Nie ma chyba rodowitego mieszkańca gminy Krzemieniewo, który nie zetknął się z grupami przebierańców wędrującymi niegdyś po naszych wsiach w drugi dzień Świąt Wielkanocnych po południu. Powszechnie nazywani byli – i nadal są - „barabaszami”. Sporadycznie można się jeszcze na nich „natknąć”, gdyż w każdej prawie wsi (już nie corocznie ale co kilka lat) zbierze się grupka męskiej młodzieży, zada sobie trud przebrania się i... z muzyką, z dziadem i babą, z niezgrabnym a pociesznym niedźwiedziem oraz z psotnymi kominiarzami i diabłami, wyruszy „na wieś”. Żaden szanujący się (i szanujący dawne tradycje) gospodarz nie zamykał przed nimi furtki, przyjmując ich z tolerancją, a nawet z sympatią i przeważnie hojnie.
Nazwa „barabasze” (lub gwarowy jej anagram - „babarasze”) nawiązuje do sięgającego czasów rzymskich zwyczaju uwalniania na święto Paschy jednego więźnia (Piłat pozostawił „ludowi” do wyboru uwolnienie z tej okazji Jezusa lub Barabasza) i przypomina ewangeliczny fakt wypuszczenia „wolą większości (czyt. tłumu)” więźnia imieniem Barabasz. W związku z tym „wizyta barabaszy” (jako swoiste „wypomnienie” ludziom i „doświadczenie ich skutkami” tego błędnego wyboru) do sympatycznych nigdy raczej nie należała, budząc lęk zwłaszcza dziewcząt i panien (o dzieciarni nie wspominając). Rolę „przypominaczy skutków wypuszczenia Barabasza” realizowali - szczególnie dokuczliwi i psotni - „kuminiorze” (także „diobły”, jeżeli w grupie takowi byli). Oni bowiem, posiadając pokaźne zapasy sadzy, zostawiali „ślady” swojej bytności lub spotkania gdzie się tylko dało. Biada szczególnie panienkom, ale często bywało, że i gospodyni zostawała ze śladami „serdecznego powitania” w postaci umazanych sadzą („łomurzunych”) policzków, rąk, a nierzadko i odzieży. „Kuminiorze” często, nie bacząc na trwający jeszcze „występ” dziada i baby oraz opiekuna zmuszającego niedźwiedzia do przeróżnych figli na jednym podwórku, udawali się już na podwórka sąsiednie, zaskakując oczekujące tam na „występ” towarzystwo domowników i świątecznych gości. Po tych „harcownikach” na podwórko wkraczała z muzyką „grupa zasadnicza”. Ambitniejsze grupy ubarwiały podobno swoje wystepy przyśpiewkami. Słowa jednej pamiętam z opowiadań, a były one mniej więcej takie:
„Na podwórko wasze,
Przyśli babarasze,
[Iksińską] złapały,
Sadzą ogracały.
...”
Dziad i baba obowiązkowo zatańczyli, niedźwiedź „pokazał co umiał”, zaprezentowali się również inni (jeżeli tacy byli) członkowie grupy; na koniec wszyscy życzyli pomyślności domownikom i gościom, a gospodarz lub gospodyni odpowiednio ich obdarowali. Dary odbierali dziad i baba, składając je do koszyka, aby po wyjściu z podwórka pozostawić je pod opieką woźnicy w oczekującej na drodze konnej „budzie”. To oczywiście bardzo skrótowy „scenariusz” wielkanocnego obchodu „barabaszy” w naszej gminie.
W literaturze etnograficznej (szczególnie u Oskara Kolberga) spotyka się opisy zwyczajów noszących wiele cech naszych „barabaszy” już w XIX wieku, szczególnie na terenie ówczesnego Wielkiego Księstwa Poznańskiego (dzisiejsza Wielkopolska, Kujawy i część Ziemi Lubuskiej). W ciekawej książce „Wielkopolska i Wielkopolanie pod względem rozmiaru, podziału, zarządu i płodów – Zwyczaje i obyczaje, zabawy, obrzędy, przesądy i zabobony, oraz najciekawsze podania, piosnki i zagadki ludu wielkopolskiego” wydanej nakładem „Wydawnictwa dzieł ludowych” K. Miarki w Mikołowie (bez roku wydania) na str. 75-76 znajduje się taki opis zwyczajów związanych z Wielkanocnym Poniedziałkiem: „W drugie święto dziewczęta mszcząc się, polewają parobków, gdzie którego dopadną, aleć naturalnie nie zrobią im wielkiej krzywdy. Po południu zaś parobcy, którzy wczoraj polewali, zbierają się razem, przebierają jednego z pośród siebie za niedźwiedzia, drugiego za kozę, i wziąwszy obydwóch na powrozy, oprowadzają po wszystkich domach, gdzie wczoraj polewali dziewczęta. Jeden z towarzyszących niedźwiedziowi i kozie nosi koszyk na ręku, w który składają mu: mięso, ser, masło, jaja, placki; drugi niesie na ramieniu rożen, na którym ma zatknięty kawałek słoniny; na ów rożen zawiesza otrzymane kiszki i kiełbasy; obowiązkiem niedźwiedzia jest ryczeć z całego gardła, gonić dziewczęta i dzieci, które zmykają ze wszystkich sił przed strasznym zwierzem. Koza zaś beczeniem, pociesznymi skokami dopomaga jak może do ogólnej uciechy. Obszedłszy wieś całą, udają się wszyscy do karczmy i tam wśród wesołej zabawy spożywają to, co zebrali; jest zaś tego niemało, bo Wielkopolanie są gościnni i hojni, a dziewczęta odwdzięczają się jak mogą datkami za wczorajsze polanie czyli dyngus.”. W żadnym jednak z tych źródeł nie występuje nazwa „barabasze”.
Również we współczesnych źródłach (internet) można znaleźć wzmianki o podobych zwyczajach wielkopolskich, a mianowicie:
„[W okolicach Krotoszyna] chodzono z niedźwiedziem. Niedźwiedziowi odzianemu w słomę i grochowiny towarzyszyli baba, kominiarz, jeździec na koniu. Prowadził go Cygan - prowadziciel, który przygrywał gromadzie na skrzypcach.”
„Do dziś w okolicach Jarocina poprzebierani chłopcy, tak zwani kominiarze chodzą po okolicy z dyngusem i trzeba się wykupić podarkiem aby nie zostać umazanym sadzami.”
Jak widać, i w tych opisach nie występuje nazwa „barabasze”, podobnie zresztą, jak w fotoreportażu „Świąteczna jajecznica” zamieszczonym w Tygodniku Ziemi Gostyńskiej „Życie Gostynia” (Nr 16 z dnia 21.04.2006), a przedstawiającym niemal identyczne z naszymi współczesnymi „barabaszami” grupy wielkanocnych przebierańców „zza miedzy”, czyli z Szelejewa i Zalesia, położonych w sąsiadującym z naszą gminą powiecie gostyńskim. Na szczególne podkreślenie zasługuje przy tym klasyczny skład grupy z Szelejewa. Grupa z Zalesia w roku 2006 była zbytnio udziwniona i to w sposób świadczący o braku głębszej znajomości tej tradycji (w składzie przebierańców ksiądz i ministrant, a kominiarze z wiaderkami wody).
Z wszystkich powyższych (starych i nowych) opisów wyłaniają się najogólniejsze cechy tego „podyngusowego”, a kultywowanego jeszcze tu i ówdzie w Wielkopolsce zwyczaju, czyli:
- stałym elementem grupy przebierańców jest niedźwiedź owinięty w grochowiny lub w przewrócone do góry wełną kożuchy;
- chodzenie grupy przebierańców „od chałupy do chałupy”;
- zbieranie do koszyka datków z jadła (i nie tylko);
- wspólne spożywanie „Bożych Darów” przez całą grupę przebierańców;
przy czym określenie „chodzenie po dyngusie” nie ma nic wspólnego z polewaniem wodą, natomiast ma wiele wspólnego z naszymi... barabaszami (wyruszającymi w obchód też dopiero po „dyngusie”).
Grupa „barabaszy” w gminie Krzemieniewo „standardowo” składała się (i nadal składa) z:
- nieodzownego niedźwiedzia i jego opiekuna;
- dziada i baby z koszykiem;
- muzykanta („grocza”) lub kilku;
- kominiarzy i diabłów;
- budy (wozu lub innego pojazdu konnego nakrytego plandeką) z woźnicą;
- inne postacie zależnie od mody lub fantazji danej grupy w danym roku.
Tak było już ponad 70 lat temu, co widać na zdjęciu mierzejewskich barabaszy z wczesnych lat trzydziestych XX wieku. Są na nim: i niedźwiedź („dwuosobowy nakryty kożuchem”), i prowadzący go klown cyrkowy, i oczywiście dziad i baba z koszykiem; jest „muzyka” i to dwuosobowa; są w końcu i „najpsotniejsi” w tym towarzystwie – kominiarz i diabeł (tych bywało często więcej). Na zdjęciu brak jest, służącej głównie do składowania i transportowania darów, konnej „budy” z woźnicą (może była „poza kadrem”?), natomiast „lajkonik” to zapomniany już „konik-siwek”, dawniej w takiej grupie nieodzowny (na równi z niedzwiedziem).
„Barabasze” w Mierzejewie - rok 1932 lub 1933
przed domem Kaczmarków; wcześniej Zielińskich, później Majorczyków
(w miejscu obecnej zagrody pana Wiesława Smędzika)
foto: Franciszek Majorczyk
Od lewej dwójkami: diabeł i kominiarz (Stanisław Idziak i Jan Idziak - bracia),
grajkowie czyli „grocze” (Antoni Piszlewicz i Jan Piszlewicz – bracia),
baba i dziad (nierozpoznani),
klaun prowadzący niedźwiedzia i „konik-siwek” (bracia Edward i Józef Sorbiccy)
oraz „dwuosobowy” leżący niedźwiedź w kożuchu „do góry włosem” (nierozpoznani).
[w przypisie nieco więcej o nazwiskach osób rozpoznanych]
Tak też było jeszcze około 35 lat temu (również w Mierzejewie)
Postój „przy klombie” (koło „szkółki”)
Na podwórku u Skorupki „z roga”
Opuszczenie podwórka Smektały („Władka”)
Zakończeniem tej informacji miały być migawki z „barabaszy-2007” w Mierzejewie, ale plany (i podobno zaawansowane przygotowania) pokrzyżowała aura. Podobnie było w roku 2008, choć w Górznie zebrała się grupka „przbierańców po dyngusie”, o czym doniosły AKTUALNOŚCI na oficjalnej stronie internetowej Gminy Krzemieniewo.
______________________
Podsumowując, można zaryzykować tezę, że powszechnie znane i używane w naszej gminie określenie tego zwyczaju - „barabasze” - nie sięga zbyt daleko; jest więc specyficzną dla naszego regionu nazwą lokalną. Fakt ten zmusza do troski o przetrwanie tego zwyczaju pod tą nazwą, ale... stwarza też szansę wykorzystania go dla promowania gminy czy regionu. Kraków ma swoją „rękawkę”, znane są bardzo lokalne „pucheroki”, „turki” itp., dlaczego nie lansować naszych „barabaszy”?
______________________________________________
Dla www.klasaa.net zebrał i opracował: Leonard Dwornik
(wykorzystane w tekście i przypisach zdjęcia udostępnili:
Zofia Dwornik, Czesław Andrzejczak (jr) i Tomasz Smektała)
Post scriptum:
Internauta straci tylko czas na szukanie opisu tego wielkanocnego zwyczaju pod hasłem „barabasze”. Do chwili ukazania się niniejszej informacji internetowe wyszukiwarki wynajdowały tylko teksty związane z partyzanckim „oddziałem Barabasza”, ewagelicznym Barabaszem uwolnionym przez Piłata lub różne wpisy sygnowane nickami „barabasz(e)”. Jednym z celów niniejszej informacji jest wprowadzenie do internetowego obiegu określenia „barabasze” w znaczeniu powszechnie rozumianym przez mieszkańców gminy Krzemieniewo.
Fakt znacznie szerszego występowania samego zwyczaju od zasięgu nazywania go „barabaszami” potwierdza zasłyszaną w rozmowach ze starszymi mieszkańcami opinię, że już przed wojną dawały się odczuwać nieformalne naciski niektórych środowisk, zniechęcające do używania tej nazwy, gdyż rzekomo zbyt wesoły ten zwyczaj wyglądał bardziej na radosne obchodzenie pamiątki uwolnienia Barabasza niż nawiązywanie do negatywnych skutków tego uwolnienia. Być może taka tendencja istnieje nadal, bowiem nazwa „barabasze” nie może jakoś „wyjść z cienia” mimo, że „ze wszech miar” na to zasługuje. Coś z pewnością jest na rzeczy, bo równie lokalne zwyczaje, ale nawiązujące do ewangelicznego spotkania Chrystusa w drodze do Emaus, są corocznie w okresie Wielkiej Nocy „intensywnie eksploatowane” przez media.
|