|
Franciszek Morawski
Więzień Czyllonu.
Przekład z Byrona.
_______________________________________
Chillon! thy prison is a holy place.
_______________________________________
MOJEJ DOBREJ MARYNI,
Jako odpowiedni jej czułości i silnej wierze
wiersz ten przypisuję. –
_______________________________________
Więzień Czyllonu.
I.
Włos mój osiwiał – lecz nie wiek zgrzybiały,
Ni ten grom nagłej trwogi, przerażenia,
Co przez noc jedną ludzi w starców zmienia
Taką mu białość nadały.
Schylony jestem – lecz nie prace, znoje,
Podła to gnuśność zgięła postać moję,
Strasznym był los mój – dźwigałem kajdany,
Zostałem z ziemi, powietrza wygnany
W czarną wtrącony odchłanią!
Lecz że to było w wiary mej obronie
Chętniem do więzów moje podał dłonie,
Był bym nawet umarł za nią.
Ojciec za wiary tej cnotliwy opór
Poddał swą głowę pod katowski topór;
A jak wspólników tej tak świętej winy,
Wszystkie do więzień powtrącano syny. –
Z siedmiu nas – jeden zostałem na świecie.
Ojciec był w leciech, bracia w wieku kwiecie;
Wszyscy tem w zgonie czem i w życiu byli,
Wrogów się swoich wściekłością chlubili.
Jeden w płomieniach – dwóch na polu sławy
Krew swą przelało dla tej świętej sprawy,
Mężnie jak ojciec za Boga umarli,
Którego nasi kaci się wyparli.
Trzech nas wrzucono w loch czarny, straszliwy,
Z których sam jeden pozostałem żywy.
II.
Straszne są głębie Czyllonu więzienia,
Siedm kolumn czarne wspiera ich sklepienia;
Gockich tych słupów grube, śniade mury
Smutnie oświeca jakiś brzask ponury.
Ciągle tam bowiem przez szczelinę ściany,
Wsuwa się słońca promyk zabłąkany,
Promyk ten jakieś zmarłe światło ciska
Na owe massy jaskini sromotnej,
I jakby drżący meteor bagniska
Snuje się, czołga po ziemi wilgotnej.
W każdą tam z kolumn jest pierścień wpuszczony,
W każdym pierścieniu łańcuch zawieszony;
Zrzący ten kruszec jakby rak się wtacza,
I takie ślady na ciele wytłacza,
Że póty na niem zostaną niezmienne,
Póki mi świecić będzie światło dzienne,
Tak nowe dla mnie, a tak przykre oku,
Już odwykłemu od słońca widoku.
Ileżkroć weszło przez te długie lata?
Nie wiem – gdyż odtąd już liczyć przestałem,
Odkąd – gdym stracił ostatniego brata,
I sam ad trupem jego żywy stałem.
III.
Do trzech nas słupów przykuto sromotnie,
Byliśmy razem – a każdy samotnie.
Żaden z nas nie mógł naprzód ruszyć krokiem,
Ni bratnich twarzy cieszyć się widokiem,
Martwy blask bowiem, co je opromieniał,
W jakieś je dziwne, obce twarze zmieniał;
Tak będąc razem – przecież rozłączeni
W oddzielnych więzach, lecz męką spojeni,
Tęśmy przynajmniej jeszcze ulgę mieli,
Żeśmy się wzajem mówiących słyszeli,
I choć w tym słońca i powietrza głodzie,
Jeszcześmy mogli, ku wspolnej osłodzie,
Jakąś nadziei nowej roić marę,
Jakieś legendy opowiadać stare,
Lub o rycerzach dawnych spiewać sobie –
Lecz i to w krótkiej obmierżło nam dobie.
Głos się nasz zmienił w jakiś ton grobowy,
Głuchy i ciężki jak echo więzienia;
Zgasła już była z dźwięku naszej mówy,
Pełność i wolność dawniejszego brzmienia;
Zmiana ta może urojeniem była,
Przecież srogością prawdy mię dręczyła.
IV.
Najstarszym będąc między braćmi memi,
W każdej smutniejszej cieszyłem ich chwili;
Z tkliwą ja troską czuwałem nad niemi,
Ale i oni toż samo czynili.
Ostatni – oczu błękitnych młodzieniec,
I ztąd najdroższy ojca ulubieniec,
Że wdziękiem wzroku podobny był matce;
On to najbardziej serce mi rozdzierał,
Bo któżby nie był z żałości umierał,
Taką ptaszynę w takiej widząc klatce!
Pięknym był jak dzień w całym swym uroku,
Gdy dzień tak piękny memu bywał oku,
Jak orlikowi, który w niebo wzlata;
Pięknym był jak dzień polarnego lata,
Tam gdzie ta pora w całym swym przebiegu,
Nie zna wieczoru – pora ciągło-dzienna
Tak swietno-długa, słoneczna – bezsenna,
Dziecię światłości strojne szatą śniegu!
Tak miłym, czystym jaśniał on promieniem;
Nigdy wesołej myśli nie zamraczał,
Nad cudzym tylko płakał on cierpieniem,
I w ów czas całe zdroje łez wytaczał,
Zwłaszcza gdy nie mógł dary wesprzeć swemi,
Tak mu nieznośnych tylu nędz tej ziemi.
V.
Drugi był równie czuły i szlachetny,
Lecz bardziej męzkich – wojennych przymiotów;
A taką siłą i odwagą świetny,
Że z całym światem byłby walczyć gotów.
Byłby on chętnie zginął z mieczem w ręku,
Lecz tej powolnej nie mógł znieść katuszy;
Więdniał na odgłos kajdan swoich szczęku,
I coraz bardziej upadał na duszy.
Nie mniej i moja słabła już wytrwałość,
Zawszem go przecież w nową zbroił stałość,
By z tylu drogich, rodzinnych pamiątek
Ocalić jescze ten tak święty szczątek.
Szczęściem dlań niegdyś były w górach łowy,
Życiem, rozkoszą – gonić wilka, łanią.
Czyllon dla niego był piekieł otchłanią,
A z wszystkich nieszczęść najsroższem – okowy.
VI.
Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca
Ściera się, tłucze massy ogromnemi,
I śnieżno biały gmach okrąża niemi.
W podwojnem muru i wody więzieniu,
Jak w żywym grobie leży tam skazany,
A nad nim w górze po drżącym sklepieniu,
Groźne jeziora toczą się bałwany. –
Dzień I noc z głuchym warząc się łoskotem,
Z strasznym nad nami rozbijały grzmotem,
A kiedy nieraz szturmujące w chmurę
Wyły pod niebem wichry rozhukane,
Czułem jak bałwan podrzucony w górę,
Zimną przez kratę na mnie ciskał pianę.
Trzęsła się skała, silnym bita wałem,
Czułem jej drzenie – sam przecież nie drzałem;
Za szczęście bowiem byłbym śmierć poczytał,
I jak wybawcę mego z łzami witał.
VII.
Brat mój, jak rzekłem, z tęsknoty usychał,
Słabła nakoniec duszy jego siła;
Wszelką on żywność od siebie odpychał,
Lecz nie dla tego, że zbyt grubą była;
Twardem łowieckie, lubiący wyprawy,
Zdawna do wszelkiej przywykliśmy strawy.
Na miejscu mleka z kóz Alpejskich doju,
Zgniłąśmy wodę mieli do napoju;
Chleb zaś był takim, jak go z lat tysiąca
Ciągle oblewa więźniów łza gorąca,
Odtąd gdy człowiek pierwsze ukuł pęta,
Bliźnich jak dzikie powięził zwierzęta.
Lecz nie to serce jego truło skrycie,
Nie to mu z ciała wytrawiało życie;
Taką mu bowiem nieba duszę wlały,
Że i w książęcych byłby usechł murach,
Gdyby z nich nie mógł wybiegać na skały,
Błąkać się wolny i oddychać w górach.
Lecz na cóż straszne odwlekać wyznanie?
Umarł niestety! – a jam nie był w stanie
Bladej, schylonej podeprzeć mu skroni,
Ani stygnącej jego ścisnąć dłoni.
Próżnom wściekłością rozpaczy miotany,
Rzucał się naprzód – szarpał, gryzł kajdany –
Umarł! – i przyśli – i zdjęli okowy
I wykopali dół ciemny, grobowy,
W lochu naszego martwej – zimnej ziemi!
Prosiłem – z łzami błagałem rzewnemi,
Aby gdzieś indziej złożyli to ciało,
W miejscu, któreby słońce oświecało –
Dziwne marzenie! zbyt śmieszne i małe!
Ale nie mógłem wyobrazić sobie,
By wolne serce, nawet już zmartwiałe,
Miało bez cierpień w takim leżeć grobie.
Mógłem był milczeć, bo cóż mi odrzekli?
Zimno się śmiali – i w dół go zawlekli.
Znikał z mych oczu ziemią pokrywany,
Ziemią beztrawną okropnej pieczary;
Próżne mu na grób zwieszono kajdany,
Właściwy pomnik podobnej ofiary!
VIII.
Lecz i ów kwiatek tak wdzięczny, nadobny,
I już tak drogi w pierwszy życia ranek,
On, matce naszej tak mile podobny,
Braci i całej rodziny kochanek;
On, ojca swego najdroższe marzenie,
I dla któregom jeszcze żyć zażądał,
Na t o, bym jego łagodził cierpienie,
A kiedyś - może – wolnym go oglądał;
On, co tak silny, czy wiarą natchnięty,
Tak długo znosił srogość swojej doli;
I on nakoniec jakby kwiat podcięty
Więdniał, usychał i ginął powoli.
Ach! jakąkolwiek kto śmiercią umiera,
Strasznie jest patrzeć jak z ludzkiego ciała
Zwolna, boleśnie dusza się wydziera;
Widziałem jak się razem ze krwią lała –
Widziałem jak się mocując z bałwanem,
W szale rozpaczy walczyła z orkanem –
Widziałem zbrodnią na łożu śmiertelnem,
Jak bladła, drzała przed widmem piekielnem;
Straszne to śmierci – ta zaś cicha, rzewna,
Lecz tak powolna – i tak smutnie-pewna,
Więdniał tak lubą łagodnością tchnący,
Tak mile smutny, tak cicho gasnący,
Bez łzy, a przecież tak czuły i tkliwy
I o mój tylko przyszły los troskliwy.
Kwiat mu się życia na licach rozwijał,
Jakim się zwykle młoda czerstwość wdzięczy,
Szyderstwo śmierci! – tak on gasł i mijał
Jak nikły promień bledniejącej tęczy;
Oko tak dziwnym blaskiem mu jaśniało,
Że i więzienie widniejszym się zdało;
A przecież żaden żal, ni jęk bolesny,
Żadne szemranie na ten zgon przedwczesny –
Wspominał przeszłość – nadzieją pocieszał,
Lecz na to tylko, by ją wemnie wskrzeszał,
Milczałem bowiem myśląc o mym losie,
O tym ostatnim i najsroższym ciosie!
I w krotce zaczął tłumić swe westchnienia,
Ostatnie schnącej piersi wysilenia,
I oddech jego coraz rzadszym bywał,
I coraz ciszej, ciszej się odzywał;
Wytężam ucho – ale nadaremnie,
Wołam na niego – przestrach dziczał we mnie,
Z dawnam ja, zdawna śmierć jego przezierał,
Lecz znieść nie mogłem, aby już umierał.
Krzyczę – i słucham w straszną sięgam ciszę ....
I zdaje mi się, że głos jego słyszę;
Jednym mym rzutem więzy się rozdarły,
Biegnę ku niemu, przybiegam – umarły!
Sam więc zostałem – sam w tym lochu żyłem,
Sam to powietrze stęchłe, strute piłem.
Drogie, najdroższe ogniwo żyjące,
Co mi zostało jeszcze ostatecznie,
Wiążące z ludźmi, z wiecznością dzielące,
W tej strasznej chwili zerwało się wiecznie.
Stałem pomiędzy braćmi umarłemi,
Jeden pod ziemią – a drugi na ziemi. –
Wziąłem go za dłoń – w lód się obróciła,
Niestety! moja równie zimną była.
Wpadłem w stan jakiś martwości i wrycia,
Czucie mi tylko pozostało życia,
Wściekłe uczucie, które w sercach ludzi
Strat ich, już wiecznych, straszna pewność budzi.
Chciałem umierać, a nie mogłem przecie,
Nie wiem dla czego, gdyż wszystko już w świecie,
Wszystkom utracił – lecz wiara została
I ta na życie targać się nie dała.
Właściwy pomnik podobnej ofiary!
IX.
Nie jestem w stanie, i nigdy nie byłem,
Okryślić co się w ówczas działo zemną;
Uczucie światła, powietrza straciłem,
Ciemność mi nawet niedość była ciemną,
Z zamarłem sercem, martwy jak słup stałem,
Bez czucia – myśli – kamień wśród kamieni;
Tyle ja tylko o sobie wiedziałem,
Jak skała, co się chmurą mgły ocieni.
Wszystko tak było ciemne –martwe – śniade,
Ni to blask dzienny – ni nocna pomroka,
Ni nawet lochu mego światło blade,
Tak nienawistne dla więzionych oka;
Lecz jakaś przestrzeń wymarłej pustości,
Jakaś zastałoś – jakaś wrytość w czczości,
Jakiś świat bez gwiazd – ziemi – czasu – zmiany,
Bez cnót – bez zbrodni – świat ciszą zalany,
Tchnienie zastygłe, które już nie żyło,
A przecież jeszcze i śmiercią nie było,
Jakieś stężałej gnuśności przestworze,
Nieme – bezkresne – i umarłe morze.
X.
Naglem się z mego snu myśli przecucił;
Ptaszek wśród mego zaśpiewał więzienia,
I znowu ucichł i znowu zanucił,
Słodkie, czarowne wywodzący pienia.
Podniósłem oczy, i mile zdumiony
Wzrok mój na wszystkie rozsyłałem strony;
I tak te lube uniosły mię dźwięki,
Że nawet mojej zapomniałem męki.
Lecz zmysły moje, wracając stopniowo,
W zwykłą się sferę ściągnęły na nowo;
I znów widziałem jak loch mój ponury,
Zwolna czarnemi zamykał mię mury;
I znów się światło błędnego promienia
Snuło – czołgało po ziemi więzienia.
Ptak się ten wsunął przez szczelinę muru,
I siadł nad brzegiem tej strasznej głębiny,
Miał on skrzydełka ślicznego lazuru,
A mniej był trwożnym od leśnej ptaszyny;
Tysiąc on uczuć w swem pieniu wylewał,
I tak się zdało wszystkie dla mnie śpiewał,
Nigdym nie widział ptaszyny podobnej,
Nigdy nie ujrzę tak wdzięcznej, nadobnej;
Zdała się smucić po jakiejś utracie,
Przecież spokojniej niźli ja po bracie.
Przyszła mnie kochać, kiedy już nie było
Żadnego serca, coby dla mnie biło.
Śpiew jej tak mile do duszy się wciskał,
Żem przez nią myśli i czucie odzyskał –
Przybyłaż ona z lasów, gór lub pola,
Czy też z swej klatki w moję otchłań ciemną?
Uroczny ptaszku! znając co niewola,
Nie byłbym żądał, byś się więził zemną.
I myśl mi przyszła – że w tym wdzięcznym stroju
Przybył on z krain wiecznego pokoju . . . . . .
Grzesznem zapewne było to dumanie,
Jam się rozpłakał i uśmiechnął na nie,
Myśląc, że może dusza mego brata
Przyszła z tamtego odwiedzić mię świata;
Kiedy w tem skrzydły zerwał się płochemi,
A ja poznałem, że był ptakiem – ziemi!
Brat by mię nie był tak srodze zasmucił,
Ni tak podwójnie samotnego rzucił.
Byłem samotny – jakby trup na marach,
Samotny – jak ta chmurka drobna, sina,
Co się tam błąka tak sama – jedyna,
Po niezmierzonych błękitu obszarach.
Jedyna zmarszczka na czystym lazurze,
Powiewna plamka na swietnem sklepieniu,
Co Bóg wie, po co czerni się tam wgórze;
Gdy ziemia w kwiatach, a niebo w promieniu.
XI.
Doznałem wreście w losie moim zmiany.
Wzruszył dozórców stan mój opłakany,
Nie wiem dla czego, gdyż od lat tak długich
Przywykli patrzeć na nieszczęścia drugich –
Pozostał jak był łańcuch mój skruszony;
I tak mi wolność nadano chodzenia,
Z jednej do drugiej przebiegałem strony,
I wzdłuż i w poprzek całego więzienia;
Gdzie tylko było stąpnąć mi podobna,
Wszystkom to schodził – każdy słup okrążył,
I wszystkie razem i każdy z osobna,
I znów się zwracał i na nowo dążył;
Strzegąc się tylko, abym stopy memi,
Grobowej braci nie nadepnął ziemi;
Na tę myśl bowiem tak okropną, srogą,
Że stopa moja groby ich bezcześci,
Ciężki się wemnie oddech ścinał trwogą,
Serce drętwiało – pękało z boleści.
XII.
Wybiłem wschody długim w murze kuciem;
Ale nie na to, bym uciekał niemi;
Gdyż kto mnie tylko ludzkiem kochał czuciem,
Zdawna już, zdawna w zimnej więdniał ziemi.
Cały ten okrąg – cały przestwór świata,
Szerszemby tylko dla mnie był więzieniem;
Nie miałem ojca – dziecięcia – ni brata,
Nikogo, coby mojem czuł cierpieniem.
(I szczerze wyznam, śmierć mnie ich cieszyła,
Gdyż ich męczarnia dla mnie piekłem była)
Lecz chciałem po tym wdzierając się murze,
Z za kraty okna, wykutego w górze,
Raz jeszcze Alp mych cieszyć się widokiem,
Rzewnem – miłośnem na nich spocząć okiem.
XIII.
Spojrzałem na nie – i te same były,
Ja się zmieniłem, one nie zmieniły.
Wieńczył je zawsze ów śnieg lat tysiąca,
U stóp ich fale lśniły się Lemanu,
I zawsze sina i bystro lecąca,
Szumnie się woda zlewała Rodanu.
Słyszałem w górach huczące potoki
Po pniakach krzewin, po łomach opoki,
Widziałem zdala miasta mur białawy,
I z bielszym żaglem pływające nawy,
Widziałem I tę wysepkę nadobną,
Tak wdzięczną, miłą dla mego spojrzenia,
Co mi się w ów czas zdawała tak drobną,
Mało co większą od mego więzienia.
Wyspa ta była urocznej zieleni,
Jedną – jedyną w wielkiej wód przestrzeni;
Trzema się drzewy wieńczyła wzniosłemi,
I z gór płynący wiatr powiewał niemi;
Biły ją wody, a tysiączne kwiaty
Stroiły wdziękiem różnobarwnej szaty.
Widziałem rybki igrające w wodzie,
W całej wolności i szczęścia swobodzie.
Orzeł wysokim lotem w chmurach ginął,
Nigdy on może tak szybko nie płynął,
Jak mnie się w ów czas z po za kraty zdało,
I oko moję łzami się zalało.
Osłabłem z tylu wolności widoków,
I prawie moich żałowałem oków;
A gdy znów zszedłem, ciemność mi więzienia
Spadła na duszę jak ciężar kamienia.
Zdało się, jakbym do życia wróciwszy,
Nagle i wiecznie zapadł w grób straszliwszy;
Przecież wzrok tylu znużony przedmioty,
Wśród takiej tylko mógł spocząć ciemnoty.
XIV.
Liczne dni – lata mijały koleją,
Jam się ich płonną nie trudził rachubą,
Z wszelką się bowiem rozstałem nadzieją,
Bym kiedyś przejrzał przez tę mgłę tak grubą.
Przyśli mię wreście wywlec z lochu mego,
Lecz jam nie pytał gdzie – dokąd – dla czego?
Bo czemże dla mnie wszystkie były wieści?
Stałem się martwym na wszystkie odmiany,
Zimnym na wolność – zimnym jak kajdany;
I jakoś w mojem wkochał się boleści.
Gdy więc z tą nędzną wolnością przybyli,
I wszystkiem węzły w jednej zrywał chwili;
Śniade te mury z swą czarną jaskinią,
Stały się dla mnie ojczyzną – świątynią!
I zdało mi się, jakby dłoń mych wrogów
Znów mię z rodzinnych wydzierała progów.
Zawarłem przyjaźń z pająkiem więzienia,
Zważałem zręczność wątłych nitek snucia;
Myszka mi w świetle igrała promienia,
Czemużbym nie miał podzielać ich czucia?
Wszyscyśmy jedną tylko ustroń mieli,
Jam był ich królem – mogłem dręczyć, zgładzać,
Przecież, rzecz dziwna! wszyscyśmy umieli
Zmieścić się, znosić i na wzajem zgadzać!
Same ja wreście pokochałem pęta,
Tak dusza długiem nawyknieniem gięta,
Gnie się i jakoś w nowy stan swój wrośnie –
Zyskawszy wolność – westchnąłem żałośnie. –
_______________________________________
Przypiski Franciszka Morawskiego do „Więźnia Czyllonu”
(z wydania „Pism zbiorowych wierszem i prozą”, Tom III – Przekłady, Poznań 1882)
Co przez noc jednę ludzi w starców zmienia.
Ludoviko Sforza i kilku innych — mówią, że choć nie w tak krótkim czasie toż samo zdarzyło się królowej francuzkiej, żonie Ludwika XVI. Zapewniają, że równie jak z przestrachu, tak z cierpień duszy włosy nagle siwieją. Nie bojaźń zapewne, ale boleść wewnętrzna zbieliły włos Maryi Antoanetty.
Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca...
Zamek Czyllonu znajduje się między Clarens i Villeneuve. Na lewo jego jest ujście Rodanu, a naprzeciw wzgórza Meillerie i łańcuch Alp ciągnący się po nad Bocaret i Saint Gingo. Z tyłu i to w bliskości jest pagórek, z którego spada potok. Jezioro Genewskie otacza część Czyllonu i jak zapewniają, jest w tem miejscu głębokie na 1000 stóp francuzkiej miary.
Straszne są głębie Czyllonu więzienia.
W wnętrzu Czyllonu znajdują się więzienia, w których trzymano pierwszych reformatorów, a później więźniów stanu. Pod jednem z sklepień pokazują dotąd belkę wiekiem zczernioną, na której więźniów exekwowano. Siedm jest kolumn, ósma przez połowę w gruby mur wpuszczona. U niektórych z tych kolumn są jeszcze żelazne pierścienie, do których przykowywano łańcuchy więźniów. — Bruk jeszcze nosi ślady stóp Bonnivara, który kilka lat przebył w tym podziemnym lochu.
W bliskości Czyllonu Julia wpadła w jezioro, chcąc dziecię swoje ratować. W skutku przerażenia i choroby ztąd wynikłej zmarła kochanka Saint-Preux.
Widziałem i tę wysepkę nadobną.
Między Villeneuve i ujściem Rodanu niedaleko Czyllonu jest drobna wysepka, jedyna, której w całej obszerności jeziora dostrzedz mogłem. Znajduje się na niej kilka drzew, trzy najwięcej. Wyspa ta uderza swoją małością i samotnem położeniem.
Zamek Czyllonu jest obszernym, zdala go widać z nadbrzeża jeziora i mury jego są białe.
W chwili, gdym kryślił to poema, nieznanemi mi były wypadki życia Bonnivara. Znając je, byłbym się starał wiersz mój podnieść do godności odpowiedniej jego odwadze i cnocie.
_______________________________________
Przypisy LD (w tym oryginalny tekst G. Byrona oraz opis miejsca akcji poematu)
|
|
|
Dwór Drobnin Kościół Pawłowice Dwór Oporowo Kościół Drobnin Pałac Pawłowice Kościół Oporowo Pałac Garzyn Dwór Lubonia Pałac Górzno |
|