
Których tu człowiekowi śledzić zakazano,
Że z mieszkańcami ciemnic odwiecznych się wdajesz,
Że obcujesz tu z mnóstwem duchów złych, wyklętych,
Które w głębiach podziemnych, w cieniu śmierci krążą.
Wiem, że z ludźmi, bliźniemi twemi, rzadko bardzo
Myśli twoje zamieniasz, że samotność twoja
Jest pustelniczą — oby w świętą się zmieniła!

MANFRED
I któż są ci, co takie rozsiewają wieści ?

OPAT
Moi bracia klasztorni — strwożone wieśniaki,
Lenniki nawet twoje. Niespokojnym, groźnem
Okiem patrzą na ciebie. — Niepewnyś jest życia.

MANFRED
Odbierz je.

OPAT
Ja ocalić, nie gubić przychodzę.
Nic chcę śledzić, nurtować po głębiach twej duszy,
Lecz jeźli to jest prawdą, jeszcze czas jest hrabio,
Do model i pokuty. Zgódź się, złącz na nowo
Z prawowiernym kościołem, a przez kościół z niebem.

MANFRED
Słuchałem, odpowiadam. Czem jestem, czem byłem,
Sprawa ta pozostanie między mną i Bogiem.
Nigdy za pośrednika nie wezmę człowieka.
Jeżelim wasze prawa zgwałcił — dowiedź — ukarz.

OPAT
Nie o karze ja mówię, lecz o przebaczeniu,
O pokucie, mój synu. Tyś sam winien obrać
Tę drogę już ostatnią. Wówczas kościół, wiara,
Dozwolą mi ułatwić ci drogę od grzechu
Pierwszą niebu zostawiam. Bóg to, Bóg powiedział:
"Do mnie zemsta należy. " — Z drżeniem i pokorą
Sługa jego powtarza to straszliwe słowo.

MANFRED
Starcze, nie ma tej mocy żaden człowiek święty —
Niczem są modły — skrucha czyszcząca — wzrok, postać
Pokory — niczem post — śmierć — - sroższe nawet od nich
Te wrodzone męczarnie trawiącej rozpaczy,
Które są jak zgryzoty, choć bez trwogi piekła,
A przecież dostateczne, aby samo niebo
W piekło zamienić. Nie, nie, wszystko to nie zdoła
Żywego czucia grzechu z wolnej wydrzeć duszy,
Ni zbrodni, ni boleści — ni zemsty nad sobą.
Żadna przyszłość takiego, co się sam potępia,
Nie ukarze tak silnie, jak on własną duszę.

OPAT
Wszystko to dobrze. Minie to bowiem, a błoga
Przyjdzie nadzieja, która z spokojną ufnością
Spojrzy na kraj zbawienia. Kto go szuka, znajdzie,
Jakiekolwiek być mogą jego ziemskie błędy,
Byle żalem zmazane. Czuć potrzebę skruchy,
Już jest skruchy początkiem. Przemów, a w czem kościół
Może tylko oświecić, oświeci cię pewnie
I co może przebaczyć, przebaczonem będzie.

MANFRED
Gdy szósty cesarz Rzymu blizkim już był zgonu,
Sam sobie miecz wraziwszy dla ujść a sromoty
Śmierci publicznej, którą ten sam senat wyrzekł,
Co przed nim dotąd pełzał, — przyszedł pewien żołnierz
I z przychylną litością chciał przysłużnym płaszczem
Krew mu wstrzymać z rozdartej buchającą rany.
Konający Rzymianin, przecież i w gasnącem
Spojrzeniu cesarz jeszcze, odepchnął go i rzekł:
Zapóźno! — toż to wierność?

OPAT
Do czegoż to ściągasz ?

MANFRED
Odpowiadam z cesarzem — za późno!

OPAT
Nie — nigdy
Zapóźno do zgodzenia się z duszą, zgodzenia
Duszy z niebem. Czy nie masz nadziei? Rzecz dziwna!
Ci nawet, którzy w górne nie wierzą nadzieje,
Tworzą tu sobie marę i jakby tonący
Tej wątłej się i łomnej chwytają gałązki.

MANFRED
Ach ojcze! miałem kiedyś, miałem te sny ziemskie,
Wrzałem niegdyś szlachetnym młodości popędem,
Chciałem sobie przywłaszczyć ducha drugich ludzi,
Zostać słońcem narodów — i wzbić się wysoko,
I lecieć — lecieć — choćby na to, aby runąć,
Lecz runąć jak te szczytne w górach katarakty
Które z grzmotem z obłocznej buchnąwszy wyżyny
I lecąc w sam war głębi, leżą tam w przepaści,
Leżą — ale potężne. — Lecz już to minęło.
Wszystkie się moje myśli zawiodły na sobie.

OPAT
Jak to?

MANFRED.
Nie mogłem mojej zwyciężyć natury.
Kto chce panować, musi służyć, schlebiać, pełzać,
W każdej chwili być czujnym, wciąż śledzić, podzierać,
Żywem kłamstwem być musi, kto chce być najwyższym
Pomiędzy nikczemnymi — a taką jest massą.
Niechcę się mieszać z trzodą, chociażbym miał zostać
Jej przywódzca — przywódzca nawet wilków trzody.
Lew jest samotnym, takim i ja jestem.

OPAT
Ale
Czemu nie żyć w wspólności, nie działać z drugiemi?

MANFRED
Cała moja natura życiu sprzeczną była.
Nie byłem przecież srogim, nie chciałem być twórcą
Zniszczenia — ale chciałem je znaleść — jak ten wiatr,
Ten gorący, płomienny oddech samotnego
S i m u m, ten syn pustyni, co przez martwe piaski
Wiejąc — piaski bez krzewu, — huczy i szaleje
Po ich dzikich i suchych wałach — i nikogo
Nie, szuka, byle nie był szukanym, gdyż wówczas
W spotkaniu tem zabójczy. Takim był bieg mego
Żywota. Inne rzeczy stanęły mi później
Na drodze, ale już ich nie ma.

OPAT
O Boże mój!
Zaczynam się obawiać czyli pomoc moja
Nie będzie już zapóźną — a przecieś tak młody.
Chciałbym ci....

MANFRED
Spojrzyj na mnie. Jest tu rodzaj ludzi,
Co w młodości starzeje i kwitnąc umiera,
Choć nie gwałtowną śmiercią wojny. Jednych rozkosz
Zabija — drugich praca — nauka — znużenie —
Ci giną z chorób ciała, tamci z chorób duszy,
Innych zwiędłe, złamane zabijają serca.
Tą ostatnią chorobą, co tak różne bierze
Postaci i nazwiska, stokroć więcej ginie
Niźli los ich na swojej nakryślił tablicy.
Spojrzyj na mnie, jam wszystkie te choroby, wszystkie
Przecierpiał — gdy dość jednej było. Nie dziw się więc
Że tem jestem, czem jestem, lecz że kiedyś byłem
I że takim tu będąc, jeszczem jest na ziemi.

OPAT
Słuchaj mię przecież....

MANFRED
Starcze! szanuję twe lata,
Stan twój. — Wierzę, że zamiar przywiódł cię tu święty,
Lecz próżno. Nie bierz tego za skutek dzikości.
Więcej tobie niż sobie przykrości oszczędzam,
Unikając rozmowy. A więc — żegnam ciebie.
(Manfred wychodzi.)

OPAT
Jakby szlachetną mógł być istotą! — Ileż w nim
Siły do wykształcenia pięknego obrazu
Z tych świetnych żywiołów, zgodzonych roztropnie!
Teraz zamęt straszliwy — i światło — i ciemność,
Duch — błoto — czyste myśli — trudne namiętności
Pomięszane bez ładu i w walce bez końca,
Śpiące lub też burzące. Zgubi się, a przecież
Nie powinien się zgubić. Raz jeszcze spróbujmy.
Tacy godni ratunku. Powinność mi każe
Na wszystko się odważyć dla dobrego skutku.
Pójdźmy za nim. Ostrożnie, przecież stale, mężnie.
(Wychodzi.)


Scena II
Inny pokój. MANFRED I HERMAN.


HERMAN.
Hrabio, przyjść mi kazałeś przed słońca zachodem,
Teraz właśnie za góry ma zapaść.

MANFRED.
Czy tak jest?
Pójdę mu się przypatrzyć.
(Przystępuje do okna. )
Promienisty kręgu!
Bóstwo młodej natury — synów tych olbrzymów,
Których miłość aniołów spłodziła z córami
Śmiertelnych — piękniejszemi nad te uwiedzione
Duchy, które ku ziemi ściągnęły niezwrotnie.
Świetny, przepyszny kręgu! — tyś był jak Bóg czczony,
Nim na jaw tajemnica stworzenia cię wyszła.
Ty najranniejszy sługo Wszechmocnego. Ty coś
Na ich górach, chaldejskich zachwycał pasterzy,
Póki dusz całych w modły nie wylali. — Widny,
Materyalny Boże! — obrazie i cieniu
Nieznanego — ty celna gwiazdo — ty środkowy
Punkcie światów, co ziemię tę nam znośną czynisz,
Który rządzisz barwami i sercami wszystkich,
Co w twojem żyją, świetle Królu por! Monarcho
Wszystkich sfer i mieszkańców! Gdziekolwiek tu żyjem,
Wszędzie duch nasz wewnętrzny równie jak twarz nasza
Twą się barwą powleka. Wchodzisz — świecisz — spadasz,
Zawsze w całej twej chwale. Żegnam cię o słońce!
Już cię nigdy nie ujrzę. Pierwsze nie spojrzenie
Miłości i zdziwienia było tu dla ciebie,
Przyjmij i to ostatnie. Nigdy już nie będziesz
Przyświecać tu istocie, dla której dar życia
Sroższem byłby nieszczęściem. — Zaszło. Pójdźmy za niem.
(Odchodzi. )


Scena III.
Góry. W niejakiej odległości zamek Manfreda.
Taras przed wieżą. Zorza wieczorna.
HERMAN, MANUEL I INNI DOMOWNICY.



HERMAN
Dziwna rzecz! od lat tylu, noc w noc i tak długo
Czuwający przesiedział w tej wieży, sam jeden.
Byłem tam nieraz wewnątrz jak i wy byliście,
A jednakże z wszystkiego cośmy tam widzieli,
Niepodobna wyśledzić czem się tak mozoli.
To wiem, że jest tam pokój, w którym nikt nie postał,
I chętnie z trzech lat moich ustąpiłbym zasług,
Gdybym tylko mógł jego dociec tajemnicy.

MANUEL
Byłoby niebezpiecznie. Przestań na tem, co wiesz.

HERMAN
Manuelu, tyś mędrszy i starszy, ty mógłbyś
Wiele wyjawić. Wszakże mieszkałeś w tym zamku.
Ileż lat temu ?

MANUEL
Jeszcze hrabia Manfred nie żył.
Gdym służył ojcu. Syn mu w niczem niepodobny.

HERMAN
O iluż synach można tak samo powiedzieć,
Lecz w czemże się tak różnią?

MANUEL
Nie mówię o rysach,
Ni o postaci, lecz o umyśle, zwyczajach.
Hrabia Zygmunt był dumnym, lecz wesołym, wolnym,
Lubił wojny, hulanki, nie ślęczał nad książką,
Nie krył się w samotności, nie trwonił swych nocy
Na posępnem czuwaniu. Całą noc ucztował
Głośniej nawet niż we dnie, nie błądził po lasach,
Skałach, jakby wilk jaki, nie stronił od łudzi,
Ni od ludzkiej zabawy.

HERMAN
Niech je licho bierze!
Piękneż to były czasy. O gdyby na nowo
Powróciły do zamku — lecz on tak wygląda
Jakby o nich zapomniał.

MANUEL
Zamek ten musiałby
Wprzódy pana odmienić. Dziwneż ja to, dziwne
Rzeczy tutaj widziałem.

HERMAN
Daj się, daj uprosić,
Opowiadaj, a łatwiej sen spędzimy z oczu.
Napomykałeś dawniej o pewnem zdarzeniu,
Które tu przy tej wieży miało stać się niegdyś.

MANUEL
Noc to była okropna. Pamiętam ją dobrze.
Szary mrok świat ociemnił, właśnie jakby teraz,
I taki sam był wieczór. Ten czerwony obłok
Co wisi nad Eigerem, i wtenczas tak wisiał
Zupełnie jakby ten sam. Zerwał się wiatr nocny,
Lecz łagodnie powiewał. Księżyc z chmur wybłysnął
I po wszystkich się górach roziskrzyły śniegi.
Hrabia Manfred jak teraz był tam w swojej wieży,
Lecz nie wiemy co robił. Była tam zarazem
Jedyna towarzyszka jego nocnych czuwań
I odludnych pielgrzymek, ta, którą, ze wszystkich
Istot tej ziemi zdawał się kochać jedynie,
A której sam krwi związek już mu kochać wzbraniał,
Astarte — jego własna.... Ciszej'! ktoś nadchodzi.
(Wchodzi opat klasztoru.)

OPAT
Gdzież jest pan wasz?

HERMAN
Tam w wieży.

OPAT
Muszę z nim pomówić.

MANUEL
Nie można. Sam jest tylko. Nikogo wprowadzać
Nie wolno.

OPAT
Sam odpowiem za winę, jeżeli
Jest to winą, lecz muszę widzieć go koniecznie.

HERMAN
Wszakżeś panie już tego widział go wieczora.

OPAT
Hermanie, rozkazuję. Zastukaj i powiedz
Hrabiemu, że tu jestem.

HERMAN
Nie śmiem.

OPAT
A więc muszę
Sam wnijść bez opowiedzi.

HERMAN
Stój! ojcze wielebny,
Zatrzymaj się na chwilę.

OPAT
Czemu?

HERMAN
Pójdź tu wprzódy,
Pójdź za mną, a o wszystkiem dowiesz się odemnie.


Scena IV.
Wewnątrz wieży.


MANFRED
(sam.)
Gwiazdy w całej świetności Księżyc nad szczytami
Gór śnieżno-jasnych. O jak pięknie! Dotąd jeszcze
Tak mi błogo z naturą. Mnie znajomszem było
Ciemne nocy oblicze niźli twarz człowieka.
Jam w jej cieniu gwiaździstym, w jej mrocznej, samotnej
Swobodzie, wyuczył się tajemniczej mowy
Swata innego. Pomnę, jak w młodości mojej,
Kiedym był na podróżach, — w takiej właśnie nocy
Stałem pośród potężnych Kolizeum murów,
Celnych, świętych ostatków wszechmocnego Rzymu —
Drzewa co wzdłuż złamanych rozrosły się łuków
Ciemno się kołysały w błękitnej północy:
Przez szczeliny rozwalili przeglądały gwiazdy.
Strzegący pies zdaleka z po za Tybru szczekał,
Bliżej z gmachów Cezara słuchać było długie
Sów krzyki i czasami pieśń odległej czaty
Ozwała się i w wiatru skonała powiewie.
Kilka cyprysów po za staremi rozłomy,
Chociaż na strzał odległych — zdało się widnokrąg
Oczu mych ograniczać. Gdzie niegdyś Cezary
Przebywały, a teraz nocne huczą ptaki,
Wyrósł gaj wśród rozwalili tych upadłych gmachów
I w gruzach się cesarskich rozkorzenił ognisk.
Stoi dotąd skrwawiony cyrk gladyatora,
Stoi ten szczyt szlachetny — arcydzieło ruin!
Gdy komnaty Cezara, Augusta podwoje,
Zaledwie już widzialnym gruzem ścielą ziemię.
Ty ciągle się toczący księżycu, tyś wszystko
Oświecał, a rozległy i snętny blask lejąc
Łagodził twardą dzikość strasznego zniszczenia,
I na nowoś zapełniał, jakbyś odbudował
Potężne wieków wyrwy. Tyś wszystko zostawił
Co pięknem jeszcze było, a co niem nie było,
Podniosłeś do piękności — aż wszystko nabrało
Świętości religijnej, a z serca się lała
Cicha cześć dla wielkości mężów starożytnych
Zmarłych lecz berłowładzców — którzy i z urn swoich
Panują puchom naszym. — Taką noc ta była.
Dziwna rzecz, że w tej chwili przyszła mi na pamięć;
Lecz stokroć doświadczałem, że właśnie w tej dobie
Dzikim pędem myśl nasza ucieka w dalekóść,
Gdy w porządek rozwagi szykować ją chcemy.
(Opat wchodzi.)

OPAT
Hrabio, przebacz łaskawie powtórnemu przyjściu,
Niech cię swojem natręctwem pokorna gorliwość
Nie pobudza do gniewu. Jeźli na złe wyjdzie,
Niech to złe spadnie na mnie, dobry tylko skutek
Niech spłynie na twą głowę — rzecbym wolał serce.
O gdybym je mógł wzruszyć słowy lub modłami,
Szlachetną ocaliłbym duszę — obłąkaną
Lecz nie zgubioną jeszcze.

MANFRED
Nie — nie znasz mię, ojcze.
Dni moje policzone, zapisane czyny,
Precz! lub niebezpieczeństwo czeka cię tutaj. Precz!

OPAT
Nie chcesz mi przecie grozić?

MANFRED
Nie — uprzedzam tylko,
Że blizkim jesteś zguby i chcę cię ratować.

OPAT
I cóż przez to rozumiesz?

MANFRED
Spojrzyj tu. Cóż widzisz?

OPAT
Nic.

MANFRED
Patrz tylko. Wytęż wzrok. Teraz mów, co widzisz.

OPAT
To co mrozem przestrachu wstrząsnąć by powinno,
A przecież mię nie wstrzęśnie. Widzę jakąś postać
Ciemną, groźną, okropną, wychodzącą z ziemi,
Podobną, bogu piekła; twarz swą płaszczem słoni.
Cała jak gdyby groźną obwiniona chmurą
Stoi tu między nami — nie lękam się przecie.

MANFRED
Nie masz się czego lękać, nic ci nie uczyni.
Sam jej widok jednakże mógłbym lodem śmierci
Ściąć twoje stare członki. Radzę ci więc, uchodź.

OPAT
Nigdy, dopóki tego nie przewalczę ducha.
Po cóż on tu przybywa?

MANFRED
Tak jest. Po co przybył?
Nie posłałem po niego — przybył niewezwany.

OPAT
Zgubiony śmiertelniku! na cóż ci się wdawać
Z podobnemi istoty. Drżę o ciebie. Czemuż
Tak na siebie patrzycie ? Ach! twarz swą odsłania,
Całe czoło gromami piorunów zorane,
W oczach jego goreje nieśmiertelność piekła.
Precz ztąd!

MANFRED
Mów, po coś przybył?

DUCH
Pójdź! pójdź!

OPAT
Nieznana istoto? Mów.

DUCH
Jestem geniuszem
Jego. Pójdź! czas twój przyszedł.

MANFRED
Na wszystkom jest gotów,
Ale przeczę tej władzy która mnie przyzywa.
Któż cię przysłał?

DUCH
Dowiesz się o tem wkrótce. Pójdź! pójdź!

MANFRED
Rozrządzałem istoty wznioślejszej natury
Niż twoja. Z pany twemi walczyłem. A więc precz!

DUCH
Śmiertelniku! Przyszedł czas twój. Dalej więc ze mną!

MANFRED
Wiedziałem ja, że moja dobija godzina,
Lecz nie na to, bym takim jak ty oddał duszę.
Precz! jakim żyłem, takim i umrę — samotnym.

DUCH
A więc braci mych przyzwę. Powstańcie!
(Duchy się ukazują.)

OPAT
Precz! precz ztąd!
Duchy piekła, precz mówię! Tam gdzie kościół włada
Wy jesteście bez mocy. Zarzekam was w Imię.....

DUCH
Starcze! Znamy moc naszą i rozkaz nam dany,
Wiemy, żeś kapłan. Nie trwoń świętych słów daremnie,
Nie one nie pomogą,. Człowiek ten zgubiony;
Raz jeszcze wzywam — pójdź, pójdź!

MANFRED
Wszystkim wam zaprzeczam
Władzy nademną, a choć czuję że się dusza
Już oddziela od ciała, zaprzeczam jej przecie:
Nie ustąpię, dopóki tyle mam oddechu
Abym mógł na was moję wyzionąć nienawiść,
A tyle ziemskiej siły, by z duchy walczyła.
O każdy z moich członków łamać się będziemy.

DUCH
Nieprzeparta istoto! tenże to jest z ciebie
Czarnoksiężnik, co przez świat niewidzialny krocząc
Chciał się z nami porównać ? Któżby to był mniemał,
Że ty życie tak kochasz, ty, to samo życie
Źródło twoich niedoli!

MANFRED
Kłamiesz zdradna jędzo!
Wiem, że życia ostatnią już żyję godzinę
I nie chciałbym o jednę przedłużyć je chwilę.
Nie przeciw śmierci walczę, ale przeciw tobie
I tym duchom tu w koło. Nie w skutku układów
Z tłuszczą twoją nabyłem tej potężnej władzy,
Lecz przez wyższą naukę, łamanie się z ciałem,
Śmiałość, nocne czuwania, moc duszy, zgłębianie
Mądrości dawnych mężów (kiedy na tej ziemi
Ludzie i duchy jeszcze przebywały razem,
A wyście bez przewagi były). — Ja na własnej
Stoję tu mocy. Przeczę więc waszej. Szydzę z was.
Odtrącam. Gardzę wami!

DUCH
Twoje mnogie zbrodnie
Uczyniły cię moim.

MANFRED
A tobie co do nich?
Więc do zbrodni karania innych trzeba zbrodni,
Zbrodni większych zbrodniarzy ? Precz do twego piekła!
Czuję w duszy, że nad mną żadnej nie masz władzy
I zbyt dobrze wiem o tem, że mię nie posiędziesz.
Com spełnił — to spełnione. Noszę ja tu w sobie
Męczarnią, ktorej twoje zwiększyćby nie mogły.
Duch jako nieśmiertelny, sam sobie odpłatą
Tak złych jak dobrych myśli — sam źródłem, sam końcem
Złego, sam sobie miejscem, sam czasem. Jego zmysł
Wewnętrzny z śmiertelności wyzwolon, nie wciąga
W siebie barwy znikomych i zewnętrznych rzeczy.
Dręczą ducha męczarnie lub też radość poi
Podług wnętrznej wartości jaką uzna w sobie.
Nie! nigdyś mię nie kusił i skusić nie mogłeś.
Nie byłem twą igraszką i łupem nie będę.
Sam własnem burzycielem byłem tu dotychczas,
Sam nim będę na wieczność. — Precz pobite duchy !
Jest na mnie ręka śmierci, lecz nie wasza ręka.
(Nikną demony.)

OPAT
Niestety! jakżeś blady — usta twe zbielały,
Pierś się wznosi i oddech tak ciężko pracuje.
Głos twój w gardle chrzypiący. Podnieś myśl do Boga,
Módl się choćby i w myśli — lecz tak nie umieraj.

MANFRED
Przeszło. Wzrok mój oćmiony już cię nie rozezna
I wszystko zda się płynnem okrążać mię kołem,
Ziemia rośnie podemną. Bądź zdrów. Daj mi rękę.

OPAT
Zimno, zimno, niestety, już serca dosięga.
Jednę tylko modlitwę! — Jakże ci jest, powiedz.

MANFRED
Widzisz starcze, że nie tak trudno jest umierać.
(Manfred umiera.)

OPAT
Stało się. Skończył. Dusza jego uleciała.
Dokąd? — nie śmiem pomyślić — lecz już po wszystkiemu.


KONIEC MANFREDA.


________________________
PRZYPISKI DO "MANFREDA"

Znakomite pióra angielskie, niemieckie, francuzkie i jedno polskie, rozwiodły się ta. k szeroko nad pięknością; Manfreda, że zarozumiałością byłoby chcieć po nich coś lepszego powiedzieć. W większej części tych uwag porównywano Manfreda z Faustem Getego. Do post rzężeń, tyczących się tego porównania, to tylko ośmielę się dodać, że jeźli Gete [Goethe] bogatszym jest w rozmaitości form i stylu, którą chcąc się odznaczyć, zniża się nieraz do najbrzydszych obrazów i wyrażeń; Byron zawsze utrzymuje się przy godności i dostojności wyższego stylu poetycznego. Gete zdaje się nietylko pozbawiać nas pociech doczesnych, lecz i przyszłe życie wątpliwem czynić. W Manfredzie tyle miejsc wskazać by można, w których z ciemnoty obłędu tak jasno promień wyższej przebija się prawdy.

* * *

Byron przesławszy raz pierwszy do druku Manfreda i odebrawszy napowrót rękopism z uwagami Gifforda, w których tenże potępił zupełnie akt III., natychmiast odmienił go całkowicie, podnosząc go do wartości dwóch pierwszych aktów. Najwięcej do nowej jego piękności przyczyniło się nadanie większej godności i świętości charakterowi kapłana katolickiego, którego w szyderskim nieco obrazie, w pierwotnym wystawił zarysie.

___

…… co z ich wodnych
Mieszkań przyzwał Anteros i Eros w Gadarze.


Filozof Jamblichus. Historya przyzwania Eros i Anteros znajduje się w życiu jego przez Eunapiusza. Rzecz dobrze napisana.

___

Dwuznaczną dał odpowiedź i wyrok się spełnił.

Patrz w Plutarcha życiu Cymona, historyą Pauzaniusza.

___

.......... synów tych olbrzymów,
Których miłość aniołów spłodziła z córami
Śmiertelnych.

Genesis r VI, w. 2. 4.

Co do tej cytacyi pisma świętego winienem krótką uwagę dołączyć. Tak Byron w swojem misterium "Niebo i Ziemia", jak Moore w "Miłości Aniołów", z miejsca tego Genesis wysnuli swoje poemata. Filo, Józef i pierwsi ojcowie Kościoła rozumieli wprawdzie Aniołów pod tem wyrażeniem Dzieci Boga; późniejsze jednak wykłady wywiodły dostatecznie tak z ówczesnego słów znaczenia, jak i z toku całego opowiadania, że Dzieci Boga znaczą tu synów wiernych Bogu Patryarchów, następców Seta: córy zaś ludzi należą do wygnanego rodu Kaina. Uwagę tę dla tego tu umieszczam, iż nie sądzę, aby prawo poezyi rozciągało się aż do samowolnego wykładu piśma świętego.

___

Tak przestrachu jak czasu igraszką jesteśmy.

Gete tłómacząc to miejsce, nazwał ten monolog, przeciążony wstrętem i obrzydzeniem życia — wzmocnionym monologiem Hamleta. Wiele sztuki potrzeba, mówi on, aby powplatane parantezy w jedną zlać całość. Przełożył on ten monolog, ile możności, dokładnie, nie uniknął przecież błędu tak dziwnego, biorąc yoke za joke, gdy pierwsze "jarzmo", a drugie "żart" oznacza, co mu Tieck w Novelli — Uebereilungen — wytyka. Czytałem innego tłómacza, i nawet jednego z lepszych, który hearths, ogniska, wziął za "serca", a desert za "puszczę". Włoch jeden nawet z "błędnego ognika" zrobił "wiecheć słomy", co tak oburzyło Byrona, że mu za rękopism przekładu 200 franków zapłacił, przyczem tłómacz nieszczęśliwy musiał wytrzymać cały wybuch gniewu autora i jeszcze zobowiązać się w piśmie urzędowem, że w życiu swojem żadnego z jego wierszów nie przełoży.


________________________


MANFRED by Lord Byron – tekst oryginalny (w języku angielskim)


WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,925,493 Unikalnych wizyt