Kwietnia 25 2024 09:11:06
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Ostatni pobyt Karpińskiego w Warszawie.

Franciszek Dzierżykraj-Morawski
Ostatni pobyt Karpińskiego w Warszawie.
(Wyjątek z rękopismu "MOJE WSPOMNIENIA")

Gruchnęła wieść po stolicy, że Karpiński w niej się zjawił. Wzbudziła dość żywą, ciekawość, ale tylko w literatach, poetach. Gdy przecież kilka dni upłynęło, a nikt go nie widział, wieść tę wzięto za fałszywą, i zagłuszona wreszcie tysiącem lecących po sobie nowości, ucichła zupełnie. Nim Śp. czcigodny Staszic obdarzył towarzystwo przyjaciół nauk wspaniałym gmachem na Krakowskiem przedmieściu, posiedzenia jego publiczne odbywały się na tak zwanych Kanoniach. Przypadło właśnie wówczas podobne posiedzenie, zebrała się mnoga publiczność, liczba nawet członków towarzystwa nie była szczupłą.

Wszedłem i ja za drugiemi, a nie widząc w gronie uczonych żadnej nieznanej mi twarzy, tem bardziej się upewniłem, że wieść przybycia starego wieszcza zmyśloną została. Malowniczym był widok rzeczonego posiedzenia. Najznakomitsze damy stolicy zasiadały pierwsze ławy, za niemi różni dygnitarze, wojskowi, kapłani, uczeni, obywatele, a za tymi młodzież uniwersytetu. Miejsce, przeznaczone dla członków towarzystwa, odcięte było długim, wązkim i zielonym stołem, za którym w środku siedział Staszic, ówczasowy prezes towarzystwa, cały czarno przybrany, z obliczem mędrca greckiego; po lewej jego stronie Stanisław Potocki, w bogatym futrze sobolowem, zrzuconem z jednego ramienia jakby dla odsłonienia gwiazdy, na aksamitnym surducie błyszczącej; po prawej zaś Staszica, Niemcewicz, to cieszący się każdą nową myślą czytających, to na drobnym świstku podający jakiś dowcip ołówkiem skreślony siedzącym przed nim damom. Obok Potockiego siedział, ile pomnąc mogę, żyd Stern z Hrubieszowa, w szacie polskiego izraelity, z brodą czarno-rudawą, przy nim pułkownik Chodkiewicz, w mundurze sztabu gwardyi z rozpostartemi wzorami płatów, krajowym czerwcem ubarwionych, dalej i w drugiem rzędzie reszta uczonych. Ściany przybrane były w popiersia sławnych niegdyś piórem mężów, w głębi zaś wielki portret Fryderyka Augusta, pędzla Bacciarellego.

Odczytał już był Staszic swoje zagajenie, zbliżał się i Potocki do końca rozprawy, kiedy w tem jakąś niespokojność ujrzałem na twarzy Niemcewicza, jakąś niecierpliwość, której sobie wytłómaczyć nie mogłem. Zrozumiałem ją wreszcie; zaledwie bowiem Potocki ostatnie wyrzekł słowa, powstał Niemcewicz i donośnym zawołał głosem: „Panie Karpiński, prosim między siebie, prosim zająć należne mu miejsce, zaszczycić nasze grono.” Zwróciliśmy wszyscy oczy w stronę, którą Niemcewicz wzrokiem swym oznaczył i ujrzeliśmy przy drzwiach jakąś niską, potulną figurkę, która zawstydzona tak publicznem wezwaniem coraz głębiej chroniła się w swój zakątek. Trzeba było powtórnego wezwania Niemcewicza, aby zmusić nareszcie Karpińskiego do udania się na miejsce wskazane.

Nie, nigdy nie zapomnę tej chwili, tak mię żywo zajmującej. Szedł powoli blady i wychudły staruszek, w zielony surdut z pętlicami przybrany, opierając się na grubej i wysokiej trzcinie z gałką kościaną. Pomięszanie jego było tak uroczem, kroki już drżące. Rozstępowano się wszędzie przez uszanowanie dla tego zgrzybiałego kochanka Justyny, dla tej osiwiałej już sielanki, niegdyś po całym kraju tak brzmiącej!

Gdzież byle te miłostki, które opiewał! Zdawało się, że przychodzi młodszym wieszczom zdawać tę lutnią starożytną, z narodowego jeszcze wystruganą jaworu, a z której tak serdeczne wywołał dźwięki. Uderzyliśmy oba z Brodzińskim w dłonie na przyjęcie go oklaskami, lecz czyli niezwykłość podobnego witania w towarzystwie, czy też w części zapomnienie już wielkich zasług Karpińskiego, nikt oklaskom naszym nie odpowiedział. Powstało tylko całe towarzystwo uczonych za zbliżeniem się jego; wskazano mu miejsce w pierwszym rzędzie; obrał najskrytsze. Przeminęło posiedzenie, Karpiński bocznemi wyszedł drzwiami, wszyscy wracali do domów, mówiąc o rozprawach, rymach czytanych, rzadko kto o naszym staruszku. Dowiedziawszy się, że stoi w pałacu Chodkiewicza na Miodowej ulicy, udałem się z Brodzińskim wieczorem do właściciela domu, aby nas zaznajomił z Karpińskim. Poprowadził nas do jego pomieszkania, lecz gdyśmy już zbliżyli się ku drzwiom jego, zatrzymaliśmy się nagle i w najgłębszej stanęli ciszy, usłyszeliśmy bowiem starca naszego, przygrywającego na gitarze i nucącego swoją piosnkę: „Rzeka w górę nie popłynie. Nie powrócą moje lata....” Nie wiem, czy są w świecie dźwięki, któreby głębiej w duszę moją uderzyły, zwłaszcza też, gdy przy końcu każdej strofy, wracał do owej zwrotki:

Schylam się już do wieczora,
Już ja nie ten, com był wczora.

Kilka dziesiątków lat minęło, jak gdzieś tam na pograniczu Szląska słyszałem tę piosnkę po domach szlacheckich śpiewaną i dziś mi wróciła jako echo mego ranka i wróciła przez usta tego wieszcza, który ją z serca swego wydobył. Piosnka ta, tysiąc razy pielgrzymką swoją okrążyła Polskę całą, przebiła się przez wszystkie francuszczyny, przez wszystkie burze, szczęki broni i znów tak świeża i wdzięczna, jak niegdyś. Jesienny to tylko listek z jego życia uleciał, a przecież tak uroczy, ileż to serca i prawdy w tej łzie, co na nim spoczywa, a w której tak oćmione już odbija się niebo! Zaledwie ucichł, weszliśmy do niego. Ale jakież było nasze zadziwienie, gdy odwiedziny nasze nie zdawały mu się być przyjemnemi. Przyczyną tego w części była odwykłość już od świata; w części też i ten niełatwy humor, o który sam poniekąd w pamiętnikach swoich się oskarża. Kilka chwil przecież, kilka słów przez Brodzińskiego wyrzeczonych, sprowadziły naglą zmianę, rozruchał się, jak to mówią, nasz staruszek, a naopowiadawszy się wiele o Warszawie, jaką była za jego czasów, i o której tak jeszcze sądził, jak w swojej prześlicznej elegii: "Powrót na wieś", dodał nakoniec: „Wieleć to teraz rzeczy inaczej jak dawniej, moi panowie; wiele z tego, co widzę i słyszę, zdaje mi się nieco lepszem; rozumniejsze wychowanie po szkołach, świetniejsze gmachy stolicy, to nawet, co się za mojej pamięci tak ohydnie rozprzęgało, zlewa się jakoś w mocniejszą całość, ale jak my mieliśmy nasze „mea culpa", tak i wy je macie. Może to moje widzimisię; powiem przecież, że, jak mi się zdaje, naród ten jakoś nie z siebie, lecz obok siebie rośnie. Toż samo i z literaturą. Drzewo to, nie z Bolesławowego wyrasta już łanu. Grunt-ci to niby polski, ale słońce i powietrze pożyczane; i dziwnym zdarzeniem my starzy, figurujemy na własnej ziemi jakby egzotyczne planty. Pojmuję ja, że biorą od obcych, bo, kiedy pustki w własnej spiżarni, toć trzeba od innych pożyczać, aleć i o oddatku myślećby trzeba i to z procentem, a tu nie zanosi się na to. Mała to rzecz zapewne, ale i to mnie zaboleć musiało. Byłem wczoraj zaproszony na obiadek. Żeby też jedna potrawa, coby się po ludzku nazywala. Jakieś melszpajzy, plumpudyngi, poczciwa nawet sztuka mięsa w jakiś dziki przekabaciła się bifsztyk, a wina, Boże odpuść, w jakichsiś rogatych kapeluszach, mankietach, same Francuzy, Hiszpany i Niemcy; nigdzie owe hungaricum, które jako z słowiańskiej wyrosłe ziemi, lepiejby się z naszą zgodziło naturą, i już z pradziadów naszych krwią się zlewało.”

— Ale nie ma złego, coby na dobre nie wyszło — przerwał pan Brodziński. Nie mogąc zapewne pić tych kwasów w wielkiej ilości, zaniechano ogromnych kielichów, ustały dawne pijatyki.
— Prawdać i to — odpowiedział Karpiński — lecz jeżeli Polska wytrzeźwiała, czemu nie z wszystkiego, czemu opija się znowu obczyzną, gorszym nad wszystkie jadem. Ale źródło tego już tak dawne, że trudno je będzie zatrzymać.

Zgadało się o nowych sztukach teatralnych. Podobał się niezmiernie Karpińskiemu Samolub Niemcewicza. „Otóż to — rzekł — z żywej natury wzięte. Nie znam ja teraz waszej stolicy, ale łatwo mi pojąć, że ten Samolub jest tu figurą miejscową, tyle w nim trafności i prawdy widzę. Spostrzegłem ja, że błędy nawet Francuzów mieć będziemy, którzy jakimsiś niepojętym trafem tak dowcipnie chwytają charaktery komiczne, a w tragedyach skreślić ich nie umieją. Otóż wiedźcie, moi panowie, gdybym nie był starym, byłbym i ja się odważył na komedyjkę prawdziwie polską, a wiecież zkądbym był wziął treść do niej? Oto po prostu z bajeczki Krasickiego. Zgadnijcie z jakiej?”
Bawił się staruszek czas niejaki memi i Brodzińskiego domysłami, rzekł nakoniec, że bajką tą są Przyjaciele, gdzie jeden drugiego z całą ufnością posyła w swaty do swojej Bogdanki:

........Jakoż się nie lenił,
Poszedł, poznał Irenę i sam się ożenił.


Zajęło nas dojrzenie tak prawdziwej treści w drobnej bajeczce. Opowiadałem później tę anekdotę Malczewskiemu (autorowi Maryi), która tak mu się podobała, że w kilka dni przyniósł mi plan na tej bajce przez siebie osnuty; nie słyszałem przecież, aby później zamiaru swego dokonał.
Odważyłem się zapytać Karpińskiego, czyli jeszcze czasem nie pisze wierszy, dodając, że każdy dźwięk jego tak mile byłby przyjętym.
— Wątpię bardzo — odpowiedział — co było w młodej duszy, to już wyśpiewała; a co później żalów i boleści przybyło, nadtoby może obrażało, gdybym chciał z tego wiersze robić. Lepiej więc milczeć i jak to Krasicki mówi:

Osłoniwszy się ciszą,
Patrzeć, jak też drudzy piszą.


Zwróciłem w tej chwili uwagę jego na maleńką karteczkę, świeżo wierszami zapisaną, której zapewne ukryć zapomniał. — Błazeństwo! swawola! — odrzekł Karpiński. — Bawiły mnie te jednosylabowe rymy, które u was teraz w modę wchodzą i właśnie przed godziną zrobiłem je dla jednej dziewczynki, co tu zawsze do mnie zagląda. I wziął owe wierszyki i odczytał nam:

Przyszłaś lubciu do mnie znów,
Kusisz oczkiem, wdziękiem słów.
Na urodzie twej się znasz
I ztąd z starem sercem grasz.
O! nie wdawaj się w ten bój,
Bądź ostrożnym, kwiatku mój!
Czynisz sobie ze mnie żart,
A ja może — stary czart,


Zachowawszy rymy te w pamięci, złożyłem je na papierze z myślą, że może już ostatnim barda naszego będą tworem.

Bylibyśmy jeszcze dłużej bawili u Karpińskiego, bo i nam tak błogo z nim było i on też w towarzystwie naszem smakować się zdawał, gdy w tem nadszedł jakiś stary znajomy, kontuszowy jeszcze obywatel, na pogadankę zapewne wieczorną i maryasika, wszystko nawet do tego przyrządzonem się zdało. Pożegnaliśmy więc naszego wieszcza, a ja z tym większym żalem, że nazajutrz na długo oddalałem się z Warszawy. Nie zastałem go już za moim powrotem. Z boleścią tylko serca dowiedziałem się, że ani towarzystwo, ani teatr, ani żaden poeta, głośniejszym nieco hołdem nie uczcił jego pobytu. Czemuż nie było tego kwiatu przedgrobowego rzucić mu pod stopy? czemuż nie umilić wieczoru życia tak zasłużonego? Czytałem w kilkanaście lat później o wystawnem przez towarzystwo przyjęciu obcego literata, i z łzami przypomniał mi się Karpiński.

- - - - - - - - - -

Przypis LD
Powyższy wyjątek został po raz pierwszy opublikowany w leszczyńskim „Przyjacielu Ludu” nr 41 z 1838 r., gdzie opatrzony był poniższą ilustracją:


_____________________
Dla www.klasaa.net
wypisał: Leonard Dwornik

Inne przypisy LD – biogram Franciszka Karpińskiego oraz kilka ponadczasowych jego pieśni

Na śmierć Karpińskiego (elegia Franciszka Morawskiego)

WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,238,820 Unikalnych wizyt