Listopada 21 2024 22:22:58
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


PRZEDMOWA do "PISM ZBIOROWYCH WIERSZEM I PROZĄ" - tom I
Franciszka Dzierżykraja-Morawskiego
wydanych nakładem Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego, Poznań 1882.

„Służymy poczciwej sławie” pisał Jan Kochanowski, a myślał może choć tego nie wypisał, co i przed nim i po nim nie jeden w myśli dodawał, służąc poczciwej sławie i sprawie, nie dbajmy o to czy się ludziom podobać będziemy, a ufajmy że byleśmy tej dobrej sławy i sprawy nie odstąpili, to prędzej czy później ludzie sprawiedliwość nam oddadzą i dobre słowo o nas powiedzą. Tak dzieje się w naszych oczach z niejednym, kto poczciwej sławie służył i do niej miał prawo, a wymiaru sprawiedliwości długo doczekać się nie mógł; tak mianowicie dzieje się z tymi klasycznymi poetami, których początek naszego wieku młodych i głośnych witał oklaskiem i powodzeniem, których jego środek upośledzał, a których schyłek jego przywraca do czci należnej. Dziwny to, jeżeli nie znak, to przynajmniej zbieg okoliczności, że w krótkim przeciągu lat paru wyszły niewydane dotąd dramaty, poezje liryczne i przekłady tego Wężyka, który zdaniem znawców i ogółu, „dzierżył berło poezji dramatycznej” za Księstwa Warszawskiego, a w ślad za nimi te ody, którymi Koźmian sławił zwycięstwa Napoleona lub smutną myślą rozpamiętywał „Upadek Dumnego”. Nie tak temu dawno, nikomu może nie byłoby przyszło na myśl zbierać razem i ogłaszać te dawno zapomniane lub nieznane zgoła płody klasycznej muzy. Dziś co się zmieniło, że tych zaniedbanych podejmujemy „z niepamięci piasku” i wydobywamy na widok publiczny? Czy Fortuna kołem się tocząc znowu na szczyt wzniosła starych klasyków a przeciwników ich w dół pogrążyła? Czyśmy się nawrócili znowu na wiarę Laharpa i Osińskiego? Nie; wiemy zawsze że ta muza więcej się za klasyczną miała niż taką rzeczywiście była, i wszystkie jej słabe strony znamy. Tylko po wielu latach przyszła nam myśl prawdziwa i dobra, że jakkolwiek pisali, to „poczciwej sławie poczciwie służyli”, tylko po namiętnej walce, po obojętności pogardliwej w jakiej chowały się po końcu walki młodsze pokolenia, nastało wreszcie to uczucie sprawiedliwsze i to pojęcie ze wszech miar lepsze, które w każdym i we wszystkim dobre jakie jest zobaczyć i ocenić umie.

Opadły uprzedzenia, może je po części i doświadczenia zwyciężyły, a wtedy pokazało się jasno i widocznie, że ci długo wzgardzeni pisarze i rozumu mieli wiele, i w swoim rodzaju i smaku nie jedną piękną rzecz napisali, i zwłaszcza, że nie mniejszą od naszej mieli miłość i cześć dobrej sławy i sprawy. I dlatego pośmiertne dzieła Wężyka przyjęte były tak dobrze jak za jego życia przyjmowane były chyba pierwsze przed rokiem 1815, dlatego wiersze Koźmiana nie spotkały nigdzie niechęci lub lekceważenia, ale życzliwość, uszanowanie, co więcej, wyrozumienie u tych, którzy na sądy i zdania jego najmniej by się godzili. A jeżeli czas, który wszystko łagodzi, jeżeli doświadczenie, które przecież trochę uczy, wpłynęły głównie na tę zmianę naszych uczuć względem poetów naszych z czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa, to niewdzięcznie byłoby zapomnieć, że wielką w tej sprawie zasługę miał i człowiek, który pierwszy miał odwagę otrząsnąć się z uprzedzeń, zdobyć się na sąd sprawiedliwy i nas wszystkich do niego nakłonić, który nie upominał, ani prosił, ale umiał poetów tych, niedostatków ich nie przecząc, ani tając, ukazać we właściwym świetle ich zasługi, charakteru, talentu i poczciwej sławy — Lucjan Siemieński. Bodaj czy nie za jego to sprawą, czy nie od jego niektórych portretów lub obrazowo przedstawionego obozu klasyków, począł się ten zwrot, to łaskawsze i sprawiedliwsze względem klasyków usposobienie. Dość, że wyszedł i dobrze był przyjęty Wężyk i Koźmian, a dziś pierwszy raz w całość zebrane, wychodzą dzieła Jenerała Morawskiego; i miło jest widzieć tych trzech towarzyszy, trzech przyjaciół tak sobie przez całe życie wiernych, połączonych po śmierci jeszcze tym równoczesnym prawie dzieł ich wydaniem. Jest to jakżeby złożone na ich grobie zaręczenie, że ich nic rozrywać nie powinno, że ich razem w pamięci zachować chcemy, i razem przekazać znajomości tych, którzy po nas nastąpią.

Chociaż za życia różne ich były losy, i różne względem nich ludzkie uczucia. Jenerał Morawski nie miał nigdy nieprzyjaciół, nie słyszał nigdy za swoje literackie lub polityczne przekonania takich jak Koźmian oskarżeń, on w samym ogniu walki i klasykom i romantykom miłym być nie przestał, a szczerej i gorącej sympatii ogółu nigdy na chwile nie stracił: tak, że stała i wierna przyjaźń ludzka niepokoiła go aż w końcu życia, kiedy się o wieczność swoją lękał bo „mnie nikt w życiu nie obraził Panie!” i żałując, że nie miał powodu przebaczać pytał: „Czy mnie przebaczysz, gdym ja nie przebaczył?”.

Ale zwyczajnie ci tylko zawsze u ludzi w łaskach być umieją, którzy własnego zdania nie mając, cudzemu nie narażą się nigdy. Czy tak było w tym razie? Czy ten był powód powszechnej a niezmiennej wziętości Jenerała? Nie ubliżajmy mu nawet tym pytaniem. Tajemnicą jego powodzenia był, nie brak odwagi i sądu, ale sądu tego trafność właśnie, ale rodzaj jego talentu, ale jego natura, i dodajmy wreszcie koleje jego życia. Natura: bo z tym już na świat przyszedł, że był ludziom miły. Mówimy często o „szczęściu do ludzi” jako o wielkim darze, i słusznie: ale to szczęście jest przywilejem i skutkiem natur pewnych wyjątkowo szczęśliwie złożonych z wysokości serca, bystrości i pogody umysłu, równej jednostajności usposobienia i stałej względem drugich dobroci. W takich organizacjach szczęśliwa harmonia dobrego tworzy wdzięk, któremu każdy ulega choć go nie analizuje. Wdzięk taki zdarzał się czasem pomiędzy naszymi pisarzami dawnych wieków; o ile z pism wnosić można, musiał go mieć w stopniu bardzo wysokim Kochanowski, musiał mieć Górnicki i sympatyczny Kochowski, a w naszym wieku jak świadczą zgodnie wszyscy współcześni, mało kto miał go w tym stopniu, co Franciszek Morawski. Ten urok natury harmonijnej, męskiej a nie twardej, serdecznej a nie namiętnej, pogodnej a cierpieć zdolnej i umiejącej, udzielił się i pismom Jenerała i sprawił że zawsze były pożądane, zawsze dobrze widziane; że kiedy inni współcześni pięli się na Parnas i przemawiali czasem jak z trójnoga, on od niechcenia a żywo piszący albo dowcipem swoim bawił, albo rozrzewniał uczuciem. Bardziej z niechcenia, bardziej po prostu, bardziej naiwnie piszący (jeżeli się tak wyrazić można), pociągał do siebie tą samorodnością, tym brakiem zamiaru i premedytacji, która młodszych i goniących właśnie za naturą i prawdą zrażały do retorycznych, akademicznych, uroczystych, a cokolwiek i napuszystych klasyków. Ta zaś prostota i samorodność połączona z małym i skromnym rozumieniem o sobie, jak na Morawskiego wierszach wyciskała piętno rzadkiego a miłego wdzięku, tak sądom jego dawała niezaprzeczoną między współczesnymi wyższość. Towarzysze i przyjaciele wszyscy zagrzęźli w wyrzniętej raz kolei, wszyscy zaślepili się w swoich wzorach, że oszańcowali! w wyłączności swojo; ani złego we własnej, ani dobrego w przeciwnej szkole widzieć już nie umieli; Morawski jeden między niemi zachował zmysł poetyczny, nietknięty, nie zbałamucony teoriami, najmniej z nich wszystkich literat, najmniej poeta z profesji, najwięcej miał zdolnego i czułego instynktu poezji. Stąd na klasycznych wzorach wychowany tłumacz Andromachy, lepiej niż Koźmian, lepiej niż sławny Arystareh Osiński, umiał się poznać na wielkim poecie Byronie: stąd, do klasyków przywiązany, przystępny jest natchnieniom romantyków, a jednych cenić nie przestając, z drugimi razem czuć umie. Talentem zapewne od Koźmiana nie wyższy, przewyższał go swoim pojęciem poezji, obejmował szersze aniżeli tamten horyzonty, a stąd w pisaniu nie tak jak on do wzorów pewnych ograniczony, w sądzeniu trafniejszy i sprawiedliwszy, nie tak zakuty, zatwardziały klasyk, cokolwiek napisał nie wywoływał takich przeciw sobie uprzedzeń i niechęci, i w najgorętszych chwilach czy walki z romantykami, czy późniejszego dla nich fanatyzmu, on nie był nigdy celem pocisków ani oskarżeń, uważany był jak żeby Sacrosanctus, którego głowy dotknąć się nie godziło.

A na to zachowywanie się nasze względem Morawskiego, czy oprócz jego natury, jego odmiennego talentu, rodzaju i stanowiska w poezji, czy nie wpływały także i koleje jego życia, i jego zawód żołnierski? Wielki jest urok szabli, a szczęśliwe jeszcze społeczeństwo które urok ten czuć i ulegać mu umie. Inny niech się dręczy myślą, niech się mozoli pracą, niech słowem czy piórem szerzy co najlepsze i najmędrsze, nie będzie nigdy tak jasnym, tak dla wszystkich zrozumiałym żeby nie mógł być źle pojętym i sądzonym lub umyślnie szkalowanym i krzywdzonym. Ale żołnierz którego się widziało na wszystkich polach bitw od Paryża do Moskwy, i przez wszystkie lata od Raszyna do Grochowa, tak jaśnieje jak słońce, a żadne mgły sądów fałszywych, żadne brudne wyziewy kłamstw i potwarzy jego blasku nie zaćmią; podejrzliwość nie śmie go posądzać, podłość nie śmie oskarżać, a kiedy mąż stanu od Michała i Augusta Czartoryskich aż do margrabi Wielopolskiego walczy całe życie najczęściej bez skutku z niesprawiedliwością i złą wiarą, to kitka ułana sterczy nad nimi jasna i świecąca, a żołnierz dobry, dzięki Bogu, że choć on jeden przynajmniej, cześć i dobrą sławę swoją nosi przez całe życie nietkniętą, miłość ludzka do niego się garnie, a wdzięczność względem niego jednego sprawiedliwa, przed nim umie schylić czoło jak należy.

Wziętość i przywiązanie jakie otaczały Morawskiego pisarza i poetę, zawdzięcza on może w znacznej części Jenerałowi Morawskiemu. Odrębna to i jedyna w swoim rodzaju postać między literatami Kongresowego Królestwa. Rozdarty między dwoma walczącymi obozami jak starożytne Sabinki, w jednym miał przyjaciół i całą swoją młodość, do drugiego ciągnęło serce i trafny zmysł poetyczny. Coś go ostrzegało, że polski klasycyzm nie jest polską poezją, coś go ciągnęło w przeciwną stronę. Tym czymś był istotny talent, talent nie wyjątkowych rozmiarów, ale dziwnie zajmujący, miły, sympatyczny. Gdyby kto był powiedział że ten Jenerał mustrujący swoją brygadę w Lublinie, który tak chętnie, ale z takim uszanowaniem dla powag mieszał się do spraw i sporów literackich Warszawy, że był poetą, bardziej jak Osiński, bardziej jak niejeden urzędowy wieszcz w Towarzystwie Przyjaciół Nauk, nikt by temu nie był uwierzył, on sam może najmniej, a jednak tak było. Talent to ani wzniosły ani bardzo potężny, owszem dobry tylko do średniego lotu, ale w tym locie niepospolity: pogodny i wesoły, raczej satyryczny jak uczuciowy, a jednak pełen prawdziwego zacnego uczucia, pełen zdrowego rozumu i prostej, ale mądrej filozofii życia, pełen miłości Ojczyzny, która na przemian umie tęsknie wspominać przeszłość i teraźniejszości mówić prawdę otwarcie, śmiało, po męsku i po żołniersku, z formą bardzo poprawną i piękną, i to nie przez kucie, nie przez piłowanie każdego wiersza z osobna nonum in annum, ale z wrodzonego daru władania językiem i wierszem, pełen prostoty zresztą, wolny od roszczeń miłości własnej i od literackiej próżności, zajmuje Morawski między poetami miejsce bardzo zaszczytne i zapewnione na zawsze.
To samo jednak co stanowi właściwy charakter i wdzięk jego poezji, to samo zatrzymało ją może w tej mierze średniej, w której została. To „niechcenie”, ta skromność, która nie daje wiele sobie rościć a nie śmie na wiele się zrywać, sprawiła że Morawski, choć się nieraz za młodu w wierszykach próbował, choć wiedział że zgrabnie i ładnie pisać może, nie sądził się powołanym do poetyckiego zawodu, i bardzo mało, przy okazji tylko pisał, a nic nie ogłaszał. Rzecz dziwna, swoich dwóch głównych zawodów, wojskowego za młodu a gospodarczego w starości, jak sam wyznaje w jednym ze swoich listów, nie lubił: spełniał je, ale ich nie uważał za swoje wrodzone powołanie. Zdawałoby się więc, że za to musiał mieć chyba swój zawód trzeci, pisarski. Tymczasem fakty dowodzą inaczej. Żywot jego, (opisany tak pięknie przez Lucjana Siemieńskiego, że późniejsi już tylko do niego się odwoływać mogą, ale nie opowiadać go, bo musieliby powtarzać tylko i powtarzać gorzej), żywot ten dowodzi, że pierwsza młodość przeszła i druga już przechodziła, żołnierz został oficerem, został pułkownikiem, miał za sobą wiele odbytych bojów i kampanii, na ciele wiele szram a na piersiach wiele krzyżów, a oprócz przypadkowych okolicznościowych wierszyków, oprócz pięknej mowy pogrzebowej na cześć księcia Józefa, niczym jeszcze nie wsławił swego talentu, nie okazał swego popędu do pisania. Widać z tego że ten popęd nie musiał być zbyt silnym i naglącym, że ambicja poetyczna snu mu nie psuła: a stąd też może i wniosek bliski, że gdzie potrzeba tworzenia tak spokojna i nie natarczywa, tam spokojną musi być i fantazja, a siła umiarkowaną. Morawski przeszedł już lat trzydzieści i czterdziestu dochodził, a jako pisarz głośnym jeszcze nie był. Zrazu znanym był tylko jako wojskowy, jako miły i dobry człowiek, pełen wesołości i dowcipu, jako miłośnik i znawca literatury i poezji, ale większego talentu nikt się w nim nie domyślał. Że tłumaczył Andromachę, że zdaniem Koźmiana i Osińskiego przetłumaczyć ją dobrze mógł, (przekład jej jest podobno piękniejszy od tych które Osińskiemu tyle przynosiły sławy) to był szczyt chwały o jakim sam może marzył i o jakim dla niego marzono. Siedział więc to w Lublinie, to w Radomiu garnizonem i tę Andromachę kończył, poprawiał, nieśmiało czytał warszawskim Horacym i Mecenasom, chwile wolne od służby przepędzał z lubymi muzami, znosił się z Warszawą i przez listy brał udział w całym ruchu literackim, ale do ówczesnego Parnasu nie należał, jako poeta był mniej znany, i nikt się nie domyślał może, że jego przeznaczeniem było stać się jednym z głównych bohaterów klasyczno-romantycznej epopei, której Achillesem był Mickiewicz, a Koźmian Hektorem.

Tymczasem tak było. Na takiego bohatera pasują go nie tylko listy do Koźmiana ogłoszone przez Siemieńskiego w obozie klasyków. Listy te są niezmiernie ciekawe, są jednym z najważniejszych historycznych źródeł do dziejów tej epoki Literatury, ale prywatne, głoszone w lat czterdzieści po napisaniu, nie mogły ani zrobić wrażenia na publiczności, ani Morawskiemu sławy. Ale ten sam humor i dowcip, ten trafny zmysł poetyczny, ten wielki i miły rozsądek, który w listach tak delikatnie i nieśmiało przemawia do Koźmianów ojca i syna, przemówił i do publiczności, a przemówił tak mądrze, tak sprawiedliwie i stanowczo, jak chór w greckiej tragedii. W roku 1829, po Wallenrodzie, kiedy Koźmian zżymał się i wołał w uniesieniu, że „jak ognia z wodą tak jego z Mickiewiczem łączyć nie można”, kiedy romantycy śpiewali pieśń triumfu, Morawski rzucił między jednych i drugich swoje „Listy do Klasyków i Romantyków", przypisane Niemcewiczowi jako bezstronnemu sędziemu płodów literatury ojczystej. Klasycy się zgorszyli w chwili kiedy karczemny Mickiewicz wyniesiony bezbożną rewolucją literacką już chce uzurpować tron na polskim Parnasie: kiedy ostatni z wiernych biją się po bohatersku za zagrożony smak i muzy i bronią ich ostatniej twierdzy — Morawski w takiej chwili występuje z szeregu, gorzej, wchodzi w zmowę z nieprzyjacielem, śmieje się z klasyków, to brzydko i źle, to zdrada, przeniewierstwo, bunt: można myśleć co się podoba, można jeżeli kto ślepy widzieć piękności w Wallenrodzie, ale mówić to głośno w chwili walki, uderzać na swoich z boku kiedy i tak ledwie się mogą obronić: „es war nicht schon von dir Octavio" i Koźmian, pomimo, że tak kochał Morawskiego, długo nie mógł mu Listu do klasyków darować. Romantycy znowu, oprócz jednego Mickiewicza może, który wszystkiego słuchał i z wszystkiego korzystał, nie zważali na List sobie przypisany, choć uwagi Morawskiego wszystkim niemal młodym poetom na dobre wyjść mogły.

Bezstronna i spokojna potomność przyzna kiedyś że te Listy są śliczne, jedne z najładniejszych wierszy jakie stara szkoła w tej epoce wydała (bo wtedy jeszcze należał Morawski więcej do starej jak do nowej szkoły, był więcej tłumaczem Racina jak tłumaczem Byrona). Śliczne językiem i wierszem, wesołe i lekkie jak Listy i Satyry Krasickiego, i jak tamte, pełne prawd czerpanych ze złotego, zdrowego rozumu, bez jadu i żółci, ale solą attycką wcale nieskąpo zaprawne, są one i jednym z ładniejszych pomników ówczesnej poezji i jednym z najcenniejszych ówczesnej krytyki, a ogólny sąd Morawskiego tak o klasykach jak i o naśladowcach romantyzmu i ich przesadach, kto wie czy nie zostanie stałym sądem historii i krytyki. Trudno znaleźć coś zgrabniej i dowcipniej powiedzianego a trafniej pomyślanego jak cały ustęp Listu pierwszego (do klasyków;) albo ten ustęp w którym ich Morawski uczy, że starożytni nie wyczerpali wszystkich skarbów poezji, że i po nich jeszcze tworzyć można, a ostatni ustęp w którym poeta powiada klasykom, że romantycy mają przynajmniej tę zasługę, że ich otrząśli z letargu, musiał zwrócić na klasyków śmiech całej czytającej Polski.

Ale nie na długo, bo List drugi pomścił klasyków i zmusił każdego nieuprzedzonego do śmiechu z romantyków. Jak wybornie wyszydza Morawski sztuczną melancholią i urojone nieszczęścia piszących i niepiszących romantyków:

Widzieliśmy ich wszyscy niedawno jeszcze tych poetycznych młodzieńców, którzy udrapowani w melancholię, poetyczni w każdym ruchu i słowie, niezrozumiani i prześladowani, byli bardzo poetyczni, dopóki swoich cierpień i natchnień nie opisali rymem i nie ogłosili drukiem: od tej chwili wszystko się zmieniło: poetyczny młodzieniec ukazywał się niedołężnym, lichym poetą, a przez swoje fałszywe aspiracje poetyczne, kłamane zachwyty, wmawiane natchnienia, udane nieszczęścia i zapały na zimno, stawał się śmieszną figurą, siłą strwonioną daremnie na czczeni aktorstwie poezji. Słuszne także jest upomnienie do romantyków żeby przestrzegali czystości języka, a zakończenie, nauka moralna dla stron obu:

cechuje dobrze i pięknie pośrednie stanowisko Morawskiego między stronami wojującymi, a zarazem dążność wszystkich jego własnych pism i całego jego życia.

Tłumaczenie Andromachy (nie wydane), tu i owdzie przypadkowo w świat puszczony wierszyk albo bajka, i te Listy, oto cały zapas poetycznej produkcji z jakim zastał Morawskiego rok, który nasze losy i nasze myśli zwrócił na inne drogi i w historii jak w literaturze wywołał zmiany tak stanowcze, że w jednej jak w drugiej za graniczny słup dwóch epok słusznie może uchodzić, rok 1830.

Rzecz dziwna, a listami jego niewytłumaczona. Morawski kiedy wszystko wychodziło na emigrację, z drugimi nie wyszedł. Jenerał brygady, Jenerał dyżurny całej armii w kilku bitwach czynny, wreszcie Minister wojny, na pobłażanie zwycięzców liczyć nie mógł, musiał wiedzieć na pewno, że spotka go coś złego, a przecież pozostał. Co go zatrzymało? Czy wzgląd żeby nie odstępować drobnych a po matce już osieroconych dzieci lub z sobą ich na zagraniczne wygnanie nie ciągnąć i na zagraniczne wychowanie nie skazywać; czy nadzieja na doświadczeniu oparta, że więzień zwykle rychlej od wygnańca do domu powraca; czy może prosty zdrowy instynkt jego natury i jego rozsądku ostrzegał go przeczuciem jakimś, że nie jest bezpiecznie ani dobrze odrywać się od fizycznej materialnej podstawy życia i działania, dość że został, a zostawszy wzięty był i posłany do Wołogdy.

Zesłanie to trwało stosunkowo krótko, nie więcej jak dwa lata, i z tego względu Morawski szczęśliwszym był od wielu uwięzionych i od emigrantów. Ale w dwóch latach zawiera się dni i godzin wiele, a te wloką się długo kiedy dzień każdy i każda godzina schodzi na tym samym zawsze rozpamiętywaniu publicznej klęski i osobistej tęsknoty. Ciężki też smutek przebija z ówczesnych Morawskiego listów: nie ma w nich skarg ani pięknym stylem pisanych użalań się nad sobą samym, ale krótkie i proste słowa przejmują dreszczem przerażenia i współczucia, na przykład kiedy pisze: „o dzieciach nie mam żadnej wiadomości przez rok cały, nawet czy żyją”. Albo kiedy na zapytania (późniejsze już) czy pisze, na prośby żeby pisał, odpowiada że „Nic nie piszę. Dusza nadto wezbrana boleścią, nadto przepełniona tęsknotą i żalem aby je rymem stroiła. Więcej może jest teraz poezji w duszy niż kiedykolwiek, ale nie teraz zdolna powiedzieć co czuje teraz". A jednak pomimo tego, z własnych jego ust zeznania chciałoby się zapytać, czy istotnie ani słowa podczas tego wygnania nie pisał? Chciałoby się przypuszczać i wierzyć, że są w jego poezji rzeczy powstałe pośród tych właśnie smutnych, śniegiem zawianych równin, pośród tych smutniejszych rozwianych w sercu nadziei a jak śniegowe zaspy spiętrzonych tęsknot i żałob, oburzeń i goryczy. Czy na przykład nie przypadłoby dobrze do Wołogdy, do wygnania, do pierwszych lat po przegranej roku 1831 ten wiersz pełen głębokiej żałości: „Płaczcie tych, co nad Fratu płakali strumieniem", albo ten drugi pisany z groźbą dla tego co „niepomny, że Bóg pomsty mordowanych słucha", a zakończony nadzieją i wiarą, że „Bóg niecną potęgę jak ździebło pokruszy". Po powrocie z niewoli nastąpił początek nowego zawodu, przesiedlenie się po wielu, wielu latach do tej Wielkopolski, którą niegdyś młodzieniec opuszczał z sercem bijącym nadzieją, na ten ojczysty zagon, pod ten dach rodzinny, który miał być schronieniem wszystkich uczuć i wspomnień wyniesionych z przeszłości, a przytułkiem, podstawą i środkiem jakichkolwiek na przyszłość widoków. Jeżeli w Dworcu mojego Dziadka są jakiekolwiek osobiste wspomnienia Jenerała, jeżeli zwłaszcza jest wspomnieniem ten w jego zakończeniu nowy dziedzic wnuk, młody żołnierz Napoleoński, który do Dworca z nowymi nadziejami przybywa, to jak gorzko musiało być po długim wojskowym zawodzie do rodzinnej wsi powrócić i powtarzać w niej to słowo, które w poemacie starego Dziadka zabija: „Wszystko stracone!”. Jednak nie wahał się i nie rozrzewniał, ale odważnie jak na żołnierza, statecznie jak na męża dojrzałego przystało, wziął się Jenerał już podówczas liczący lat pięćdziesiąt, do nowej nauki i nowego zawodu, do ratowania tego co jeszcze straconym nie było, ducha, honoru i ziemi. Ziemi przez gospodarowanie rozumne i rozsądne razem, tamtego dwojga przez żywe słowo, przez związki z ludźmi, przez własny przykład tak wymowny i tak budujący, i wreszcie przez pisma.

Zaczęła się druga płodniejsza, obfitsza połowa jego pisarskiego zawodu. Jak niegdyś przed rokiem 1830 między Lublinem a Warszawą, tak odtąd i już do ostatka, toczy się między Lubonią a Piotrowicami nieustająca korespondencja we wszystkich literackich kwestiach i sprawach, a chylący się ku starości Jenerał pisze więcej jak za młodu. Ale pisze w tym samym zawsze rodzaju, zostaje na tym samem stanowisku: ani go tryumfująca romantyczność prądem swoim porwać a od czci dawnych wzorów oderwać nie zdołała, ani jej znowu przesądy lub błędy nie skłoniły go do niesprawiedliwości, do niechęci, do wyparcia się tego co w nowszej poezji podziwiał i kochał. Nieszczęściem drobne poezje rzadko kiedy zachowują swoją metrykę: o większych wie się prawie zawsze kiedy i pod jakimi wpływami powstały: ale wierszyk ulotny, nieraz od niechcenia napisany w chwili dobrego humoru lub rzewnej tęsknoty, ten albo przypadkowo wyjdzie gdzieś wydrukowany, albo czeka żeby z wieloma innymi pomieścił się w jakim tomiku i pomiędzy wieloma ginie, traci swoją odrębność z swoją historią. Cóż dopiero kiedy poeta sam tak mało ma jak Morawski miłości własnej, o zebraniu i wydaniu dziel swoich na prawdę prawie nie myśli, choć o nim niekiedy mówi jeżeli wiersze swoje sądzi skromnie i za mało uważa? Wtedy przypadkiem na prośby przyjaciół lub redaktorów, czasem i z własnej ochoty, ogłosi się ten lub ów wierszyk w jakimś piśmie periodycznym, ale potomni choć wiersz odszukają, nie zdołają już poznać z jakich on lat pochodzi, do jakich odnosi się początków, wpływów i powodów. Z tego wynika, że tym dziś zebranym wierszom Jenerała Morawskiego jak i tym które sam przed laty (1841) wydał, nie można naznaczyć początku, choć niewątpliwie jedne z nich sięgać muszę lat dawniejszych, może młodości autora jeszcze, a inne dochodzić do ostatnich nieledwie dni jego życia. Przy Bajkach zwłaszcza taka wiadomość dokładna o czasie ich powstania byłaby do zrozumienia i ocenienia bardzo pozą daną i przydatną, skoro wiele z nich powstało pod wrażeniem jakiegoś danego faktu, odnosiło się do pewnego oznaczonego stosunku lub człowieka.

A te Bajki to część nie najmniejsza ani nie najlżejsza literackiej Morawskiego spuścizny. Śmiało można twierdzić, że należy on do najzręczniejszych w tym rodzaju mistrzów, że z wyjątkiem Krasickiego takiego zbioru bajek nie zostawił nam nikt, a że w naszym wieku kiedy poezja romantyczna rzuciła jakiś dyskredyt na ulubioną klasykom bajkę i wyrzuciła ją z mody, nikt podobno w Europie takich bajek już nie pisał jak Morawski. U nas Krasicki jeden może stoi od niego wyżej a Niemcewicza on znowu przewyższa o wiele dowcipem, wdziękiem, zwłaszcza lekkością i okrągłością formy. Rzadko która jego bajka żeby nie była skończonym małym arcydziełem, i tak rozumną a trafną i łatwą do pojęcia alegorią, jak Bajki Krasickiego. Ale jeżeli najbliższym jest jego pod względem artystycznej wartości, to znowu rodzajem bajki podobniejszy jest do Niemcewicza. Bajka Morawskiego jak bajka Ursyna jest najczęściej polityczną i patriotyczną, z tą różnicą, że tamta była prawie zawsze epigramem na pewien szczególny przypadek, fakt lub osobę: ta jest małą satyrą na pewne stałe usposobienia wady lub skłonności narody. Stąd tamta nieraz bez klucza zrozumieć się nie da, kiedy tu znaczenie i przystosowanie jest prawie zawsze dla każdego jasnym. Nie trzeba dowodzić że już to samo nadaje niewątpliwą wyższość bajkom Morawskiego. Jakkolwiek bajka jego jest przeważnie polityczną, przecież nie trzeba będzie żeby zwykła bajka moralna była mu obcą. Uprawiał ją rzadziej, ale nie mniej szczęśliwie: za świadectwo służyć może bajka jedna z najpopularniejszych, bajka klasyczna: „Jaki też to osioł ze mnie”. Sławniejsza i bardziej rozpowszechniona od innych tego rodzaju, nie jest jedyną dobrą: rywalizuje z nią równie może znany „Osioł i Jacek”, a mniej znana „Róża i Bębenek", „Róża i Pokrzywa" nie wiele jej ustępują.

Bajki polityczne podzielić by można na dwie grupy: jedne wymierzone są do którego z trzech państw rozbiorowych, drugie do narodu samego, pierwsze są tylko patriotyczne, drugie tendencyjne. Raz będzie to powieść o kaczce, która połknęła piskorza, ale strawić go nie mogła, więc wzięła się na sposób i rozdarła go na trzy kawały: drugi raz jagnię, któremu wilk porwał matkę, prosi wszystkich zwierząt po kolei żeby mu pomogły ratować, przestrzega że własne bezpieczeństwo każe im wilka poskromić: na darmo naturalnie; bajka dziwnie dziś stwierdzona wieloma wypadkami. Sławne Kartofle, w których złożył Morawski całą żółć nie tylko Polaka ale Wielkopolanina do Prusaków, są może najbardziej rozpowszechnione, Wisła, może najładniejsza z tych bajek.

Druga kategoria obejmująca upomnienia do narodu odnosi się bądź to do wad, które w każdym wieku i każdym stanie społeczeństwa się zdarzają, jak np. brak zdania i jego zmienność, próżność, gonitwa za zaszczytami, marnotrawstwo, lub też do wad więcej czasowych, okolicznościowych, jak brak godności i uniżenie przed rządami, egoizm lub podobne. „Sztuka muślinu" jest typem tych bajek: żyd sprowadził muślin, który jak się pokazało był cały poplamiony; nie chcąc go stracić wpadł na szczęśliwy pomysł, zahaftował plamy złotymi gwiazdami i tym drożej sprzedał. Przystosowanie jest, „że niejednemu gwiazda na piersi świeci ażeby pokryć plamę".

Inne znowu, okolicznościowe, zapewne tendencyjne, może chciałby kto nazwać je stronniczymi, bo wymierzone są wyraźnie przeciw tej części, czy emigracji, czy kraju, która utrzymywała periodyczne sprzysiężenia i ruchy; przecież choć okolicznościowe, nie są bez ogólnej ludzkiej prawdy wyciągniętej z gruntownej znajomości dziejów i społeczeństwa. Nie jeden może potępi te bajki dla tej tendencji: taki niech sobie przypomni czasy, w których Morawski wyrósł, i te których się doczekał. Żołnierz Napoleoński, jenerał Królestwa i jego obywatel, nie mógł patrzeć z zapałem, ani z ufnością na nieszczęścia roku 1846, ani na niedorzeczności roku 1848. Kto sobie to uprzytomni, ten może zachowa niechęć do jednej lub drugiej bajki, ale autora pojmie i usprawiedliwi; inny zaś tę tendencję, tę odwagę i surowość poczyta mu właśnie za zasługę. To pewna, że bajki te są najsurowsze, najostrzejsze. Małpa na przykład, która pożarem lasów chciała osuszyć morze, las spaliła tak że zwierzęta nie miały się gdzie schronić, ale morzu nie odjęła ani jednej kropli. Łatwo poznać co to za las i zgadnąć sens bajki. Że takie mniejsze formy były talentowi temu właściwe i przyrodzone, a on do nich stworzony, tego dowodzi nie sama tylko udatność i wdzięk Morawskiego Bajek, listów, lub wierszy lirycznych, ale dowodzi to także, że przez całe niemal życie innych nie pisał. Dochodził już lat siedemdziesiąt, a cały zasób jego własnych pism nie obejmował jeszcze ani jednego poematu, nic co by wymagało kompozycji. Były przekłady rzeczy większych, Andromachy i poematów Byrona: ale jego własna wyobraźnia nie stworzyła jeszcze nic, uczucie tylko samo lub dowcip, oburzenie lub miłość, dobry humor lub smutek, dawały mu popęd i natchnienie do wiersza. Ale nie same tylko późne tworzenie, to co stworzył dowodzi także tego w nim rodzaju talentu, mianowicie jedyny jaki po nim pozostał poemat, Dworzec mojego Dziadka. *

Gdyby ten był się ukazał gdzieś pomiędzy rokiem 1820 a 1830, mówilibyśmy o nim niezawodnie że szedł przed Panem Tadeuszem jak zorza przed słońcem. Nieszczęściem przyszedł po Tadeuszu i nie jest zorzą ale księżycem. Że Tadeusz przyczynił się do jego powstania, to zdaje się pewnym. Jenerał nie bardzo, nie dosyć jak świadczą jego listy, poznał się na Tadeuszu: ton wydawał mu się zbyt potocznym, prawie niskim, a co dziwniejsza i jego jak niektórych, jak Witwickiego, jak Fredrę, raził mniemany a niesprawiedliwie dopatrzony wyłącznie niby litewski charakter, litewski jakoby partykularyzm Tadeusza. Jakim sposobem trzy właśnie umysły tak bystre a serca tak polskie, mogły nie widzieć tego że Tadeusz nie jest ani litewski, ani ruski, ani pruski, ani żmudzki, ani mazowiecki, ale ogólnie, rdzennie, absolutnie polski, to doprawdy pojąć jest trudno, i trudno też zrozumieć Morawskiego, który tym niby prowincjonalnym jego charakterem zrażony, sam przecież wyznaje że „chciał zrobić z życia wielkopolskiego coś takiego jak zrobił Mickiewicz z litewskiego, choć dorównać mu nie myślał". Jest więc niezawodnie Dworzec Tadeuszem niejako wywołany: ale nie jest jego naśladowaniem. A kto wie, czy nie szkoda że tym nie jest; czy Morawski, gdyby był się lepiej wpatrzył w doskonałość tamtego, nie byłby uniknął znacznych błędów w układzie i proporcji swego dzieła. Główną bowiem wadą poematu jest to, że istotnie jest on przede wszystkim opisem Dworca, że Dziadunio i jego historia bardzo piękna, bogata w rzeczywisty i wdzięczny materiał poetyczny, są nieledwie dodatkiem lub pretekstem do Dworca. Kiedy Jenerał napisał Wizytę w Sąsiedztwo, rodzajowy ten obrazek udał mu się świetnie. Pan Wojski z magnifiką, ich stangret i hajduk, ich kolaska i konie, ich postawy i stroje, stoją w oczach jak żywe, jak do malowania, i choć nie robią nic, zajeżdżają tylko do sąsiada i na tym rzecz się kończy, jest w nich zasób niepospolity plastyczności i życia. Dziadek od nich nierównie więcej zajmujący, sympatyczny całym swoim życiem, bohaterski w niektórych jego chwilach, Dziadek, rzecz dziwna, nie ma tyle życia co owa nieznana bliżej i nie działająca stara polska para. Czy może miał Jenerał dość fantazji na to, żeby wiernie i żywo nakreślić postacie które z przeszłości znał i pamiętał, ale kiedy przeszło postacie te wprawić w ruch, pokazać je w działaniu, w pragnieniu, w cierpieniu, siły mu zabrakło? Bywają czasem u poetów takie wyobraźnie zdolne dobrze coś z pamięci lub opowiadania opisać, nie zdolne począć i wydać z siebie poetycznej akcji i postaci swoich w tej akcji sobie i drugim żywo wystawić. Ten rodzaj fantazji miał Pol na przykład. Jakkolwiek bądź, w Dworcu treść jest piękniejsza od wykonania. Sytuacje najwdzięczniejsze, wieść o rozbiorze, zajście z Niemcem, więzienie, śmierć Dziadunia, wszystko to zbyt jest krótko, nie jest opisane, nie jest nawet opowiedziane, jest tylko powiedziane że było: a tym czasem połowę poematu zabiera opis dworca, każdego w tym dworcu pokoju, każdego sprzętu, każdego domownika, sługi, sąsiada. Powieść doszła już do połowy, kiedy nareszcie zjawił się goniec z Warszawy, i zaczęła się akcja. Z tych tak licznych i długich opisów wynika, że poeta materialnie nie miał miejsca ani czasu na opisowe, plastyczne przedstawienie ludzi i scen. Ale wdzięku, szlachetnego i sympatycznego uczucia, staropolskiego kolorytu, powietrza (jeżeli się tak wyrazić wolno) niepodległej Rzeczypospolitej jest tam tyle, że Dworzec zostanie zawsze miłym i czcigodnym obrazem. A. gdyby był się ukazał wcześniej, przed rokiem 1820 na przykład, byłby zrobił ogromne wrażenie i miałby w literaturze ogromne znaczenie, większe niewątpliwie niż Brodzińskiego Wiesław, od którego ma nierównie więcej i prawdziwej polskości i prawdziwej poezji.

Tłumaczenia z Byrona (wydane razem w r. 1853), to świadectwo i owoc tego uwielbienia dla angielskiego poety, z którym dawniej przed rokiem 1830, Morawski nie bardzo śmiał się odzywać. Są one bardzo piękne, bardzo wierne, a przy tym wykonane z taką swobodą z jaką tylko poeci tłumaczą: poezja która w przekładach tak często znika, w tych została, a jeżeli nie stoją one na zupełnej równi z oryginałem jak Giaur, to niezawodnie należą do szczęśliwszych przekładów Byrona w Europie. Czytelnik polski może przez nie uważać Byrona za swego, jak swego go czytać i znać. Szkoda tylko, i dziwna jest, że ze wszystkich poematów Byrona, Morawski wybrał do tłumaczenia te właśnie, które tłumaczył. Co do Manfreda, rzecz naturalna: choć on nie jest tym bliźnim bratem Fausta, za który go mieli współcześni i sam Morawski może, jest jednym z najcharakterystyczniejszych dzieł swego autora, jednym z tych, które go najlepiej dają poznać: tłumacz i wielbiciel Byrona pominąć go nie mógł. Z powieści, nie mógł Morawski tłumaczyć Giaura, a nie potrzebował tłumaczyć Korsarza, ale dla czego pominął Kaina, który tłumaczony nie jest? Z nudów tłumaczył z pamięci Parisinę, kiedy raz na wsi na Wołyniu nie miał żadnych książek, ani zajęcia. Ale dla czego mając wybór nie wziął trzeciej pieśni Harolda, a zwłaszcza choćby jednej tylko pieśni Don Juana, a tłumaczył Mazeppę i Oblężenie Koryntu? Szkoda: bardzo dobrze jest mieć to wszystko w polskich przekładach, ale nie mając całego Byrona po polsku, byłoby lepiej zacząć od tego co w nim najpiękniejsze, a Oblężenie Koryntu odłożyć na ostatek: zwłaszcza że tłumacz dowiódł dostatecznie, że mógł podołać zadaniu, i Kain lub Harold w jego przekładzie byłby wyglądał bardzo pięknie. Wielka wdzięczność należy mu się za to, że przełożył jeden z brylantów poezji Byrona, Więźnia z Chillonu, i tego może ze wszystkich poematów najszczęśliwiej. Jak umie dochodzić oryginału w rzewności, przykład dać może ustęp VII z Więźnia, a jak znowu dochodzi go energią i obrazowością, dowodzi opis Alpa (XII), i odrażający wprawdzie ale niezmiernie wyrazisty i jaskrawy obraz psów gryzących ciała poległych w Oblężeniu Koryntu. (XVI)

Pięknie mówi gdzieś Słowacki, że w zmarłych ludziach „wielkie serce i wielką duszę miłuje jak własne”. Ale ta cześć i miłość należy się nie dawniejszym tylko, nie tylko tym, których w odległości czasu poezja już ozłociła swoim blaskiem, towarzyszom Żołkiewskiego lub Czarnieckiego, Sobieskiego lub Kościuszki, ale i tym bliższym, których znaliśmy sami, pod których rośliśmy oczyma, a których postacie i żywoty tak znamy z własnej pamięci lub z podania, że są dla nas rzeczywistością, ledwo że minioną wczorajszą przeszłością. To pokolenie, które przyszło na świat pod czarną gwiazdą rozbiorów, a żyło, działało, stanowiło Polskę w podatkach naszego wieku. za Napoleona i za Królestwa Kongresowego, miało także swoje „wielkie serca i wielkie dusze”, swoje umysły i zasługi niepospolite, swoje cnoty i swój właściwy urok, a z wyjątkiem napoleońskiego żołnierza, który do serc i do wyobraźni zawsze przemawiał, nie było tak zrozumianym i cenionym, tak dobrze i serdecznie wspominanym, jak mu się to słusznie należy. Wszelką zatem oznakę zwracającego się ku tym ludziom i czasom uszanowania i przywiązania, witać trzeba jako dobry znak sprawiedliwego i rozumnego w nas dzisiejszych usposobienia. Rozszerza sobie widnokrąg myśli społeczeństwo, które każdy okres czasu wyrozumieć, każdego myśl, dążność, zasługę, poznać i ocenić umie, rozszerza sobie serce, kiedy w każdym okresie szlachetnych i dobrych widząc, łączy się z nimi czcią, przywiązaniem, zgodą w dobrych uczuciach; rozszerza wreszcie ściany swojego „narodowego pamiątek kościoła” kiedy każdemu z zasłużonych, każdemu z tych co „poczciwej sławie służyli”, przeznaczy miejsce zdolności i zasłudze jego odpowiednie. Jenerał Morawski nie potrzebuje kołatać do drzwi tego kościoła, w którym mu nikt nigdy miejsca nie wzbraniał: ale miejsce to ubezpieczonym, zapewnionym będzie na zawsze przez niniejsze pism jego zupełne wydanie**. Nie był on jednym z najpotężniejszych u nas talentów poetycznych, ale jak usposobieniem i naturą talentu i charakteru był jednym z najbardziej harmonijnych, najmilszych między Polakami, tak życie miał takie o jakim by każdy marzył. Co może być piękniejszego, dla Polaka zwłaszcza, i w naszym wieku, jak być żołnierzem, poetą i rolnikiem razem: bić się świetnie, odznaczyć się zdolnością i odwagą, dojść do wysokich stopni wojskowych, na starość być przykładem obywatelskiej pracy i zasługi, a zawsze, za młodu czy na starość, w obozie, czy w Dworcu dziadkowym, żyć w szlachetnym towarzystwie muz, być człowiekiem tak wykwintnie wykształconym jak tylko pozwala na to epoka, pisać, i pisać bardzo pięknie, i wieniec dębowy za młodu, później ten wieniec z kłosów który żniwiarki przynoszą gospodarzowi, przeplatać liściem poświęconym Apollinowi. Morawski nie może w naszym wieku takiego mieć w literaturze znaczenia, jak miał kiedyś Kochanowski: nie jest ani najwyższym, ani jedynym w swojej epoce jak tamten. Ale poniekąd podobny do niego w swoich rozmiarach usposobieniem i pewnymi przymiotami swego talentu, podobny jest i życiem ziemianina poety, a jak Czarnylas tamtego, tak jego Lubonia żyć powinna wieki w ludzkiej pamięci i strzeżoną być jak skarb, jak relikwia, po jednym z najlepszych wśród świetnego, rozumnego, zasłużonego, a często bohaterskiego pokolenia. A od tamtego niższy talentem i znaczeniem, żywot miał piękniejszy, zupełniejszy, szczęśliwszy, bo Kochanowski nie był nigdy żołnierzem.

___________________________

*/ Jenerał Morawski wspominał jednak o napisanym przez się większych rozmiarów poemacie p t. Yella, siostra Skanderbega, który w roku 1831 zaginął, i prawdopodobnie został do Petersburga zabrany wraz z tylu skarbami naszej literatury; żaden fragment owego poematu nie zachował się w rękopisach autora, który dość cenił ową próbę młodego talentu swego. [Przyp. Wydawcy]

**/ przyp. LD
„PISMA ZBIOROWE WIERSZEM I PROZĄ Franciszka Dzierżykraja-Morawskiego”
wydane nakładem Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego, Poznań 1882.

- Tom I – z powyższą przedmową.

- Tom II – Bajki. Wiersze drobne.

- Tom III – Przekłady.

- Tom IV – Proza.


WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,924,834 Unikalnych wizyt