|
Lord Byron
PARYZYNA.
(przekład: Franciszek Morawski)
O to godzina, gdzie z pośród drzew cienia
Najuroczniejsze słowik leje pienia,
Gdzie tysiąc zaklęć miłosnej osnowy
Zdają cichemi rozpływać się słowy.
Głośniej zdrój płynie, wiatr milej szeleści,
Dźwiękiem ich ucho samotne się pieści,
Każdy kwiat lekko wonna skrapia rosa,
Pierwszemi gwiazdy iskrzą się niebiosa,
Wszystko ciemniejszą przybiera osłonę
I błękit wody i drzewo zielone,
A na lazurze to światło pół mgliste
Tak mile ciemne i tak ciemno-czyste,
Co po skonaniu dnia jeszcze jaśnieje,
Gdy księżyc wschodzi a zorza blednieje.
* * *
Ale nie zdroje spadające nęcą
Z złotych jej gmachów małżonkę książęcą,
Nie na to nocnym powierza się cieniom,
Aby gwiaździstym dziwić się sklepieniom.
Do gajów Esta Paryzyna wchodzi.
Ale nie kwiatów woń ją tam przywodzi:
Słucha i czeka — nie słowiczych jęków,
Choć równie słodkich oczekuje dźwięków.
Ktoś się w gęstwinę śmiałą, wciska nogą,
Lica jej bledną, serce bije trwogą...
Wtem ciche słowo wsuwa się miłośnie,
Wraca rumieniec i pierś szczęściem rośnie,
Chwila już tylko — jedna chwilka mała,
Ujrzy kochanka — stało się, ujrzała.
* * *
I czemże dla nich świat, ziemia, niebiosy,
I wszyscy ludzie, wszystkie zmiany, losy,
Martwi, jak gdyby już byli zmarłemi,
Na wszystko w koło — nad niemi — pod niemi —
Jak gdyby wszystko już znikło w tej chwili,
I oni tylko wzajem w sobie żyli.
Ileż to ognia w ich westchnieniach pała!
Ach! gdyby radość ta zwolnieć miała,
Wkrótceby szczęścia zniszczone nadmiarem
Serca ich własnem spłonęły pożarem.
Mogliż sen marząc tak ognisty, luby,
Pomnieć na zbrodnię lub lękać się zguby;
Któżby w tej burzy, tej uczuć nawale
Hamował wrzące namiętnością fale,
Któż wówczas myśli jak czas ten przelotny?
Przecież już uszedł i uszedł niezwrotny;
Tak się to człowiek ze snu szczęścia cuci,
Wprzód nim się dowie, że już mu nie wróci.
* * *
Smętnem się, rzewnem żegnają obliczem
Z minionej winy miejscem tajemniczym.
Mają nadzieję — przyrzekli, że wrócą,
Przecież jak wiecznym rozdziałem się smucą.
Ileż to westchnień i uścisków długich...
Jak jedne usta przyrosły do drugich!
Wówczas gdy pełnem światłem blask księżyca
Z grożących niebios na jej spada lica,
A każda gwiazda, świadek jej niewiary,
Zda się ją winić i przyzywać kary.
Ten nawał westchnień — ten uścisk tak czuły
Silnie do miejsca zbrodni ich przykuły.
Lecz już czas nagli i rozstać się muszą,
drżącą więc, ciężką rozchodzą się duszą,
kryty dreszcz trwogi krew ich lodem ścina
pierwszy zbrodnię już karać zaczyna,
* * *
Hugo na łoże samotne się schronił,
Skąd tęskną myślą za kochanką gonił,
Ona także swe niewierne skronie
Na ufnem męża złożyła już łonie.
Lecz jakaż sen jej kłóci tajemnica,
Jakaż to burza uczuć barwi lica?
Cicho się sennem odzywa imieniem
Którego we dnie wyrzecby nie śmiała,
Miłośnem męża przyciska ramieniem
Do serca — które nie dla niego pała.
Zrywa się Azo uściskiem zbudzony,
Poi go widok sennych marzeń żony;
Jakże się mile tą pieszczotą łudzi,
Która w nim tyle dawnych wspomnień budzi,
Jakże rozrzewnia go ta miłość tkliwa,
Która się nawet i w snach jej odzywa.
* * *
Lekko do swego przytula ją łona,
Sennym się słowom przysłuchuje w ciszy...
Lecz zkąd ta nagła bladość, dreszcz Azona,
Rzekłbyś że trąbę Archanielską słyszy,
Mniej ona strasznym grzmotem go przeniknie
Kiedy nad jego grobowcem zaryknie,
I gdy na całą wieczność zbudzonego
Przed niebios, ziemi wezwie go Sędziego!
Jeden dźwięk cichy sennego wyrazu
Całe mu szczęście rozproszył od razu,
Jedno to imię świadczy zbyt dowodnie
I jego hańbę i małżonki zbrodnię.
Czyjeż to imię? — jak gdy groźne wały
Nagle w zburzonym zagrzmią oceanie
I tak rozbitem uderzą o skały,
Że gdy raz padnie już nigdy nie wstanie;
Taką to sromu i hańby nawałą
Imie to wstrzęsło jego istność całą.
Czyjeż to imie? — ach! krew się w nim ścina
Imie Hugona, imie jego syna,
Syna zwiedzionej młodych lat kochanki
Zdrajcy z nieszczęsnej zrodzonego Bianki,
Co się tak płocho dała wieśdź do zguby
Nigdy prawemi nie złączona śluby.
* * *
Chwyta za sztylet — na pół go dobywa...
I znowu zwolna w głębię pochwy spływa,
Niegodna życia! — lecz czyjejże ręki
Te tak urocze nie rozbroją wdzięki?
Jakże ją zabić — jak zwłaszcza w tę chwilę,
Kiedy się we śnie uśmiecha tak mile?
Nie budzi żony — ale tak w jej lice
Ostrzem piorunu gniewne wrył źrenice,
Że gdyby nagle roztwarła powieki
Mrozem by śmierci ścięły się na wieki.
Światłem wiszącej lampy ojaśniona
Lśni się kroplistym potem skroń Azona,
Kiedy wtem cichszy sen ujmuje żonę...
Nie wie nieszczęsna, że jej dni zliczone!
* * *
I z rannem słońcem Azo śledzi, pyta,
Lęka się, przecież wieść za wieścią chwyta,
Aż wreszcie wszystko już widzi dowodnie
Przyszłość mąk swoich i małżonki zbrodnie.
Długie wspólnice przestępstw Paryzyny
Chcąc przed Azonem oczyścić się z winy,
Na nią zwalają zbrodnię, wstyd i karę.
Wszystko już, wszystko odkryte nareście,
Jasne i zgodne wyznania niewieście
Pełną Azona uzyskały wiarę.
Zaprzestał badań — dosyć już z tych wieści
Serce i ucho wypiły boleści!
* * *
Nie cierpiał zwłoki. W radnych panów gronie
Strażą, rycerstwem, dworem otoczony,
Władzca ich berła i dziedzic korony
Na starożytnym Estów zasiadł tronie.
Stoją przed sądem Hugo, Paryzyna;
Jakże jest piękną, — jak oboje młodzi!
Hugo — o Boże! — ojciec-że to syna
W takiej postaci przed siebie przywodzi ?
Odjął mu oręż, ręce okuł w pęta,
I sam swój straszny wyrok mu ogłosi —
Hugo choć milczy, lecz dusza niezgięta
Zbroi się w dumę i nad los swój wznosi.
* * *
Stoi i ona niema, blada, drżąca,
Stoi na straszny wyrok czekająca;
Nie taką była gdy w świetność godową
Po lśniących salach wdzięczną ócz wymową
Radość i szczęście rozsyłała wszędzie,
Gdy dumą było stawać w sług jej rzędzie,
Gdy każda piękność chcąc piękniejszą zostać
W słodkie jej głosu wuczała się dźwięki,
W jej chód, w jej układ, jej uroczą postać
I w jej królewskie i godność i wdzięki.
Ach! gdyby wówczas jedną łzę zroniła,
Krzywda jej wszystkich serc by krzywdą była,
Tysiąc rycerskich powstałoby męży,
Tysiąc błyszczących wzniosło się oręży;
A dzisiaj jaka w niej i drugich zmiana —
Możeż co kazać — i będzież słuchana?
Damy — rycerze — cały dwór dokoła —
Spuszczają oczy — milczą — marszczą czoła,
Sroży się dumna na ich ustach wzgarda
I każda z twarzy tak zimna i twarda!
Ten Hugo nawet, co do jej pomszczenia,
Zwykł tylko czekać na błysk jej spojrzenia,
Co gdyby więzy swe na chwilę zrzucił,
Lub by sam poległ, lub jej wolność wrócił;
Ten Hugo nawet, tak drogi, kochany,
Stoi ciężkiemi obarczon kajdany,
Nie patrzy na jej łzy w oczach wezbrane
Bardziej dla niego, niźli dla niej lane...
Ach ! wczoraj jeszcze błękit żyłek drobnych
Krążył po śniegu tych powiek nadobnych,
A które były tak miłej białości,
Że się zdawały wzywać ust miłości,
Dziś tak palące, zżółkłe i zwiędniałe,
Nie tyle słonią ile cisną oczy,
Których spojrzenie łzami ociężałe
Coraz się bardziej tłumem łez tych mroczy.
* * *
Byłby i Hugo nad nią łzę uronił
Gdyby tak licznych świadków się nie chronił.
Całą męczarnię w swojem zawarł łonie,
Dumne, posępne w górę wznosił skronie;
Umarłby z wstydu gdyby swej katuszy
Przed okiem świata nie mógł ukryć w duszy,
Na nią jednakże nie śmiał rzucić wzroku;
Stała mu w myśli okropność wyroku,
Zbrodnia — wstyd — miłość — pamięć dni tak świetnych,
Straszny gniew ojca — wzgarda serc szlachetnych,
Ziemska — wieczysta kara ciężkiej winy,
A zwłaszcza, zwłaszcza, przyszłość Paryzyny!
Nie — nigdy jego nie mogły źrenice
Spojrzeć się na jej trupio-blade lice,
Ryknąłby z żalu i przeklął tę chwilę,
Przez którą na nią ściągnął nieszczęść tyle!
* * *
Wczoraj się jeszcze, tak Azo zaczyna,
Z chlubą patrzyłem na żonę i syna,
Dziś z tak drogiego marzenia ockniony
Dziś jeszcze będę bez syna i żony,
Czeka mię ciężar dni pustych, samotnych...
Lecz niechaj losy spełnią się zacięte.
Któżby nie karał przestępstw tak sromotnych?
Nie jam to zerwał te węzły tak święte.
Stało się — Hugo, wyrok twój wydany,
Wszystko gotowe — kapłan przywołany,
Pójdziesz zapłatę zbrodni twej odebrać.
Nim pierwsze w górze gwiazdy zajaśnieją,
Staraj się w niebie łaskę twą wyżebrać,
Tam tylko możesz sięgać twą nadzieją,
Gdyż na tej ziemi nigdzie się nie zmieści
Twoja sromota przy mojej boleści.
Żegnam cię — nie chcę patrzyć na śmierć syna.
Lecz ty — ach! gniew mi krew i usta ścina —
Ty, której sercem sama płochość władnie,
Kobieto, czarną niewiarą splamiona,
Ty patrzeć będziesz, jak ta głowa spadnie:
Nie ja — ty sama zabijesz Hugona.
Jeźli nie skonasz w tak okropnej dobie,
Ciesz się twem życiem, zostawiam je tobie.
* * *
Skończył, twarz zakrył. — W każdej czoła żyle
Z taką potęgą bije krew wezbrana,
Jak gdyby z żył tych ciągle wypierana,
Ciągle w zdwojonej powracała sile.
Zwolna nad okiem drżącą ciągnie rękę
Jak gdyby swoją chciał ukrywać mękę,
Kiedy wtem Hugo dłoń okutą wznosi
Ojca o wolność przemówienia prosi,
Gdy ten milczy, ozwać się nie wzbrania,
Rzecze: — Nie bojaźń do tych słów mię skłania,
Widziałeś nieraz, jak na polu chwały
Krwią twoich wrogów zbraczałem się cały,
I jak ten oręż w każdej działał walce
Który mi twoi wydarli służalce.
Dłoń ta w twej sprawie więcej krwi przelała,
Niż twój kat z mego wytoczy jej ciała.
Dałeś mi życie i odbierz je panie,
Żadnych ja dzięków nie składam ci za nie.
Dar ten był źródłem ciągłego cierpienia,
Wszystkie mi krzywdy matki przypomina,
Zdeptaną miłość i hańbę imienia,
Smutne, okropne dziedzictwo jej syna.
Lecz grób ją schłonął — w którym już niezwłocznie
Ten syn jej, a twój współzalotnik spocznie...
Wiecznie tam będą z swych mogił świadczyły
Krwawe łzy matki, moja krew przelana,
Czem tu dla ciebie wszelkie węzły były
I czułość ojca i miłość młodziana !
Skrzywdziłem ciebie — słuszna zemsta, kara, —
Krzywda to tylko krzywdę odpłaciła.
Ta nowa — druga dumy twej ofiara
Mnie, jak wiesz, wprzódy przeznaczoną była.
Ledwieś ją ujrzał, uwielbił jej wdzięki,
Jużeś niegodnym uznał mię jej ręki,
I tak mię podłym wyszydzałeś rodem
Jak gdybym nie był zbrodni twej dowodem.
Nie mogłem wprawdzie zbyt nisko zrodzony
Do świetnej Estów zasięgać korony,
Kilka lat przecież, a ten syn nieprawy
W wiecznejby wówczas zajaśniał ozdobie,
I wszystkie laury, wszystkie wieńce sławy
Samemu tylko byłby winien sobie.
Mając mój oręż — przy tem sercu, dłoni,
Byłbym ja hełmu takiego się dobił,
Jaki monarszej tylu Estów skroni
Przez cały ciąg ich wieków nie ozdobił.
Nie zawsze rycerz rodem znamienity
Najzaszczytniejszych ostróg się dobijał,
Dzielny mój rumak ostrzem bodźca bity,
Ileż to wodzów i książąt przemijał,
Gdym z zwyciezkiemi uderzając krzyki
Z imieniem Esta spadał w wrogów szyki!
Nie bronię zbrodni — nie będę cię wzywał,
Byś dla mnie kilka dni, godzin odrywał
Od tego czasu, co już w krótkiej dobie
Po moim zimnym ma przepłynąć grobie.
Znikły te krótkie dni młodzieńczych szały,
Jak trwać nie mogły, tak też i nie trwały.
Podłym był ród mój, podłem imie moje,
Mógłeś je podnieść, uzacnić oboje,
Lecz byłbyś mniemał, że poniżasz siebie;
Przecież twarz tego podłego Hugona
Niejednym z twoich rysów zaszczycona,
A dusza jego cała wzięta z ciebie.
Z ciebie to wziąłem, ten umysł niezgięty —
Lecz zkądżeś zadrżał? tak jest, z ciebie wzięty,
Z ciebie to we mnie przeszła nieodmienna
Ta dzielność w boju, ta dusza płomienna.
Nie samo tylko życie mi nadałeś,
Całego siebie w moję istność wlałeś;
Patrz, jakim zbrodnia owocem obdarza,
Zbrodniąś mię spłodził i masz też zbrodniarza.
Prawy to płód twój, co jak ty w swym szale
Najświętsze węzły potargał zuchwale.
Co zaś do życia, któreś mi tu nadał
Na to, abym je tak wcześnie postradał,
Tyłem je cenił, ile ty sam twoje,
Gdyś zwieńczon hełmem rzucał się na boje
I gdyśmy jak dwa złączone pioruny
Grzmiące po trupach puszczali bieguny.
Niczem już wprawdzie jest ta przeszłość cała
Przyszłośćby nawet przeszłością się stała,
Żałuję przecież, żem nie legł ówcześnie;
Gdyż mimo żeś mię skrzywdził tak boleśnie
Wydarł kochankę, a matkę zabiłeś,
Dla serca mego zawsze ojcem byłeś
Wyrok twój dla mnie, acz srogi, straszliwy,
Choć z twych ust wyszedł, przecież sprawiedliwy.
Tak kończę życie jak było zaczęte,
Zbrodnią nadane, a hańbą zamknięte:
I syn i ojciec zgrzeszyli wzajemnie,
Obu więc razem musisz karać we mnie;
Świat zbrodnię moję w wyższym stawia rzędzie,
Ale Bóg jeszcze rozsądzać nas będzie.
* * *
Skończył i ręce na piersiach zakłada,
Tłuką się dźwięczne kajdan ich ogniwa,
Ciężko na serca wodzów brzęk ten spada,
Którym wstrząśnięty łańcuch się odzywa.
Kiedy wtem wszystkie spojrzenia porwała
Nieszczęsna piękność małżonki Azona,
Stoi z wybladłem licem oniemiała,
Żyjące źródło niedoli Hugona.
Oczy jej w całej pełności rozwarte
I jakby w jedno tylko miejsce wparte;
Nigdy spuszczeniem powiek nie ocienia
Przykrej jasności strasznego spojrzenia.
Dziwnie się białość roztacza szeroka
W koło ciemnego błękitu jej oka,
Które tak zimne, martwe, osłupiałe,
Jakby w niem życie wymarło już całe.
Niekiedy tylko z wezbranej źrenice
Tak wielka kropla spuszcza się na lice,
Że każdy z widzów dziwi się, zdumiewa,
Zkąd oko ludzkie taką łzę wylewa.
Chce się odezwać — boleść głos przydusza
W bezkształtnym jeszcze wydobyty dźwięku,
Przecież w tym głuchym, nieforemnym jęku
Cała nieszczęsnej wylała się dusza.
I znów ucicha — znów usta otwiera,
A głos jej długim krzykiem się wydziera
I w tejże chwili tak runie o ziemię
Jak kolos z swojej podstawy zwalony,
Nie jak żyjące lecz bezwładne brzemie
Marmur — grobowy posąg Esta żony!
Któżby w niej poznał tę wdzięczną grzesznicę,
Ten war miłości, tę żądz nawałnicę,
Ślepo się w zbrodni rzuciła bezdroże
A swej rozpaczy, wstydu znieść nie może.
Lecz jeszcze, jeszcze żyje i oddycha —
Ach, czemuż nawet i śmierć ją odpycha:
Jakaż w niej ciemność — jak okropna zmiana.
pękła nić myśli boleścią zerwana!
Jak ów łuk silny deszczem rozwolniony
Z dala od celu błędne strzały ciska,
i jej umysł męczarnią zburzony
Dzikiemi tylko marzeniami błyska.
Zmarła jej przeszłość — a przyszłość sczerniała
Takiem niekiedy światłem się rozświeci
Jak kiedy nocna zaryknie nawała,
A błysk jej czarną pustynię przeleci.
Czuję, że dusza jej jak lodem ścięta,
Że ciężar jakiejś tłoczy ją boleści,
Że się w tem jakiś wstyd i zbrodnia mieści,
Że ktoś ma umrzeć, lecz kto? — nie pamięta.
Żyjeż — nie żyje? — istotnież to ziemi,
Ziemi tej stopy dotyka się swemi —
Nieboż to widzi? — ludzież to tym wzrokiem,
Czy też szatani grożą jej dokoła,
Jej — co niedawno śmiejącem się okiem
Tysiączne w koło rozjaśniała czoła?
Wszystko w obłędnej duszy powikłane,
Zmącone czucia i myśli stargane,
Kłócą się dziwne bojaźni, nadzieje,
To się rozrzewnia, to znów dziko śmieje,
Radość jej w burzę, boleść w szał się zmienia,
Walczy z widmami strasznego marzenia,
Zda się, że jakiś czarny sen ją łudzi...
Sen to szaleństwa — już się nie przebudzi.
* * *
Smętno-ciężkiemi z wieży jęcząc tony,
Zwolna klasztorne kołyszą się dzwony.
Jakże boleśnie dźwięk ich serca rani —
Słuchaj! hymn śmierci śpiewają kapłani.
Śpiew ten się zwykle za umarłym wznosi,
Lub też żyjącym blizką śmierć ich głosi,
Hugo to, Hugo spełnia los swój smutny,
Jemu to nucą — jemu spiż ta jęczy —
Przykre odgłosy i widok okrutny...
Na gołej ziemi przed kapłanem klęczy.
Przed nim pień sterczy — a w koło żołnierze,
Kat obnażoną ręką topór bierze,
Nad dzielnem, szybkiem przemyślając cięciem,
Lekkiem po ostrzu przeciąga dotknięciem,
Liczne się widze w niemy tłum gromadzą,
Patrzyć jak syna z woli ojca zgładzą.
* * *
Mile wieczornym przyglądać się wdziękom
Gdy się do zajścia zbliża słońce letnie,
Nad tym dniem krwawym wzniosło się tak świetnie
Jakby się tylu urągało mękom.
Zlewa się jasno światło zachodowe
Na potępioną winowajcy głowę,
Gdy ten przy swoim klęczący kapłanie
Win się swych zwierza i żałując za nie,
W całej świętości skruszonego ducha
Tych słów tak błogich i wszechmocnych słucha,
Których dźwięk z Boskiem przebaczeniem spływa
I wszystkie plamy duszy ludzkiej zmywa.
Żywem się światłem ta głowa promieni
I ten włos wdzięcznych i ciemnych pierścieni,
Który tak białą osłania mu szyję -
Lecz stokroć żywszy odstrzela się promień
Z toporu kata — co jak groźny płomień
Strasznym, okropnym wkoło blaskiem bije!
Gorzką jest, gorzką ta krwawa godzina,
Twarde się nawet serce trwogą ścina:
Słuszny jest wyrok i zbrodnia straszliwa,
Wszystkich jednakże wstręt i dreszcz przeszywa.
* * *
Skończył już wszystkie modły i pokuty
Śmiały zwodziciel zdradnej Paryzyny,
Zliczone wszystkie różańce i winy,
Życie ostatniej dobiega minuty.
Zdjęty na rozkaz płaszcz na ziemi składa,
Pod ostrzem nożyc gęsty włos odpada,
Wszystkie przy samej głowie mu ucięto.
Miłe mu szaty i pamiątki zdjęto,
Tej szarfy nawet drogą szytej dłonią
Do grobu z sobą zabierać mu bronią.
Wszystko już, wszystko na zawsze złożone...
Kładą nakoniec na oczy zasłonę,
Ale nie — nigdy! — zniósł on obelg tyle,
Lecz tej ostatniej krzywdy znieść nie umie,
Wszystkie uczucia stłumione na chwilę
W tej obrażonej zbudziły się dumie.
Jemuż to będzie, jemu kat ubliżał,
Jegoż to męztwo tą zasłoną zniżał,
Zadrżałże kiedy przed śmierci widokiem?
Nie — nie — zawoła, krwi, życia nie bronię,
Jużeście moje skrępowali dłonie,
Niechże przynajmniej z wolnem ginę okiem.
Uderz! zakrzyknie — i w tej samej chwili
Klęka i śmiało nad pniem głowę chyli,
Uderz! — i ledwie tego dorzekł słowa,
Spadł topór — ścięta potacza się. głowa,
Krwią, buchający kadłub na wznak runął
I z każdej żyły silny deszcz krwi lunął.
Usta chwilowym bólem się skrzywiły,
Zadrgnęły oczy — i już wiecznie wryły.
Umarł jak umrzeć występnemu trzeba,
Ni się wynosił, ni też trwogą podlił;
Wyznał swą zbrodnię, korzył się i modlił
I nie rozpaczał o litości nieba;
A gdy tak święta chyliła go skrucha
I z ziemskich uczuć już oczyścił ducha,
Czemże dlań były wśród owej godziny
Straszny gniew ojca, miłość Paryzyny?
Żal, skargi, rozpacz, — wszystko Bóg przemagał,
Każdą Go myślą, każdem słowem błagał,
Prócz tych słów kilku, które z jego łona
Wydarła nagle duma obrażona,
A które, jak na pożegnanie świata
Wyrzekł, już prawie pod toporem kata.
* * *
Jak martwe trupy, tak bez tchu i głosu
Stały dokoła świadki jego losu,
Kiedy wtem nagle przeszył tłum ten liczny
Mroźnego dreszczu piorun elektryczny,
Gdy na tę miłość i tak młode lata
Z szybkością błysku spadał topór kata.
Tysiąc się drących z piersi jęków ścięło
Nagle urwało, w głębię serc cofnęło,
Najsłabszy nawet wykrzyk przerażenia
Nie skłócił ciszy strasznego milczenia,
Sam topór głuchym przerwał je odgłosem,
Gdy się aż do pnia silnym wrąbnął ciosem.
Cóż to był za krzyk — tak dziki — nieznośny
Tak przeraźliwy — tak boleśnie głośny?
Takim to bólem ryczy pierś matczyna
Gdy niespodziana śmierć jej wydrze syna,
Tak okropnemi w niebo sięga jęki
Dusza na wieczne potępiona męki:
Wszystkie się oczy zwróciły w przestrachu
Ku górnym oknom książęcego gmachu
Lecz wszystko nagle w głuchej znikło ciszy:
Nikt nic nie widzi i nikt nic nie słyszy.
Krzyk ten okropny był to krzyk niewieści,
Wyraz tak srogiej, nadludzkiej boleści,
Że każdy w niebo korne wznosił ręce,
By śmierć tak strasznej chciało zesłać męce.
* * *
Nigdzie i nigdzie od owej godziny
Już nie ujrzano znikłej Paryzyny,
Nigdy i nigdy wspomnianą nie była
Jak gdyby nigdy na świecie nie żyła;
Jakby słów strachu, przeklęstw lub zhańbienia,
Tak się lękano dźwięku jej imienia.
Wiecznie dla syna i dla żony zdradnej
Usta Azona stały się niememi,
Nie mieli grobów, ni pamiątki żadnej,
W niepoświęconej złożono ich ziemi,
Taki przynajmniej był udział Hugona;
Skryty los bowiem małżonki Azona
Tak był przed każdym tajony człowiekiem
Jak proch grobowem przywalony wiekiem.
Poszłaż w klasztorne schronić się ukrycie
Nieba przez twarde dobijać się życie,
Przez lata cierpień, przez modły i posty
I łzy bezsenne i pokutne chłosty;
Sztyletże skarał zbrodnię jej niewiary,
Czy też z zatrutej śmierć wypiła czary,
Czy też Bóg zrządził tak przez litość swoję,
Aby cios jeden zgładził ofiar dwoje,
By uderzając wspólnika jej winy,
Uderzył razem w serce Paryzyny
I tak gwałtownem rozdarciem jej duszy
Od długiej życia uwolnił katuszy;
Nikt tego nie wie, nikt wiedzieć nie będzie,
Zwodneby tylko łudziły go wieści,
Lecz na cóż w płonnym gubić się obłędzie,
Życie zaczęła, skończyła w boleści.
* * *
I Azo inną żonę wybrał sobie
I znowu hoże syny mu wzrastały,
Lecz żaden nie był tak piękny, tak śmiały,
Jak ten, co zdawna w swoim więdniał grobie,
Zimnem on wzrost ich przemierzał spojrzeniem,
Lub też z tłumionem patrzył się westchnieniem,
Lecz nigdy łzą mu nie błysła źrzenica,
Uśmiech chmurnego nie rozjaśnił lica,
Czoło mu piękne, wzniosłe i szerokie
Czarna myśl wnętrznym pokrajała bojem
W bruzdy przedwczesne, liczne i głębokie,
Gorącym cierpień wyorane krojem,
Zarosłe blizny rozkrwawionej duszy.
Skutki zbyt długiej i ciężkiej katuszy!
Żal, boleść, radość — wszystko w nim zamarło,
Długie mu tylko — ciężkie dni zostały,
Oko co nigdy snem się nie zawarło,
Martwość na wszelkie wzgardy i pochwały,
Serce, które się samo siebie bało,
Zmilczeć nie mogło — ustąpić nie chciało,
I kiedy postać przybrało spokojną
Najgłębszą myśli, uczuć wrzało wojną.
Najgrubsze nawet i najtwardsze lody
Powierzchnią tylko każdej zetną wody,
Żywy nurt ciągle spodem pruje łoże,
Płynie i nigdy upłynąć nie może.
Twardego hartu był umysł Azona,
Nie mógł on nigdy z swego wydrzeć łona
Dręczącej myśli wzrosłej zbyt głęboko.
Próżno, ach! próżno nasza tłumi pycha
Łzę, co się silnie w nasze ciśnie oko,
Rosa ta serca nigdy nie wysycha:
Każda łza, której oko nie wyroni,
W głąb swego źródła cofa się i chroni,
Nic tam jej pierwszej czystości nie zmąca
I chociaż nigdy na jaw niedobyta,
Niewypłakana, przecież żywa, wrząca,
Tem droższa nawet im bardziej ukryta.
Musiał on często w swojem tłumić łonie
Żal się budzący po synu i żonie;
Nie mógł ten krwawy dwóch ofiar morderca
Zapełnić czczości pustego już serca;
Żadnej nadziei spotkania się z temi,
Co już duszami złączyli się swemi:
A chociaż widział tak jasno, dowodnie,
Że słuszną karą życia ich pozbawił,
Że własne na nich ściągnęły je zbrodnie,
Przecież jad ciągły jego starość trawił.
Tak gdy roztropne żelaza użycie
Drzewo z schorzałych gałęzi oczyści,
Drzewo to w nowe wysila się życie
I majem bujnych ozielenia liści,
Lecz kiedy nagły piorun w nie ugodzi
I ogień żywe strawi mu ramiona,
Pień pozostały usycha i kona
I już żadnego listka nie urodzi.
_________________________
PRZYPISKI DO "PARYZYNY".
Poema to oparte jest na zdarzeniu przytoczonem przez Gibbona w "Starożytnościach domu Brunświckiego". Lękam się, aby przesadzona delikatność czytelników nowszych czasów nie uznała podobnych treści za niewłaściwe dla poezyi. Greccy dramatycy i niektórzy z dawnych celniejszych autorów angielskich innego byli zdania. Niedawno temu Alfieri i Szyller okazali się z przekonaniem mojem zgodni. Wyciąg, który tu przytaczam, przywodzi czyny, na których moję oparłem osnowę. Imie Mikołaja III, zastąpiłem imieniem Azona, jako z tokiem wiersza zgodniejszem.
"Za panowania Mikołaja III, tragiczny wypadek zbroczył krwią mury Ferrary. W skutku doniesienia jednego służących książe panujący sam się przekonał o kazirodnych miłostkach żony swojej, Paryzyny, z synem jego Maturalnym, Hugonem, pięknym i walecznym młodzieńcem, Ścięto ich za wyrokiem ojca i męża obrażonego, który hańbę swoję na jaw wystawił i śmierć ich przeżył. Wielce był nieszczęśliwym jeźli winnymi byli, a jeźli niewinnemi, nieszczęście jego tem okropniejsze było. Ale czy wina ich była istotną czy nie, nigdy usprawiedliwić nie mogę tak strasznego wyroku, wydanego przez ojca.
Gibbon, Rozmaitości, tom III.
* * *
Obszerniejsze szczegóły, tyczące się tego zdarzenia, znaleść można w „Historja Ferrary” przez Frizzi.
________________________
PARYZYNA pierwszym przekładem Franciszka Morawskiego z Byron’a
PARISINA by Lord Byron – tekst oryginalny (w języku angielskim)
|
|
|
Dwór Drobnin Kościół Pawłowice Dwór Oporowo Kościół Drobnin Pałac Pawłowice Kościół Oporowo Pałac Garzyn Dwór Lubonia Pałac Górzno |
|