|
Lord Byron
OBLĘŻENIE KORYNTU.
(przekład: Franciszek Morawski)
I.
Tysiączne lata i wojny i burze
Przeszły ryjące po koryntskim murze,
A przecież dotąd mimo tylu wieków
Stoi ta twierdza, dzieło wolnych Greków.
Wśród trzęsień ziemi, wśród szturmów nawały
Nie zadrżał nawet gmach tej wzniosłej skały,
Klucz tej Grecyi, którą jarzmo tłoczy,
Przecież wzrok dumny po tej górze toczy
Dwóch mórz granicy. — Przy niej to gotowe,
Z dwóch stron się zetrzeć fale purpurowe,
Jakby tej groźnej zlękły się przegrody,
U stóp jej kornie gniewne ścielą wody.
Gdyby od krwawej śmierci Tymofana
Aż do ucieczki perskiego tyrana,
Wszystka krew, która kraj ten zalewała,
Z głębi tych lądów znów wytrysnąć miała,
I wszystkie kości w jeden stós się zbiegły
Co w tylu wojnach ziemię tę zaległy,
Całe to sławne Grecyi przestworze
Nowe i krwawe zalałoby morze,
I wyższy kolos przebódłby lazury
Niźli ten ogrom Akropolis góry
Której wierzch, w groźnej tylu baszt koronie,
Piętrzy się dumnie i w obłokach tonie.
II.
Na ciemnym szczycie Cyteronu lśniące
Wznoszą się, sterczą liczne lanc tysiące:
Niżej oparte o mór; obu brzegi
Bielą się różnych namiotów szeregi.
Wojska szykami stanęły długiemi,
Mnogie księżyce jaśnieją nad niemi,
Czernią się Spahy — ciągną — a na przedzie
Każdego z hufców basza brodacz jedzie,
I jak daleko oko sięgnąć zdoła
Same turbany wszystkie kryją czoła.
Tu wielbłąd pod swym przyklęka ciężarem,
Tam koń pod zwinnym pieni się Tatarem,
Turkoman rzucił swoje trzody, stada,
W broń się uzbroił i znów szablą włada.
Ciągle grzmiącemi zagłuszane strzały
Gładzą się morza uciszone wały.
Przykop gotowy. — W szybkim jak błysk locie
Śmiercią brzemiennych kręgów świszczą krocie,
Liczne od murów odpadają łomy
Ciągle ciężkiemi wybijane gromy:
Ale i twierdza odpowiadać umie
Wyzywającej Muzułmanów dumie,
I śmierć im za śmierć odsyła bez zwłoki
Przez gęste kurzu i dymu obłoki:
III.
Któż to w tych trudach najśmielszym przywodzi?
Kto codzień bliżej pod ten wał podchodzi?
Nikt nie ma z wszystkich tam synów proroka
Jego wśród boju zręczności i oka;
Żaden wódz wyższem nie słynie tam męztwem,
Ani też krwawszem pyszni się zwycięztwem.
Z czynu do czynu i z pola na pole
Pędzi i konia spienionego kole,
A gdy wróg nagle na przykop uderzy
I najcelniejszych wytnie mu żołnierzy,
Lub gdy obrońce groźnej działobitni
Szturmowi jego stawią opór zbytni,
Zsiada z rumaka, stawa na wojsk przedzie,
Krzepi zachwianych i sam na bój wiedzie.
On wśród tych wodzów pierwsze miejsce trzyma,
Któremi dumny Sułtan się nadyma,
On to najzręczniej prowadzi żołnierza
I lancą włada i działo wymierza,
Miecz jego w boju głów tysiące zmiata,
Alp mu na imię — z wiary, apostata.
IV.
Z świetnego niegdyś szczepu on pochodził,
W swej się Ojczyznie — w Wenecyi zrodził,
Lecz gdy go za jej wygnano granice
Podniósł przeciw niej tę samą prawicę
Którą do boju wprawiali ziomkowie,
I odtąd turban na swej nosi głowie.
Po licznych zmianach całe państwo greckie,
Przeszło z Koryntem pod prawo weneckie,
I teraz widzą tu pod mury temi
Wspólnych swych wrogów — widzą Alpa z niemi,
Alpa, co w takim zaciął się zapale,
Młodych zaprzańców gorejącem szale,
Że ciągle w swojej obrażonej dumie
I mścić się tylko i w krwi broczyć umie.
Nie — już tej, co się dumnie — wolną — mniema,
Nie — już dlań starej Wenecyi nie ma!
Miał on w niej wrogów swego szczęścia, chwały,
Co bezimienną skargę nań podały,
Skargę — wśród nocy — w Lwiej paszczy złożoną
A której nie mógł swoją zbić obroną.
Uciekł on wcześnie i z życiem się schronił,
Lecz na to, by je później w wojnach trwonił
I swej Ojczyznie dowiódł straty męża,
Co wszystkich zwalczył, co sam krzyż zwycięża,
Świetne księżyca stwierdza panowanie
I lub się zemści, lub też żyć przestanie.
V.
Ten sam — co później w Karłowickiej klęsce
Padłszy, własnego uwiecznił zwycięzcę,
Co poległ na tych polach krwią okrytych
Pierwszy z walczących, ostatni z zabitych,
Bez żalu życia, przecież w wściekłym szale,
Klnąc i złorzecząc chrześciańskiej chwale,
Ten sam Kumurgi nieprzepomnej sławy
Ostatni Greków ujarzmiciel krwawy,
Dzisiaj to całe wojsko Turków sprawia
Alpa na czele przednich hufców stawia,
Alpa, co stał się godnym tej nagrody
Z ziemią zrównawszy liczne miasta, grody,
I codzień krwawszym dowodząc mu czynem
Jak dzielnym, wiernym jest proroka synem.
VI.
Słabiał mur twierdzy kulami poryty
Szybko, potężnie i bez przerwy bity:
Podobnym burzy grzmotem wciąż ryczały
Działa częstemi rozpalone strzały.
Były dni, w których bomby muzułmańskie
Pękłszy, świątynie zapalały pańskie,
A gdy się który z owych gmachów walił,
Co go ten lotny wulkan wstrząsł i palił,
Grzmiał łom po łomie z dachów, ścian zwęglonych,
A ogień w słupach wybuchał czerwonych,
Lub też w potężne iskry się rozpryskał
I jak gwiazdami ziemi, w niebo ciskał.
Grubą na słońce rzuciły osłonę
Obłoki, dymów kłębami sczernione;
Ciężko siarczyste wzbijając się chmury,
Szeroko niebios powlekły lazury.
VII.
Lecz nie dla zemsty, choć jej zdawna wzywał,
Nie dla niej tylko Alp twierdzy dobywał
I uczył Turków jak zręcznemi strzały
I łamać mury i rozwalać wały.
Była w tej twierdzy uroczego wdzięku
Dziewica, którą chciał on z ojca ręku
Wydrzeć, zaślubić. Starzec ten niezgięty
W gniewie swym opór stawia mu zacięty.
Choć przez lat tyle o jej rękę prosił
I jeszcze imię chrześciańskie nosił.
Niegdyś z szczęśliwszą dni weselszych wiosną
Nie jak dziś. zbrodnią obarczony sprosną,
W lśniących on salach lub też lotnej nawie
W zapust weneckich tak rozgłośnej wrzawie
Jaśniał nad wszystkich — a w nocach miesięcznych
Tak w serenadach smętnych, słodko dźwięcznych,
Grał jej i nucił swe miłośne żale,
Ze nigdy morskie Wenecyi fale,
Żadne dziewice w całej Włoch przestrzeni
Tak wzruszających nie słyszały pieni.
VIII.
Wszyscy jej serce za podbite mieli,
Nikt jej nie zajął z śród tylu czcicieli,
Nikt ręki Anny nie mógł zyskać w darze
Aby przed święte powiódł ją ołtarze.
Zważano nawet, że gdy Alp odpłynął
I gdzieś do brzegów pogańskich zawinął,
Zwykły jej uśmiech z ust jej znikł niezwrotnie
Zbladła i często dumała samotnie.
Częściej ją w pośród świątyń spotykano,
Rzadziej na ucztach, na balach widziano,
W których spuszczała oczy obojętne
Nowym już swoim zdobyczom niechętne.
Zimnem na wszystko było oko Anny
Ubiór jej nawet bywał mniej staranny,
Śpiew jej utracił wiele ognia, siły,
Stopy choć lekkie lecz mniej lotne były
W tych tańcach, które choć do ranku trwały,
Weselszym parom zbyt krótkie się zdały.
IX.
Gdy Sobieskiego potężna prawica
od Wiedniem hardość łamała księżyca,
z greckich karków zastępy weneckie
Zwycięzko jarzmo zrzuciły tureckie,
Minotti prawem tem w Koryncie władał
Które mu Doża nad Grecyą nadał,
A której wreszcie po tak długim boju
Litośnie uśmiech zabłysnął pokoju.
Lecz nim ten pokój znów został zerwany.
Co z jarzma Turków wyrwał Chrześciany,
Minotti do swej utęskniony córy,
W groźne Koryntu wprowadził ją mury.
Nie — odkąd słynna Menelaja żona
Kraj ten rzuciła niewiarą splamiona,
I odkąd swoją zbrodnią nam dowodzi
Ile nieprawa miłość nieszczęść rodzi,
Nikt tak cudnego nie ujrzał tam lica,
Jakiem wenecka jaśniała dziewica.
X.
Pękł mur i runął. — Otwór nad zwaliskiem.
Jutro więc, jutro z pierwszym dnia zabłyskiem
Groźny, potężny tłum celnych rycerzy
Rzuci się szturmem i w wyłom uderzy.
Wojsko sprawione i hufiec wybrany,
Hufiec szturmowy, ztąd — straconym — zwany.
Pójdzie na czele, pójdzie z wzgardą życia
Pełen nadziei i pewien zdobycia.
Z mieczem on w ręku wedrze się na wały,
Lub drogę swemi tak uściele ciały,
Że drudzy po nich jakby po drabinie
Pójdą, aż na na niej już ostatni zginie,
XI.
Północ. — Księżyca jasność, zimna, blada,
Smętnie na wzniosłe czoła gór tych spada.
Błękit na wodach, a niebo w lazurze
Zda się jak morze rozwieszone w górze
Z wyspami światła, których blask wieczysty
Tak żywy — jasny — eteryczne czysty.
Że kto się spojrzy na ich świat uroczy
I znów ku ziemi korne spuści oczy,
Radby się ku nim puścić w lot daleki
Z ich nieśmiertelnem światłem zlać na wieki!
Całe powietrze tak czyste, promienne,
Wody spokojne, a tak ciche, senne,
Że ledwie falą śnieżno się pieniącą
Z głuchym pomrokiem brzeżny żwir potrącą.
Ucichły morza z śpiących wiatrów ciszą,
Liczne sztandary wzdłuż swych drzewców wiszą
I gdy tak zwiędłe chylą się ku ziemi,
Złote księżyce jaśnieją nad niemi.
Nic tu głuchego nie przerwie milczenia
prócz wołań straży i rumaków rżenia,
Które raz po raz sny żołnierskie kłócą
I aż po górach śpiące echa cucą.
Jakby szmer liścia tak się w wojsku szerzy.
Rozległy pomruk zbudzonych żołnierzy
Na Mnezzina głos posępnie brzmiący
I do północnych modlitw wzywający.
Głos jego zda się smętnej pieśni dźwiękiem
Przeciągłym ducha samotnego jękiem,
Brzmi on tak dźwięcznie, tak łagodnie, smutnie,
Jak gdy wiatr trąci nastrojoną lutnię
I w niej ton wzbudzi długi, nieprzerwany,
Żadnej śmiertelnej muzyce nie znany.
Ciężko na serca oblężonych spada,
Zda się, że bliski zgon im zapowiada,
Zwycięzców samych zimnym dreszczem mrozi,
Im nawet jakąś czarną wróżbą grozi.
Głos ten swym drżącym, przenikliwym tonem
Nagle krew ścina w sercu przerażonem,
Które gdy płonność trwogi swej odkryje
I wstydem płonie i znów silniej bije.
Tak nas pogrzebne przerażają dzwony,
Choć obojętne zwiastują nam zgony.
XII.
Stał namiot Alpa u nadbrzeżnej skały,
Głos ów już ucichł i modły wybrzmiały,
Rozstawił czaty, nocne obszedł straże,
Wszystko spełnione lub spełnią, jak każe:
Jedna noc jeszcze troski, niepokoju,
Lecz jutro zemstę swą nasyci w boju,
Miłość mu długie nagrodzi czekanie:
Wojsko nie zaraz jeszcze ze snu wstanie,
Ma więc czas zasnąć: — chciałby użyć czasu,
By do krwawego wzmocnić się zapasu;
Lecz jakieś myśli czarne i natrętne
Tak się w nim warzą jakby wody mętne.
Stoi sam jeden w pośród śpiące tłumy,
Nie dzieli Turka fanatycznej dumy,
Nie na to myśli życie swe narażać
By dla księżyca chwały, krzyż znieważać,
I aby w raju po swym spocząć zgonie
W wiecznych pieszczotach na Huryssek łonie.
Żar jego nie jest ogniem patryoty,
Nie zna tej wzniosłej, gorejącej cnoty,
Co się nie wzdryga krew i życie trwonić
I wszystko ważyć, by kraj swój obronić.
Stoi sam jeden — lecz jak winowajca,
Zaprzaniec Boga i ojczyzny zdrajca,
Stoi sam jeden wśród tylu rycerzy,
A żadnej ręce ni sercu nie wierzy.
Idą z nim na tej, bo ich wiedzie śmiele,
Bo jest tak hojnym przy łupów podzielę;
Pełzają przed nim, bo w tym grubym tłumie,
Zręcznie myśl dziką zgiąć i podbić umie;
Lecz że mu życie dały Chrześciany,
Grzech go w ich oczach plami niezmazany,
Tej sprośnej nawet zazdroszczą mu sławy,
Której się dobił dla ich walcząc sprawy,
Pomną, jak zbrojny nazareńskim kordem
Krwawym za młodu wytępiał ich mordem.
O nie, nie wiedzą jak to duma zmienia
Serca zjątrzone hańbą poniżenia,
Nie wiedzą, jaki w podłem, czarnem łonie
Odstępców wiary fałsz i wściekłość płonie.
Włada, — bo władać można najgorszemi
Kiedy się męztwem celuje nad niemi.
Taka to Lwa jest nad szakalem władza,
Ten szuka łupu, a Lew łup ten zgładza,
Karmi się, syci, aż wzgardą przejęty,
Na pisk mu podły krwawe ciska szczęty.
XIII.
Płonie skroń Alpa. — W sercu ciężkiem, smętnem,
Drgające żyły silnem biją tętnem;
Próżno się do snu zmusza przez czas długi,
Z jednego boku przerzuca na drugi,
Nie śpi, a chociaż zdrzymnie się chwilowo,
Z najmniejszym szmerem zrywa się na nowo;
Turban go ciśnie po gorzącem czele,
Zbroja jak ołów cięży mu na ciele,
A przecież dawniej wśród niejednej wojny
Spał on tak błogo, choć jak dzisiaj zbrojny,
I chociaż miewał leże mniej dogodne,
Ziemię mniej pulchną, niebo mniej pogodne.
Nie — spać nie może — ni w pośród namiotu,
Tak sam, tak długo czekać dnia powrotu:
Chodzi wzdłuż morza piasczystych nabrzeży,
Gdzie snem ujęte jego wojsko leży.
Któż im słał miększe niźli jemu łoże,
Czemuż śpią wszyscy, a on spać nie może?
Bardziej im ciężą trudy, grożą boje,
Przecież spokojnie marzą łupy swoje;
On sam — on jeden wśród liczne tysiące
Śpiące — i może raz ostatni śpiące,
Dręczy się, czuwa, błędnym stąpa krokiem
I zazdroszczącem na nie patrzy okiem.
XIV.
Serce świeżością nocy mu ożyło,
Niebo choć chłodne ale czyste było,
W wonnem powietrzu chmurne kąpał skronie.
Za nim był obóz — przed nim lśniące tonie
Kręto-obrzeżnej Lepantu zatoki:
Śnieg stroił wierzchy delfickiej opoki
Wzniosły, wieczysty a tak jasny biały,
Jakim tysiączne lata go widziały.
Wciąż on nad lądem i morzem jaśnieje
Twardszy niż człowiek — z wiekiem nie topnieje.
Mniej trwali na blask słonecznych promieni
Nikną jarzmiący i nikną jarzmieni,
Gdy wierzch ten z wieków lśni się przystrojony
W białość tej lekkiej i wątłej osłony:
Kruszą się groźne dęby, baszty, mury,
A ona wiecznie bieli szczyt tej góry.
Wolność się z ziemskim żegnając padołem
Nad gór ją wzniosłych zawiesiła czołem,
Wieńcząc te szczyty, zkąd jej pieśń od wieków
Duchem proroczym ostrzegała Greków.
A ciągle ona po tych bojowiskach,
Grobach i świętych błąka się zwaliskach,
By znów ostygłym sercom dodać żaru
I do wielkiego wezwać je zamiaru:
Lecz próżno, próżno zwiędłe serca cuci,
Bo nie tak prędko owe słońce wróci,
Które widziało popłoch perskich szyków
I męzki uśmiech śmierci Spartańczyków.
XV.
Nie był Alp zimnym na świetne przykłady
Pomimo swego odstępstwa i zdrady,
I wśród tej nocy gdy tak chodzi, marzy,
W myśli swej przeszłość i obecność waży,
I o tych zgasłych mężów duma sławie
Co krew swą lali w lepszej niż on sprawie,
Jakże ta chwała zdaje mu się lichą
Której dziś z taką dobija się pychą,
On, co miecz wznosi na swych ziomków mordy,
Zdrajca, przewódzca muzułmańskiej hordy,
Co tyle zyska twierdzy tej zburzeniem
Że świętokradzcy ochrzcą go imieniem.
Nie takim niegdyś laurem się wieńczyły
Męże, na których patrzy się mogiły.
Tu na tych polach wiedli bój potężny,
Z tych baszt stawiali wrogom opór mężny,
Legli, lecz wiecznie w swojej żyją ziemi,
Całe powietrze wciąż oddycha niemi,
Wody wciąż szemrzą ich wielkie imiona,
Sławą ich pustość lasów zaludniona;
Żyją, po wszystkich Grecyi przestworzach,
Duch ich po górach, a pamięć po morzach
Drobna nić źródła, nurt potężnej rzeki,
Płyną z ich chwałą zmieszane na wieki.
Mimo że tyran ujarzmia go krwawy
Kraj ten należy do nich i do sławy!
Grecya wiecznie świata hasłem będzie
I ten, co na czyn wielki się zdobędzie
Na nią się spojrzy, jej wzorem zapali,
Dłoń swą uświęci i tyrana zwali,
Na nią się spojrzy i w ten bój się rzuci,
Gdzie lub polegnie lub też wolnym wróci.
XVI.
Alp wciąż nad morzem chodzi, duma, roi,
Rzeźwiącem nocy powietrzem się poi.
Wodom tym przypływ ni odpływ nieznany,
Toczą się wiecznie i toczą bez zmiany,
Tak, iż choć orkan najsroższy szaleje
Mało co morze za swój brzeg wyleje,
I czy się wzniesie, spadnie, znów powstanie,
Księżyc żadnego nie ma wpływu na nie.
Nigdy tam przez nią wyzywane wały
Nie dojdą groźnej i warownej skały;
Od tylu wieków na krańcu nabrzeży
Jeden pas ciągły morskiej pjany leży,
Co wązko piasek bieli tam żółtawy,
Ale zielonej nie dosięga trawy.
Błądząc Alp brzegiem, zbliżył się do wału,
Jakżeby łatwo mógł poledz od strzału.
Dziwna rzecz! żadne nie widzą go czaty,
Skądże tak pewnej uszedłby zatraty?
Czyż i tam zdrajcę wcisnąć by się miały,
Stęgłyż ich ręce, serca skamieniały?
Z żadnej panewki ogień tam nie błyśnie,
Żadna ku niemu kula nie zaświśnie,
A przecież stoi pod warownią samą
Pomiędzy morzem i obronną bramą.
Słyszy głos straży, wszystkie słyszy słowa,
Które ich nocna niesie mu rozmowa,
Słyszy ich wreszcie kroki stąpające
Ciężko i zgodnie po brukach tętniące.
Pod samym murem tłuszcza psów zgłodniała
Szarpie ostatki leżącego ciała,
Dławi się, juszy, wżarta i zaciekła,
Zbyt zatrudniona by na niego szczekła.
Jak kiedy figę obłuszczamy w koło,
Tak muzułmańskie obdzierają czoło,
Ślizga się, skrzypi, bielsza od kłów białych
Czaszka w paszczękach już wiekiem stępiałych:
Twarde, oporne z mrukiem gryząc kości,
Ledwie że mogą wznieść się od sytości.
Taką to na ich ucztę sprosną, krwawą
Bój zeszło-nocny obdarzył je strawą.
Alp z różnobarwnych szalów i turbanów
Najtęższych swoich poznał muzułmanów,
Poznał ich równie z tych głów wygolonych
I z ich czerepów długich i zwieszonych.
Liczne psy sprośnie szarpią ich głowami
Owikłanemi w włosy drąc je kłami,
A tam gdzie w dali morze brzeg ów myje,
Gniewny sęp wilka ciężkiem skrzydłem bije,
Co do ciał ludzkich skradał się zgłodniały,
Lecz kiedy od nich psy go odegnały,
Dopadł rumaka ległego na piasku
I drze wśród kruków i. kłucia i wrzasku.
XVII.
Z odrazą oczy Alp odwraca swoje,
Nigdy nim krwawe tak nie strzęsły boje,
Wolałby patrzyć na rannych tysiące
W własnej gorącej jeszcze krwi leżące,
Jak ich ból dręczy i wnętrzny żar pali,
Niż na tych, którzy już cierpieć przestali
Jakąbądź śmiercią człowiek w boju ginie.
Jest pewna duma w tej strasznej godzinie.
Honor nad jego męztwem się unosi
I sława imię ginącego głosi.
Lecz kiedy wszystko już przeminie z zgonem,
Jakże się z czołem patrzym poniżonem,
Gdy płazy, ptaki, całe zwierząt stada,
Wszystko na zwłoki obnażone wpada,
Wszystko człowieka swoim mieni łupem,
Wszystko nad jego raduje się trupem.
XVIII.
Jest tam świątynia, co się z wieków wali,
Nikt już nie pomni tych co ją stawiali.
Sterczą trzy słupy wśród głazów rozbitych,
Gruzów, marmurów już zielskiem pokrytych.
Tak to czas wszystko w swoim niszczy pędzie,
Zburzył co było i zburzy co będzie;
Tyle on tylko zwalisk nam zostawił,
By w tej przeszłości przyszłość nam zostawił,
Cośmy widzieli, to znów nasze syny
Będą widziały — gruzy i ruiny,
Szczęty dzieł wielkich i tych głazów łomy,
Które śmiertelnik wznosi tu poziomy.
XIX.
Pod jednym z słupów tych Alp siada, marzy,
Dłoń swoję zwolna przeciąga po twarzy,
Jakby bolesnem wspomnieniem ciśnięty
Siedzi myślący i ku ziemi zgięty,
Głowę swą spuszcza na pierś wrzącą żarem
Nawalnych uczuć ciśnioną ciężarem.
Wciąż on palcami szybko bieżącemi
Stuka po czole, a tak bije niemi,
Jak gdy z klawiszów wyrywane dźwięki
Pędzą pod lotem artystycznej ręki,
Która dopóty miesza je bezładnie
Aż wreszcie na ton zamierzony wpadnie.
Ciężko mu, smutno wśród tej nocnej ciszy...
Lecz cóż to? — wiatru-że on dęcie słyszy?
Wiatr-że to świszcząc przez głaz wydrążony
Tak rzewniącemi odzywa się tony?
Wznosi twarz nagle — patrzy się po morzu...
Najmniejszej zmarszczki na całem przestworzu.
Patrzy na trawy — żadna się nie chwieje;
Coraz więc bardziej na ten dźwięk durnieje.
Żagle, sztandary, drzewa liściem strojne,
Wszystko i wszystko tak ciche, spokojne:
Najlżejszy wietrzyk twarzy mu nie chłodzi,
Skądże więc, skądże taki dźwięk pochodzi?
Zwraca się — patrzy — nie śmie wierzyć oku.
Stoi dziewica cudnego uroku!
XX.
Zerwał się, zadrżał większem dreszczem trwogi
Jak gdyby nagle zbrojne ujrzał wrogi.
Nieba! któż jesteś? — skądżeś tu przybyła?
Kto cię pod samą twierdzę tu przysyła?
Drżącą się ręką przeżegnać nie zdoła,
Wzdrygła się dotknąć apostaty czoła:
Podniósł ją mocą pierwszego natchnienia,
Lecz ją odtrącił nagle głos sumienia.
Patrzy się — widzi znane mu oblicze
Znaną mu postać i wdzięki dziewicze,
Annę on, Annę widzi rzeczywiście,
Annę, z którą się chciał łączyć wieczyście.
Twarz się jej zwykłym rumieńcem barwiła,
Lecz ta jej barwa już gasnącą była.
Gdzież się ten ust jej wdzięczny uśmiech podział,
Co nie raz w żywszą czerwoność je odział.
Błękit jej oka, choć ciemniejszy może,
Tak był spokojnym jak spokojne morze,
Lecz jak te wody martwy, nieżyjący,
A wzrok choć czysty lecz zimno patrzący.
Szata jej nakształt wiewnego obłoku
Ledwie że śnieżną pierś jej kryła oku,
A z przerwy włosów co pasmy ciemnemi
Wdzięcznie z jej czoła lały się ku ziemi,
Biała i naga ręka się wznosiła,
Która tak lekką i tak bladą była,
Że tę jej wątłość i przejrzystość ciała
Jasność księżyca przeświecać się zdała.
XXI.
"Przyszłam tu, rzekła, z miłości natchnienia
Dla mego szczęścia, dla twego zbawienia.
Tysiączne wojska, bramy, straże, wały,
Słabej dziewicy wstrzymać nie zdołały;
Sam lew, jak mówią, drży na jej spotkanie,
Gdy przed nim w dumie swej czystości stanic.
Ta to moc wyższa, która cnotę słoni,
Przed kłem leśnego tyrana ją broni
I mnie prawicą wiodąc potajemną
Przez tyle przeszkód przybyła tu ze mną.
Przyszłam — lecz jeśli próżnem przyjście moje,
Już raz ostatni widzim się oboje.
Spełniłeś zbrodnię, godną wiecznej kary
Przez odstąpienie ojców twoich wiary;
Lecz strąć ten zawój z chrześciańskiej głowy,
Przeżegnaj czoło — wyrzuć jad sercowy,
Tę czarną kroplę — a jutro nas spoją
Wieczne już węzły — wiecznie będę twoją. "
Lecz gdzież małżeńskie łoże ci umieszczczę
Wśród trupów, wśród krwi lejącej się jeszcze?
Jutro już bowiem idziem z ogniem, mieczem,
Spalim świątynie i wszystkich wysieczem;
Wszyscy, tak wszyscy, jak przysiągłem, zginą,
Ty sama z twoją zostaniesz rodziną,
Wkrótce do milszej schronie cię zaciszy,
Co naszych dawnych skarg już nie usłyszy,
Tam cię poślubię — lecz niech wprzód to ramie
Raz jeszcze dumę Wenecyi złamie,
Niech wprzód dłoń moja tę jej zawiść skarze
Co mię przez sprosne zniżała potwarze,
Niech nad plemieniem mszcząca się zbrodniczem
Witym z padalców wychłoszcze je biczem. "
Wzięła go za dłoń — lekko jej dotyka —
Cóż to za dziwny dreszcz mu w kości wnika?
Czuje w swej piersi jakiś pomroz skryty,
Patrzy — słupieje — i stawa jak wryty.
Tak słabo zimny uścisk go ujmuje,
A przecież dłoń swą jak przykutą czuje.
Dziwna rzecz! ręka ściska go tak droga,
A krew mu w żyłach nagła ścina trwoga,
Te długie palce i tak wątłe, białe,
Życie w nim prawie wymroziły całe.
Skroń mu febrycznym już nie płonie żarem,
Serce wciąż większym opada ciężarem
W miarę jak patrzy w jej rysy mu znane...
Jakże straszliwą spostrzega w nich zmianę !
Piękna — lecz piękność ta w zwiędłości znika,
Żadnego duszy nie widać promyka,
Co tak gra każdą twarzą, piękną, młodą"
Jak dzień słoneczny iskrzącą się wodą.
Wyraz jej zimny, postać jak grobowa,
Usta bez ruchu, bez oddechu słowa,
Pierś się nie wznosi skrytym uczuć bojem
I krew w jej żyłach skrzepłym zda się zdrojem.
Z stęgłych już powiek lśniącem błyszczy okiem,
Ale z tak dzikim i niezmiennym wzrokiem,
Z jakim marzący ciężko i boleśnie,
Idzie lunatyk obłąkany we śnie,
Lub jak ta postać z goblinu patrząca,
Którą wiatr rusza, a lampa gasnąca
Ćmiąco objaśnia — postać przeraźliwa
Bez iskry życia, a przecież jak żywa,
Co zda się wryte oko gniewem mroczyć,
Z ocienionego muru ku nam kroczyć
I w miarę jak nią rzuca wiatrów wianie
Lub się przybliża lub cofa ku ścianie.
Jeźli dla siebie zbyt wiele wymagam,
"W imię więc Boga raz cię jeszcze błagam,
Zedrzej ten turban z twej niewiernej skroni
I przysiąż twojej nie obracać broni
Przeciw ojczyźnie — gdyż z grzechy takiemi
Zginiesz — nie ujrzysz — nie mówię tej ziemi,
(Gdyż z ziemią tobie już się rozstać trzeba, )
Ale nie ujrzysz nigdy mnie, ni nieba,
Jeśli usłuchasz Anny twojej głosu
Choć już ciężkiego nie unikniesz losu,
Niebo pół twojej zbrodni ci przebaczy
I może kiedyś zlitować się raczy.
Chwilę masz jeszcze, by ten grom odwrócić,
Który na swego zdrajcę Bóg ma rzucić,
Spojrzyj raz jeszcze — spojrzyj ostatecznie
Na te niebiosa, co się zamkną wiecznie,
Widzisz tę chmurkę, co tam w górze płynie,
Wkrótce ten księżyc oćmi — przejdzie — minie,
Jeźli w tym czasie, nim ten żagiel mglisty
Przejdzie, odsłoni krąg ten promienisty
Serce się twoje na lepsze nie zmieni,
I Bóg i ludzie zostaną pomszczeni:
Straszny los będzie zdrajcy kraju, wiary,
Straszniejszą jeszcze nieśmiertelność kary!"
Podniósł Alp oczy i ujrzał jak w górze
Chmurka po czystym płynęła lazurze,
Ale zbyt krwawą była jego rana,
A duma jak on niczem niezłamana.
Ten to szał pychy jego pierś zapalał
I jak płomienny potok serce zalał.
On błagać łaski! on się o nią korzyć!
Wróżbą lękliwej dziewicy się trwożyć!
Onby swym wrogom — potwarcom przebaczył!
On, co im zemstę, co im śmierć przeznaczył!
Nie! — niech w tej chmurce jak w groźnym orkanie
Zagrzmią pioruny — śmiało czeka na nie.
Nic jej nie odrzekł — zimno się wpatrywał
W drobny obłoczek — widział jak przepływał,
Płynął — przepłynął! — a gdy blask księżyca
Pełnem znów światłem jego oblał lica
Rzekł: Nie wiem jaki los dla mnie wskazany,
Lecz już zapóźno — i nie cierpię zmiany;
Trzcina się w szturmie stokroć gnie, pokłada,
I znów powstaje — dąb na zawsze pada.
Jestem ja dziełem wrogów moich złości,
Dla ciebie czuły — dla nich bez litości!
Uszłaś im szczęściem — ujdź ze mną, zawoła,
Lecz skądże nagle patrzy się do koła?
Znikła! — kamienne tylko słupy stoją...
Dziwne się mary w głowie jego roją,
Miałażby, miała w istocie mu zginąć.
W ziemię się zapaść, lub też w mgłę rozpłynąć?
XXII.
Noc przeszła. — Słońce tak świetnie jaśniało
Jakby radosny dzień oświecać miało.
Z każdą się chwilą, bardziej rozwidniony
Ranek z swej mglistej dobywał osłony
Straszny skwar wróżąc. — Ciszej! czy słyszycie
Te grzmiące trąby i to bębnów bicie,
Te dzikich rogów przeraźliwe dźwięki,
Szelest sztandarów, strzelb i kordów szczęki,
Ten gwar obozu i to rżenie koni
I to wołanie: do broni! do broni!
Wznoszą buńczuki i zbrojno, gotowo,
Stoją — na straszne oczekując słowo.
Turcy, Tatarzy, spuszczajcie namioty,
Spieszcie się wesprzeć szturmujące roty,
A wy znów Spahy, na koń! — pędźcie — bierzcie,
Okrążcie pola, każdej drogi strzeżcie,
By żaden starzec, dziecię wam nie zbiegło
I wszystko w twierdzy lub za twierdzą legło,
Kiedy wtem pieszy hufiec swym ogromem
Krwią ubroczonym wedrze się wyłomem.
Chrapią rumaki na kiełzna swe gniewne,
Zgięte ich karki i grzywy powiewne;
Żują wędzidła pjaną ich zbielone,
Wzniesione piki, lonty zapalone,
Działa gotowe do celnego strzału
I do zwalenia wstrząśniętego wału.
Alp swych jańczarów w groźny zastęp ściska,
W nagiem ramieniu nagi miecz mu błyska;
Już Chan, Baszowie stoją na wojsk przedzie,
Stoi i Wezyr, co wszystkich powiedzie,
Ruszy on z pierwszym strzałem własnych szańców,
Wytnie, wysiecze wszystkich klass mieszkańców.
Padną ołtarze, kapłan przy kapłanie,
I z tylu gmachów kamień nie zostanie,
Bóg sam i Prorok! wszystkie rykną głosy,
I dzikie Allah! będzie bić w niebiosy.
"Oto jest wyłom, a drabiny macie,
Macie i oręż — więc mi Korynt dacie.
Kto pierwszy krzyż ów zwali i roztrzaska
Niech żąda nagród — żaden dar, ni łaska
Nie miną męztwa. " Tak Kumurgi rzecze;
Wzniosły się liczne na odpowiedź miecze,
Wściekłość się krzykiem radości ozwała,
Ciszej! — słuchajcie — wystrzelono z działa!
XXIII.
Jak kiedy tłuszczą, pędzące gromadną
Wilki groźnego bawołu opadną,
Ryczy z wściekłości, wzrok ognisty toczy,
Ostrzem je racic bije, krwawi, tłoczy,
Największe śmiałki drażniące go zbliska,
Chwyta na rogi i o ziemię ciska;
Tak ku tej twierdzy Muzułmanie biegli
I tak najpierwsi, najmężniejsi legli.
Niejedne piersi pancerzem okryte
Tak się roztrzasły jakby szkło rozbite,
Kule, które ich na ziemię waliły,
Jeszcze te ziemię po ich zgonie ryły.
Rzędem ich trupy widziano leżące
Jak traw pokosy na ściętej już łące.
XXIV.
Jak gdy wiosienny potok w skałę bije
I silnym prądem twardy spód jej ryje,
Walą się w nurty wód, potężne łomy
Grzmiące i pianą zbielone ogromy
Podobne do tej śnieżystej lawiny
Co na alpejskie zwala się doliny,
Tak ciągle do niej szturmując gwałtownie
Turcy nakoniec już wstrzęśli warownię,
A jej obrońcy upadali z znoju,
Parci potęgą przemożnego boju.
Na trud, na przemoc i na śmierć wytrwali.
Stojąc jak skały, massami padali;
Noga się z nogą, dłoń z dłonią ścierała
I wśród tej wrzawy — sama śmierć milczała.
Cały war bitwy tak rozgłośny, dziki,
Krzyki o życie i zwycięzkie krzyki
Z hukiem dział grzmiących w jeden ryk się zlały,
Z drżeniem dalekie miasta go słuchały,
Nie wiedząc komu losy się przeważą,
Czy im się cieszyć, czy też płakać każą.
Ryk ten okropny nigdy nie przerwany
Przerażającem echem odbijany
Groźno po ciemnych rozlegał się górach,
Grzmiał aż w Megary, Salaminy murach,
I jeźli wieściom wiarę dać należy
Aż do Pirejskich zasięgał nabrzeży.
XXV.
Każdy tam miecz swój po rękojeść skrwawił
Lecz już zwycięzki w mieście krok postawił;
Na łup się tłuszcza rozlata zdziczała,
Wszystko skończone — sama rzeź została.
Gdzie tylko wpadną tłumy łupu chciwe,
Słychać po domach krzyki przeraźliwe.
Iluż to krwią się w swej ucieczce bryzga
I po tych brukach sczerwienionych ślizga!
Gdzie jeszcze można bronić się chwilowo
Tam Chrześcianie łączą się na nowo,
W drobne, rozliczne tłumy się jednoczą
I jeszcze, jeszcze bój rozpaczy toczą,
Każdy plecami o mur się opiera
Broni się zjadłe i walcząc umiera.
Zbielony wiekiem wśród nich starzec stoi
Lecz dzielny oręż silną dłoń mu zbroi,
Ciągle on walcząc z samem wrogów czołem
Rozległem trupów ościelał się kołem,
Drogo on każdy cal im ziemi przedał,
Cofał się, ale oskrzydlić się nie dał.
Liczne pod zbroją rany go zdobiły
Lecz te pamiątką dawnych wojen były.
Dzisiaj i jednej kropli krwi nie zronił,
Jak gdyby Bóg sam swą go tarczą słonił.
Starość w nim twardej siły nie przemogła
I rzadko młodość z nią się mierzyć mogła.
Więcej od jego dziś zginęło ciosów,
Niźli na głowie siwych liczy włosów.
Iluż on matkom serca ich zakrwawił
Iluż swym mieczem synów ich pozbawił,
A z których żaden jeszcze się nie zrodził
Gdy on już we krwi muzułmańskiej brodził.
I jego niegdyś poległ syn jedyny,
Lecz jakże liczne wrogów jego syny
Odtąd pod mściwym ojca mieczem padły:
Tak on był w zemście tej srogi, zajadły,
Że żadna zbrojna dłoń żelaznej siły
Takiej z ciał ludzkich nie wzniosła mogiły!
Jeśli krwi trzeba cieniom ległych w wojnie,
Achill w swej zemście nie lał jej tak hojnie
Jak on po synie przez Turków zabitym
I zdawna grecką już ziemią pokrytym.
Tam go złożono, gdzie ciągle walczące
Od lat tysiąca grzebano tysiące.
Jakaż nam po nich pamiątka została?
Wiemyż jak padli? — gdzie leżą ich ciała?
Nie ma na grobach głazów, w grobach kości,
Sam wieszcz ich chwałę utwierdza w wieczności.
XXVI.
Słuchaj! krzyk nowy — grzmi Allah potężne!
Walczą jańczarów tłumy niezwyciężne.
Wódz się ich nagiem ramieniem odznacza,
Patrz! jak zabija — nigdy nie przebacza,
Zawsze on, zawsze takie toczy boje
I zawsze ramie tak obnaża swoje.
Jedni wyższemi celują turbany,
Drudzy się w droższe stroją atagany,
Trzecich po świetnem poznają odzieniu,
Alpa jedynie po nagiem ramieniu.
Gdzie się najzjadlej wojsko ściera, łamie,
Spojrzyj, a pewno nagie ujrzysz ramie;
Żaden z sztandarów idących na przedzie
Dalej w głąb boju wojska nie zawiedzie,
Jak ta prawica swą białością lśniąca,
Błyska, jak gdyby gwiazda spadająca!
Gdzie tylko straszne to ramie postrzegną.
Tam najmożniejsi walczyć, umrzeć biegną,
Tam wściekła zemsta na podły jęk głucha:
Ni próśb, ni krzyków o życie nie słucha.
Tam to bohater w ciężkim milcząc zgonie
Chciałby jęk śmierci w swojem stłumić łonie
I jeszcze zdradnie swym sztyletem mierzy
W swojego wroga, który przy nim leży,
Ale śmiertelną osłabiony raną,
Uderza tylko w ziemię krwią oblaną.
XXVII.
Walczył wciąż starzec niczem nieugięty
Alp go zoczywszy wstrzymał bój zacięty;
"Poddaj się — woła — i nie walcz daremnie
Przez miłość córy, przyjm życie odemnie. "
" Nie! nigdy! sprosna wiary twej zakało,
Choćby to życie wieczystem być miało!"
Lecz Anna? którą chciałem był poślubić,
Czyż i ją także chce twa pycha zgubić?"
Anna bezpieczna. "
"Gdzież jest? gdzież jest?"
"W niebie.
Zkąd już jak zdrajcę odepchnięto ciebie,
Uszła w świętości niezmazanej cnoty. "
Srogo się, mściwie uśmiechnął Minotti,
Gdy Alp tą wieścią jak gromem przeszyty
Zachwiał się nagle i wzrok spuścił wryty.
"Boże! i kiedyż?"
"Dzisiaj w nocy zmarła,
Ale i jednej łzy mi nie wydarła,
Nikt już z krwi mojej ni w tych jeńców rzędzie,
Ni Mahometa służalcem nie będzie;
Przystąp i uderz!"
Daremnie nań woła —
Alp już zabity. — Strzał z wieży kościoła
Powalił zdrajcę. — Jeszcze nikt nie zoczył
Ni krwi, ni rany, gdy się już potoczył
I upadł wiecznie. — Chwilę przed swym zgonem
Dziko się okiem spojrzał roziskrzonem
I wraz wieczystej nocy mrok głęboki,
Drgające jeszcze jego okrył zwłoki.
Na wznak go blizkie kładą Muzułmany,
Cały okryty kurzem, krwią oblany,
Krew ta się lejąc z żył kulą rozdartych
Stęgła i zsiadła bucha z ust roztwartych,
Puls już nie bije — żaden glos, westchnienie,
Żadne walczącej piersi wysilenie,
Żaden jęk zgonu, ni ciężkiej katuszy
Nie poprzedziły ujścia czarnej duszy.
Wprzód nim w swej myśli pomodlić się zdołał,
Wprzód nim do Boga o litość zawołał,
Umarł już z wszelkich nadziei zatratą,
W ostatniej nawet chwili apostatą.
XXVIII.
Grzmiącym tryumfem Chrześciany krzykły,
A Turki zemstą i wściekłością rykły,
I znów się oba sprzeczne starły szyki,
Szczękają szable, krzyżują się piki.
Kłują się, rąbią i z obu stron razem
Trupy pod zbójczem padają żelazem.
Wciąż się Minotti ściera z wrogi swemi,
Każdej ulicy, każdej stopy ziemi,
Jako ostatka już tych krajów broni
Których los mężnej jego zdano dłoni.
Szczupła go wspiera liczba dzielnych męży
I męztwem serca i gromem oręży.
Jeszcze są zdolni bronić się w kościele,
Gdy Alpa nie ma już na wrogów czele.
Zwolna więc z groźnem ustępują okiem
Krew swą za każdym zostawiając krokiem,
Walczą i twarzą zwróceni ku wrogom
Ciągle ku świętym cofają się progom,
I tak uchodzą i łączą się z temi
Co już świątynię zajęli przed niemi.
Tam choć na chwilę za murem potężnym
Ogromnych kolumn, wytchną piersiom mężnym
Krótkie spocznienie! — nowe siły kroczą
I wciąż się mnożą, a tak cisną, tłoczą
W ciasnej uliczce — że ten tłum zażarty
Ciągle rosnący i wciąż z tyłu party
Nie da naczelnym hufcom się usunąć
I muszą walczyć lub o ziemię runąć.
Giną. — Lecz wprzód nim zgasłe zawrą oczy,
Już na ich ciałach nowy bój się toczy,
Świeższy tłum rzezie rozpościera krwawsze
Wciąż przerzedzany, przecież pełny zawsze.
XXXIX.
Garstka chrześcian zlana krwią i znojem
Słabnie tym ciągłym zmordowana bojem
Turek do samej bramy już dociera.
Długo żelazny ciężar się opiera,
Lecz choć się z murów ciągłe sypią strzały
I z wszystkich okien lecą kul nawały,
Już jej podwoje wstrzęsły się i jękły,
Skrzypły zawiasy i zapory pękły;
Chwieje się — pada brama rozwalona,
Leży ostatnia Koryntu obrona!
XXX.
Sam jeden — z twarzą groźnego wyrazu
Stoi Minotti na ołtarzu z głazu,
A obraz Boskiej Matki i Dziewicy,
Urocze dzieło natchnionej prawicy,
Zda się na starca postać nieugiętą
Okiem miłości zlewać jasność świętą
Na to pobożne Ją tam ręce wzniosły,
By ciągle ku Niej myśl i serca rosły
I każdy z rzewnem widział to przejęciem
Chyląc się przed nią i Bogiem-dziecięciem,
Jak się uśmiecha naszym kornym glosom
I zda się z modłą swoją słać niebiosom.
Ciągłym był zawsze ów uśmiech uroczy
I teraz nawet, gdy krew kościół broczy,
Jeszcze ten uśmiech Jej uwdzięcza lice.
Minotti łzawe podnosi źrenice,
Z ciężkim westchnieniem żegna pierś i skronie,
Świecę, co właśnie na ołtarzu płonie,
Bierze i trzyma — gdy w tem wściekła tłuszcza
Zewnątrz i wewnątrz krwawy szturm przypuszcza.
XXXI.
W sklepach kamienną posadzką okrytych,
Mieszczą się zmarli wieków już przebytych;
Są tam i w głazach wyryte imiona
Lecz każda zgłoska we krwi zatopiona.
Wyrznięte herby, dziwnych żył tysiące
Po różnobarwych marmurach krążące,
Wszystkie tak śliskie, wszystkie krwią zalane,
Leżą i hełmy i miecze strzaskane,
Trupy w kościele — trupy pod kościołem
Zamknięte w trumnach i złożone społem.
Widać przy bladem światełka promyku
Jak tam za kratą w czarnym leżą szyku;
Ale i do tych wojna doszła lochów,
Groźne tam massy swych ukryła prochów;
Tam to przez całe twierdzy obleganie
Skład ich największy mieli Chrześcianie,
Tam od ołtarza aż w ów loch podziemny,
Ciągnął się kanał wązki i tajemny
Na Minottego rozkaz wyrobiony,
Jako ostatni już środek obrony.
XXXII.
Nazbyt już siła Chrześcian zmniejszona,
Daremne męztwo i próżna obrona
Idzie wróg liczny, a że już zamało
Dla jego zemsty żywych pozostało,
W trupich więc ciałach mściwe topi miecze,
Odcina głowy zmarłych — rąbie — siecze.
Zwala posągi i jak tłum zbrodniarzy
Bogate wota oddziera z ołtarzy
Kłóci się, bije o kosztowne czary,
Złote naczynia, poświęcone dary —
Wreszcie na wielki ołtarz zwraca oczy,
Iluż on razem blaskami go mroczy!
Widzi tam, widzi na środku stojący
Świętych tajemnic kielich jaśniejący
Spory i z złota czystego ulany:
Z wrytem weń okiem lecą Muzułmany.
Ach! dziś w nim jeszcze przed zebranym ludem
Wino w krew Boską przemienione cudem,
Dziś z niego ciało rozdawano Pańskie,
By na bój wznosić męztwo chrześciańskie.
Widzi nakoniec ów tłum rozbójników
Dwanaście srebrnych i wzniosłych świeczników
Co na ołtarzu w świetnym stoją rzędzie,
Łup to ostatni i najdroższy będzie.
XXXIII.
I już najbliższy z szturmującej roty
W dłoń świętokradzką chwyta kielich złoty,
Kiedy Minotti rękę swoję zniża
I do ukrytych prochów świecę zbliża.
Ogień!
Wieża — sklepienie — dach — ołtarze — trupy,
Święte naczynia — zgromadzone łupy,
Żywi — umarli — Turki — Chrześciany
I cały gmach ten, rozdarty, strzaskany,
Lecą z straszliwym ku niebu łoskotem.
Rykiem i grzmotem!
Walił się Korynt, mury zapadały,
Na chwilę morskie cofnęły się wały,
Góry się wstrzęsły jak w trzęsieniu ziemi.
Z tysiącznych łomów szczęty strzaskanemi,
Wśród dymów, ogni niezmierzonej chmury,
Wybuch ten w górne zaryknął lazury!
Popiół jak śnieżna sypie się nawała,
Dzielnych rycerzy poszarpane ciała
Czarne jak węgle i na części zdarte
Leżą. po całym lądzie rozpostarte.
Kilka z tych trupów aż w zatokę padło,
Rozbite niemi morskich wód zwierciadło
W wielkie, tysiączne zmarszczyło się koła;
Lecz któż te ciała, kto rozpoznać zdoła,
Któremi zdala ów nadbrzeg zasłany?
Któż są? czy Turki, czy też Chrześciany?
Matek wołajcie, niech powiedzą matki!
Ach! gdy swe jeszcze kołysały dziatki
I w ciszy patrząc na ich sen uroczy,
Uśmiechające po nich wiodły oczy,
Mogłyż przewidzieć, by te drobne ciała
Dziś jedna chwila tak rozszarpać miała,
Że już i miłość nie pozna matczyna
Pod sercem niegdyś noszonego syna,
I w tym tak sprosnym, zwęglonym potworze
Ledwie człowieka domyślić się może.
Głazy wybuchłe i lecące gradem,
Ciężkim w głąb ziemi zaryły się spadem,
Mnóstwo potężnych rozrzuconych bali
Czerni się, dymi i wciąż jeszcze pali.
Trzęsącym ziemię przerażone grzmotem,
Wszystko co żyje, trwożnym znika lotem,
Pierzcha ptak leśny, psy spłoszoną zgrają
Na wpół już zżartych trupów odbiegają,
Wielbłąd się z ręki wyrywa człowieka,
Wół jarzmo łamie, zrzuca i ucieka,
Koń pierzcha, pędzi w przestrzeń nieprzejrzaną
Z pękniętym pasem i uzdą, zerwaną.
Wilki dalekiem wyciem się ozwały
W górach, co ciągle hukiem twierdzy grzmiały.
Orzeł się jeży, własne rzuca dzieci,
Zrywa się z skały i ku słońcu leci,
Czarne go kłęby dymów gonią, duszą,
I do wyższego coraz lotu muszą,
Wzbija się — pędzi — krzyczy strachem zdjęty
Tak to był Korynt stracony i wzięty.
_____________________________________
Przypiski [Franciszka Morawskiego] do "Oblężenia Koryntu”.
W roku 1715 wielki wezyr, dowodzący wojskiem tureckiemi, chcąc sobie otworzyć drogę do głębi Morei i obledz Napoli di Romania, najważniejsze w całym kraju miasto, zamierzył naprzód zdobyć Korynt, do którego kilka szturmów przypuścił. Załoga twierdzy tak słabą była, iż gubernator, widząc niepodobieństwo opierania się dłużej tak potężnej sile, skłonił się nakoniec do układów, kiedy w ciągu toczącej się umowy zajął się przypadkiem ogień w składzie ogromnym prochów tureckich. Kilkaset beczek prochu wyleciało w powietrze i siedemset blisko ludzi zostało zabitych. Wypadek ten do takiej wściekłości przywiódł Turków, że nie chcąc już o żadnym słyszeć układzie, straszliwy szturm przypuścili do Koryntu i zdobywszy go, całą wysiekli załogę. W rzezi tej zginął i Minotti, gubernator kraju. Małą liczbę przez miecz oszczędzoną zajęto w niewolę wraz z Antonio Bembo.
Historya turecka, tom III. str. 151.
* * *
Poema to poprzedzone było z razu wstępem dość długim, który od tych słów się zaczynał:
In the year since Jesus died for men.
Mimo znajdujących się w nim piękności Byron, idący za radą przyjaciół światłych, kazał go w następnych ominąć wydaniach.
* * *
Gdyby od krwawej śmierci Tymofana.
Timoleon ocaliwszy w bitwie życie brata swego Timofana, skarał go później śmiercią, jako chcącego sobie przywłaszczyć najwyższą władzę nad Koryntem. Przeniósł obowiązek dla kraju nad względy związków pokrewnych. Dr. Warton utrzymuje, że Pope miał zamiar z zdarzenia tego epiczne wysnuć poema, i że Akenside toż samo zamyślał.
Turkoman rzucił swoje trzody, stada.
Turkomany mieszkają zwykle w namiotach, przenoszą się z miejsca na miejsce i wiodą życie patryarchalne.
Ostatni Greków ujarzmiciel krwawy.
Kumurgi, faworyt trzech sułtanów i wielki wezyr za Achmeta III., zdobywszy w jednej wojnie cały Peloponez na Wenecyanach, w następnym roku ciężko został ranny w bitwie pod Peterwardinem, na równinie karłowickiej w Węgrzech, w chwili gdy rozbitych swoich Jańczarów do nowego szykował boju. W skutku otrzymanej rany umarł nazajutrz. Nim skonał, rozkazał ściąć generała Bruner wraz z kilku innymi jeńcami. Ostatnim jego głosem był ten wykrzyk wściekłości: "Czemuż nie mogę tak wymordować wszystkich psów chrześciańskich!" Słowa godne Kaliguli. Nic nie wyrównywało jego dumie. Kiedy mu doniesiono, że walczyć ma przeciw księciu Eugeniuszowi, wielkiemi! wodzowi, "Tem lepiej — zawołał — większym jeszcze będę i to na zgubę jego. "
Wodom tym przypływ ni odpływ nieznany.
Niepotrzebnem jest prawie przypominać czytelnikowi, że morze śródziemne nie podlega znacznym odpływom i przypływom.
Ślizga się, skrzypi, bielsza od kłów białych
Czaszka w paszczękach już wiekiem stępiałych.
"Byłem — mówi Byron — świadkiem podobnego zupełnie widowiska w Konstantynopolu pod murami seraju, w grotach wydrążonych w skale przez wody Bosforu."
Hobhouse w podróżach swoich toż samo opowiada.
I z ich czerepów długich i zwieszonych.
Długi ten kutas włosów na to jest zostawiony na głowie każdego Turka, aby, podług jego zabobonnej wiary, Prorok mógł go schwycić za niego i unieść do raju.
.........Posiać przeraźliwa
Bez iskry życia, a przecież jak żywa.
W czasie lata 1804 roku Byron, mający rok szesnasty, codziennie wracał z Annesley do Newstead na noc i żadną, prośbą wstrzymać się nie dawał. Utrzymywał on, że widok portretów familijnych, dawnych właścicieli Annesley, zawsze go strachu nabawia, z powodu pojedynku jednego z przodków jego, z członkiem tej rodziny. Moore mniema, że wiersz ten Byrona jest tylko odbiciem wrażenia ówczesnego.
* * *
W przekładzie tego poematu, opuszczono kilkanaście wierszy w ogólności, a mianowicie, kilka w obrazie wybuchu Koryntu, w skutku światłej krytyki Gifforda i wyznania samego autora, że szakalów nie ma w Grecyi. Skrócenie o kilka wierszy tego choć nadzwyczaj poetycznego, lecz nieco zbyt przedłużonego obrazu, nie będzie, jak mniemam, z krzywdą oryginału.
________________________
THE SIEGE OF CORINTH by Lord Byron – tekst oryginalny (w języku angielskim)
|
|
|
Dwór Drobnin Kościół Pawłowice Dwór Oporowo Kościół Drobnin Pałac Pawłowice Kościół Oporowo Pałac Garzyn Dwór Lubonia Pałac Górzno |
|