Przyjaciel Marleny Dietrich i królowej Marii.
Dyplomata, amant i szpieg w mundurze pułkownika.
Pułkownik Witold Dzierżykraj-Morawski miał to, czego mogło mu zazdrościć przed wojną wielu kawalerów: majątek – dobra w Oporowie, męską urodę, ułański mundur i takąż fantazję.
Na jego widok mdlały na balach zachwycone kobiety, i nawet ostrożne Niemki trzymające na wodzy w zdominowanej przez faszystów i wstrząsanej pogromami Rzeszy, zapominały o ostrożności; widząc uroczego attache polskiej ambasady, powierzały mu sekrety, o jakich słyszały wcześniej od mężów – oficerów. Ba! Sama Marlena Dietrich – słynny Błękitny Anioł, jedna z największych ówczesnych gwiazd kina i wykonawczyni szlagieru, który uwielbiali zarówno niemieccy, jak i alianccy żołnierze – Lili Marleen – słuchała szeptów przystojnego polskiego wówczas majora. A królowa rumuńska Maria, oczarowana znajomością literatury i umiejętnością jazdy konnej – które uwielbiała – tak chętnie spędzała czas w towarzystwie Dzierżykraj-Morawskiego, że… złożyła nieoficjalną wizytę międzynarodową we dworze w Oporowie! A on, który przyciągał kobiety jak ogień ćmy, nie związał się z żadną na dłużej i nigdy się nie ożenił. Trzeba jednak od razu zaznaczyć – generałem (pośmiertnie) nie został za urodę, lecz za zasługi, jako oficer, dyplomata i honorowy dowódca…
W 1895 roku w pałacu w Oporowie przyszedł na świat chłopiec, któremu rodzice dali na imię Witold. Od wczesnych lat odbierał znakomite wykształcenie i słyszał, że ma być zawodowym wojskowym, oficerem, by, gdy kiedyś odrodzi się Polska, on był wśród tych, co odbudują potęgę jej armii. Tak z jednej strony usprawiedliwiano posyłanie najlepszych synów arystokratycznych rodów do pruskich szkół wojskowych, a z drugiej… innego wyjścia nie było. Przyszłej armii, bez własnych oficerów nie można było zbudować, a tych można było wykształcić tylko w armiach zaborczych.
Witold Dzierżykraj-Morawski został zatem pruskim oficerem, i to nie byle jakiej jednostki – pułku huzarów cesarskiej gwardii. W nim służył w czasie I wojny światowej, lecz na wieść o wybuchu Powstania Wielkopolskiego porzucił go, zgłaszając się do jednego z formujących się oddziałów powstańczych. Nie marnował talentu i szybko trafił ponownie do elity, tym razem polskiej – 1. Pułku Ułanów Wielkopolskich, wcześniej Konnych Strzelców Straży Poznania. Z nowymi towarzyszami broni zdążył jeszcze wejść do akcji w czasie krwawej bitwy pod Szubinem.
Od 1 kwietnia 1920 roku został rotmistrzem. Dobry dowódca i serdeczny kompan, mógł jednak budzić obawy podkomendnych ułanów, bo bardzo dbał o wyszkolenie jeździeckie, niejednokrotnie osobiście demonstrując szkolonym żołnierzom, co potrafi dokonać w siodle, i czego od nich wymaga. Dość powiedzieć, że zasiadł w komisji weryfikacyjnej, sprawdzających umiejętności przyszłych podoficerów kawalerii.
Gdy wybuchła wojna polsko-rosyjska, Morawski objął stanowisko szefa sztabu VII Brygady Kawalerii. Sam chętnie rusza w pole, a jego szabla błyszczy w bitwie pod Komarowem – największej bitwie konnicy w tej wojnie, gdzie polska 1. Dywizja Jazdy pokonała 1. Armię Konną Budionnego, idącą pod Warszawę na odsiecz oddziałom armii Michaiła Tuchaczewskiego, zadając jej straty w wysokości aż dwóch trzecich stanu wyjściowego. Młody oficer szarżował też w innych potyczkach na terenie Ukrainy i Wołynia. Ułani wielkopolscy, noszący na rogatywkach czerwone otoki, budzili wówczas taką grozę w szeregach czerwonoarmistów, że ci nadali im nieoficjalne, pełne żołnierskiego uznania miano czerwonych diabłów.
Po wojnie szczęśliwa gwiazda pana na Oporowie zabłysnęła jeszcze bardziej – został przyjęty od razu na drugi rok Szkoły Sztabu Generalnego w Warszawie, a po jej ukończeniu w stopniu kapitana został skierowany do 8. Pułku Ułanów, a następnie do sztabu Inspektoratu Armii nr 11 w Warszawie, skąd następnie został powołany jako wykładowca do Centralnej Szkoły Kawalerii w Grudziądzu. W dniu 1 lipca 1923 r. otrzymał stopień majora dyplomowanego.
Wydarzenia toczą się szybko i wykształcony, elokwentny, a do tego świetnie czujący się w salonach oficer wkracza na arenę dyplomatyczną. Jeszcze w tym samym roku Witold Dzierżykraj-Morawski obejmuje stanowisko attaché wojskowego w ambasadzie polskiej w Bukareszcie. Przełożeni oceniają go dobrze pod kątem predyspozycji zawodowych, bo pan major pisał dokładne, pełne wartościowych spostrzeżeń raporty dotyczące spraw wojskowych. Ale jednocześnie nie mogą nie zauważyć innego, ważnego w tej służbie atutu: major świetnie odnalazł się w salonach rumuńskiej stolicy. Za młodym, przystojnym, a do tego majętnym oficerem oglądały się kobiety, a wśród tych, które poznały go osobiście, była królowa rumuńska Maria, wówczas już blisko 50-letnia kobieta o oryginalnej urodzie. Królową opisywał francuski ambasador jako „jedyne w swoim rodzaju połączenie anglosaskiej doskonałości i słowiańskiego wdzięku z pełną harmonii olśniewającą urodą”. Zapewne spodobała się również młodemu majorowi, który mógł znaleźć z nią wspólny język na polu literatury i jazdy konnej (królowa sama była pisarką i świetnie jeździła konno) czy sztuki. Rodzinna legenda głosi, że królowa rumuńska gościła także prywatnie w majątku Morawskich – pierwsza oficjalna wizyta królewskiej pary w Polsce miała miejsce wprawdzie nieco wcześniej, niż nasz attaché trafił do rumuńskich salonów, bo w czerwcu 1923 roku, ale później nieoficjalnie miało dojść do przyjacielskich, nieoficjalnych odwiedzin. Tym bardziej, że królowa Maria, żona króla Ferdynanda I, kawalera orderu Virtuti Militari I klasy, była zwolenniczką bardzo ścisłego sojuszu Rumunii z Polską.
Gdy Polską wstrząsnęły strzały zamachu majowego, Dzierżykraj-Morawski opowiedział się po stronie rządowej, jednak nie wziął udziału w bratobójczej walce. Swoje dyplomatyczne talenty mógł rozwinąć krótko później, bo w 1928 roku został attaché wojskowym w ambasadzie w Berlinie.
Tutaj rumuńskie doświadczenia nie poszły na marne, choć zadanie było trudniejsze i bez porównania bardziej niebezpieczne. Polski major spotykał się z przedstawicielami berlińskiej śmietanki towarzyskiej, gdzie umiejętnie dyskutował o literaturze, sporcie, dobrych manierach, między wierszami sięgając polityki i wojskowości. Bardzo skutecznie zbierał informacje o odradzającej się niemieckiej armii, m.in. od dam – żon oficerów, które ulegały jego urokowi i dzieliły się tym, o czym mówiło się w ich domach.
W takich okolicznościach przystojny major poznał córkę berlińskiego policjanta, do niedawna znaną z niewielkich ról teatralnych, a od początku lat trzydziestych – wielką gwiazdę „Błękitnego Anioła” – Marlenę Dietrich. Młoda aktorka śpiewa dla Morawskiego, dobrze się czują w trakcie spotkań w Berlinie, ale to już nie podoba się Niemcom. Marlena Dietrich wyjeżdża za granicę, nie wspiera swoim autorytetem odradzającego się militaryzmu, a wręcz przeciwnie, potępia ideologię nazistowską. Do tego ten polski oficer… Niemcy coraz głośniej protestują przeciwko obecności Morawskiego, a ich agenci kontrwywiadu próbują znaleźć coś go kompromitującego. Do nagonki włącza się prasa i nasz major czuje, że od skandalu międzynarodowego, a w efekcie przymusowego wydalenia, dzieli go już niewiele. W porę zatem zrzeka się funkcji attaché i wraca do Polski, jako podpułkownik w 1932 roku. Na osłodę otrzymał dowództwo 25. Pułku Ułanów, stopień pułkownika i trzy lata później… ponownie jedzie do Niemiec, tym razem jako członek polskiej delegacji wojskowej. Marlena Dietrich jest jednak wówczas już gwiazdą filmową światowego formatu i nic nie wskazuje dziś, że znajomość między nią a Morawskim była kontynuowana…
W 1936 roku nasz bohater został I oficerem sztabowym w Inspektoracie Armii we Lwowie. Gdy wybucha wojna, Witold Morawski pracuje na stanowisku szefa sztabu Armii „Karpaty” i podporządkowuje się generałowi Kazimierzowi Sosnkowskiemu. Stawia opór Niemcom na zachodnich przedpolach Lwowa i jak wieść głosi, w czasie jednego ze starć osobiście obsługuje działo przeciwpancerne, strzelając do nadjeżdżających czołgów.
Niestety, wojna kończy się klęską i ranny pułkownik, który bezskutecznie próbował przedostać się do Francji, wpada w ręce Niemców. Ci zresztą poszukiwali już go, tym bardziej że niezgodna z prawdą plotka głosiła, że Morawski wydał w czasie walk rozkaz rozstrzeliwania niemieckich jeńców wojennych…
Niestety, to były ostatnie chwile wolności Witolda Dzierżykraj-Morawskiego. Ulokowany w szpitalu w Krakowie, dał oficerskie słowo honoru, że nie ucieknie i po wyleczeniu dołączy do swoich podkomendnych w obozie jenieckim. Na nic się zdały starania przyjaciół, którzy chcieli wykraść pułkownika ze szpitala i w towarzystwie damy mającej włoskie obywatelstwo przerzucić go do Włoch. Morawski słowa musiał dotrzymać i po wyleczeniu trafił do obozu jenieckiego w Bawarii, później w Choszcznie (gdzie odmówił przeczytania w barakach fałszywego listu napisanego w duchu hitlerowskiej propagandy) i ostatecznie w Gross Born. Tam otrzymał rozkaz, z którym się nie zgadzał do końca, znając realia obozowe – miał bowiem sformować batalion szturmowy złożony z żołnierzy pracujących poza obozem i przebywających w nim oficerów, którego zadaniem byłoby uderzenie na Niemców, gdyby ci próbowali zlikwidować jeńców, widząc swoją klęskę na frontach. Byłaby to niestety jednostka w dużym stopniu samobójcza, bo bez broni i składające się ze zmęczonych, osłabionych ludzi. Z rozkazem jednak się nie dyskutuje, tym bardziej że pułkownik Dzierżykraj-Morawski był w obozie pełnomocnikiem Komendy Głównej AK – i prace nad formowaniem tajnej jednostki ruszyły. Jednak wskutek zdrady gestapo wpadło na jej trop, pułkownik został uwięziony, a w czasie przesłuchań wziął całą „winę” na siebie, oświadczając, że nikt inny nie jest związany z organizacją. Przewieziony do obozu koncentracyjnego w Mauthausen został tam zastrzelony przez komendanta obozu, prawdopodobnie* 1 listopada 1944 roku.
Co ciekawe, zachował się protokół z przesłuchania sędziego Sądu Apelacyjnego z Poznania, który był więźniem tego obozu, w którym wspominał, że po przywiezieniu Niemcy ustawili pod murem jak na egzekucję grupę polskich oficerów z pułkownikiem Morawskim na czele. Trzymano ich tam przez dwie godziny, następnie rozebrano z mundurów i w bieliźnie pognano do bloków. Ponieważ szybko okazało się, że więźniowie darzą Morawskiego wielkim szacunkiem, po około miesiącu pobytu w obozie wezwano pułkownika do komendanta pod pretekstem zatrudnienia go jako tłumacza. Wtedy został zastrzelony – podobno po pierwszym strzale zdołał jeszcze rzucić się na oprawców, ale został dobity.
Sprawa morderstwa pułkownika Morawskiego była poruszana w czasie procesów w Norymberdze, ale nie ukarano sprawców. Pośmiertnie Witold Dzierżykraj-Morawski został awansowany na generała.
Tekst: Grzegorz Okoński
(wytłuszczenia: LD)
----------------------------
Królewska przyjaciółka
Królowa Maria Rumuńska, przyjaciółka pułkownika Dzierżykraj-Morawskiego, była niezwykle barwną postacią. Jej pełne imię brzmiało Maria Aleksandra Wiktoria Sachsen-Coburg-Gotha, córka Alfreda księcia Edynburga i księżnej Marii, córki cara Aleksandra II, a zarazem wnuczka królowej Wiktorii. Podobała się mężczyznom, m.in. Mikołajowi II, ostatniemu carowi Rosji i królowi Jerzemu V – ten ostatni nawet oświadczył się Marii, swojej kuzynce, jednak na ślub nie zgodziła się jej matka. Maria poślubiła następcę tronu Rumunii, księcia Ferdynanda. Miała sześcioro dzieci, w tym dwie późniejsze królowe. Przyjmuje się, że Ferdynand był ojcem… przynajmniej trojga z nich. Królowa – włożyła koronę w 1914 roku – stała się z czasem rumuńską patriotką, odwiedzała chorych w czasie epidemii tyfusu, wpłynęła na stanowisko Rumunii w czasie I wojny światowej i uzyskała po niej zdobycze terytorialne. Była zwolenniczką sojuszu wojskowego i politycznego z Polską, odwiedziła nasz kraj w 1923 roku. Miała szerokie zainteresowania, uwielbiała literaturę i jazdę konną. Zmarła w 1938 roku.
_________________________
Źródło:
„Głos Wielkopolski” - miesięcznik „Nasza Historia”, nr 1/2013 (1), grudzień 2013 (str. 14-16)
_________________________
Przypis LD:
*/ powszechnie przyjmowana jest data śmierci Witolda Dzierżykraj-Morawskiego jako 9.11.1944 r., choć Kryska-Żurakowski w opracowaniu „Generałowie Polski Niepodległej” wydanym w 1991 r. podaje datę 1.11.1944 r., co chyba stało u podstaw niepewności Autora artykułu w „Naszej Historii”. Poniżej tekst hasła „Dzierżykraj-Morawski Witold Józef” z opracowania Kryski-Żurakowskiego:
Dzierżykraj-Morawski Witold Józef, VM, KW 2x
Ur. 27.III.1895, Oporów, pow. Leszno. Ppor. Kaw. Armii niem. W WP XII 18 – I 19: Oddz. Oper. Dtwa Wojsk Powst. w Poznaniu, I 19 – IV 20: 1919-21: 1 p. uł. Wlkp. 15 p. uł., z tym że kończy w tym czasie wojenny kurs Szkoły SG, IV-XII 20: szef sztabu VII B.Jazdy (rtm z 1 VI 19), I-IX 21: kurs Szkoły SG: IX 21-1923: oficer 8 p. uł., po czym sztab Insp. Armii Nr 2, Warszawa (mjr SG 1 VII 23), 1923-24: Centr. Szkoła Kaw., 1924-26: attaché wojsk., Bukareszt, a po powrocie dca szw. 17 p. uł. 1927-28: Oddz. III SG (ppłk dypl. z 1 I 29), 1928-XII 31: attaché wojsk., Berlin, IV 32-1937: dca 25 p. uł. (płk dypl. z 1 I 34): 1938 – VII 39: I oficer sztabu Insp. Armii, Lwów, VII – IX 39: szef sztabu armii „Karpaty”, a potem Frontu Płd. Po kampanii wrześniowej: niew. niem., z której wywieziony do obozu konc. Mauthausen, gdzie † 1 XI 1944 (pośm. awans na gen. bryg. z 1 I 64 – NW).
_________________________
Dla www.krzemieniewo.net
na 70. rocznicę śmierci płk dypl.
Witolda Dzierżykraj-Morawskiego
wypisał: Leonard Dwornik
Zobacz też:
„65 rocznica śmierci ostatniego właściciela Oporowa” (bogato ilustrowany artykuł Jarosława Wawrzyniaka w ŻGK)
Ostatni w XX wieku biogram Witolda Morawskiego (z archiwum „Gazety Wyborczej”)
|