Franciszek Dzierżykraj Morawski
RYS Z ŻYCIA NIEMCEWICZA.
(WYJĄTEK Z MOICH WSPOMNIEŃ.)
Po ostatnim swoim powrocie z Ameryki osiadł Niemcewicz na zawsze w Warszawie. Wrócił z całym urokiem tyloletnich nieszczęść i sławy, jak Polak wzorowy, jak wieszcz wówczas najwięcej narodowy, jak więzień petersburski, towarzysz i przybocznik Kościuszki i wreszcie jako obywatel wolnej wówczas jedynie Ameryki. Wrócił z dawną lutnią w ręku tak znaną narodowi i tak stęsknionemu do niej. Otaczano go też czcią powszechną, wskazywano za przykład, z zachwyceniem słuchano jego dźwięków smętnych, serdecznych, polskich. Cieszył się Niemcewicz na widok tylu młodych talentów, a zwłaszcza tego zapału, z którym uczeńsi rodacy rzucili się do obrony mowy rodzinnej i rozkrzewienia nauk. Narzekał tylko na brak wszelkiej krytyki, jako potrzebnej do nadania należnego kierunku rozwijającemu się życiu literackiemu. Gorliwie do niej zachęcał znane już w piśmiennictwie polskiem zdolności. Zbytnia atoli drażliwość nie przywykłych jeszcze do krytyki autorów, stała na przeszkodzie. Jedni bali się przytłumiać twórczego płomienia, który dopiero iskrzyć się zaczynał, drudzy zabijać w zarodzie wykłuwające się dopiero talenta. Nie brakło wymówek. Żadne rozumowania, zachęty, przykłady innych literatur nie pomogły, nikt nie chciał sądzić, aby nie być sądzonym.
Nie zupełnie przecież bez skutku były te rady i zachęty. Zjawiła się w kilka dni potem najzjadliwsza krytyka w jednej z gazet warszawskich, pełna wyższego sądu, ale zarazem i szyderstwa dotkliwego. Krytyka ta padała na pisma Niemcewicza samego. Zaledwie oczom wierzyć chciano, że na ulubieńca narodu tak raniące rzucono pociski. Oburzenie stolicy było powszechne, zwłaszcza że krytyk nadzwyczaj dowcipnie podchwycił jako śmieszności osobiste wszystkie przed publicznością głoszone w przemowach Niemcewicza wymówki, iż umysł skołatany tylu klęskami, więzieniem, wygnaniem i stratą ojczyzny, nie da mu tak wydoskonalić płodów jego jakby należało. Powstał więc krytyk przeciw tym wygodnym dla lenistwa ekskuzom i z całą wyszydził je złością. Szukano, domyślano się i Bóg wie kogo posądzano o ten utwór niegodziwy. Zdało się, że cały lud polski obrażono w jego ukochanym wieszczu, wzorowym patryocie; i to w pierwszym jego po tylu niedolach wytchnieniu, w pierwszej chwili przytulenia się do tej ziemi rodzinnej, za którą tyle ucierpiał. Najgorliwszym obrońcą zdeptanego na miazgę Niemcewicza okazał się Chodkiewicz, znany jako chemik, poeta, a później pułkownik i senator. Rozżalenie jego było bez granic, a gniewne uniesienie tak wielkie, że na śmierć z krytykiem bić się postanowił. Gdy przecież wszelkie poszukiwania stały się daremnemi i nie odkryto zbrodniarza, ciskającego się na męża czci powszechnej, Chodkiewicz powziął myśl publicznym okazom wynagrodzenia mu tej krzywdy. Zbiera więc liczną deputacya, złożoną z uczeńszych stolicy mędrców, stawa na jej czele i przewiódłszy ją przez celniejsze miasta ulice, wchodzi z nią do Niemcewicza. Uderza ich jego smutek głęboki, przygnębienie i jakaś niechęć do wszystkiego, co naturalnie biorą za skutek niegodziwej krytyki. Z większym więc jeszcze żalem oznajmiają mu swój udział w jego tak słusznem oburzeniu, pocieszają go przygotowanemi ku temu mowami, unoszą się nad jego tak rozliczną zasługą, pełnym potokiem łez leje się ich boleść, łzy już dalej mówić bronią.
Łatwo wyobrazić sobie, z jaką uprzejmością i czuciem przyjął Niemcewicz ten wyraz hołdu publicznego z ust tylu znakomitości stołecznych. Zdało się, że zapłacze z wdzięczności. — Wystawcie sobie, rzecze, bezczelność zuchwałego pismaka, który nie przestając na druku, sam oryginał swojej krytyki przesłał mi na pamiątkę. Nie jestże to największem szyderstwem, pogardą? Prawda, że pisma moje pełne są błędów i niedbałości, lecz nie należałoż przy wypowiedzeniu prawdy więcej miary zachować w naganie? Otworzyła mi oczy ta krytyka i widzę, że już nadal pisać nie należy. Któżby mnie odtąd chciał czytać? Przebaczcie, żem was tyle nudził. — „Gdzież jest ten oryginał, gdzie? — woła rozjadły Chodkiewicz — niech wiemy, kto nas wszystkich skrzywdził w Niemcewiczu?" — Oto jest — rzecze Niemcewicz z łzawym głosem, podając papier leżący na stole. Cisną się wszyscy, wytrzeszczają oczy na owe Corpus delicti, kiedy wtem nagle spojrzą po sobie i jednozgodnie zakrzykną: „a wszakże to ręka samego pana Niemcewicza!" — Tak jest, moja — odpowiada wieszcz nasz z uśmiechem. Przepraszam za wybieg: Sam napisałem na siebie, dla dania przykładu jak najzjadliwszą nawet krytykę dla dobra literatury znieść należy. Zdziwienie więc i osłupienie było ogólnem. Rozpogodzone oblicze autora i śmiech jego serdeczny rozweselił wszystkich. Cieszono się z omyłki, wieść o dowcipnej mistyfikacyi rozbiegła się po całej Warszawie, śmiano się z poczciwego Chodkiewicza, ścigano go złościwemi epigramatami, których jednakże nie umiał znieść tak spokojnie, jak go piękny Niemcewicza nauczał przykład.
____________________
Powyższy tekst ukazał się w „Przeglądzie Poznańskim” (rok 1853, tom I, str. 239-240)
z podtytułem: „(Wspomnienie o pobycie N. w Warszawie po powrocie z Ameryki)”.
____________________
Dla www.klasaa.net
wypisał: Leonard Dwornik
JULIAN URSYN NIEMCEWICZ (1758-1841) – biogram.
UCHWAŁA SENATU RP w 250 rocznicę urodzin Juliana Ursyna Niemcewicza (1758-1841).
|