Szymon Molenda
DIANA I JENERAŁ
Przebiegał okolice Puław orszakiem gwarnym i barwnym. Kolorowe panie w powozach, zimą na saniach, otoczone kawalkadą jezdnych, zrośniętych z siodłami, prowadzących wspaniałe wierzchowce wodzą lekką a jakże żelazną. Rozbawieni wybuchali co chwila kaskadami śmiechu. Całą szerokością gościńców pędzili do swojego celu.
Pośród nich prawie czterdziestolatek, w jeneralskich szlifach, więcej jak średniego wzrostu, włosów ciemnych, zwięźlej figury, coraz to wychodzący z konceptem francuskim, z frazą z Byrona lub własną bajką po polsku. Przyjrzawszy mu się bacznie, aż trudno rozpoznać sprzed lat kilkunastu skromnego auskulatora z Kalisza, gdzie z upodobaniem do teatru chadzał, a w niedalekim Kotowiecku razem z bratem Józefem pod surowym ojcowskim okiem uczył się gospodarować na roli. Jakby zmężniał od tamtego czasu, rozrósł się w barach, przybyło nieco siwizny. Nie dziwota - zahartował go trud bitewny. Jako napoleoński podporucznik wojował na Pomorzu, potem w Prusiech. Ran ile? Po latach wyzna: [...] pod Raszynem miałem dziewięć razy postrzelony mundur. Okres napoleoński kończy w randze pułkownika. Nie rozstaje się z mundurem. Od 1819 roku jest generałem brygady.
Franciszek Dzierżykraj Morawski - bo o nim tu mowa - podówczas szczególnie upodobał sobie Puławy księżnej pani Czartoryskiej. I bywał tu coraz częściej, stojąc z brygadą w niedalekim Lublinie. Przyjmowany serdecznie, bo i z rodu szlacheckiego (urodzony w Pudliszkach koło Krobi w domu Wojciecha i Zofii z Sczanieckich), i starannie wykształcony (w Belęcinie, gdzie spędził dzieciństwo - Morawscy dla edukacji synów zatrudniali aż czterech guwernerów; potem było gimnazjum w Lesznie i studia prawnicze w Frankfurcie), i do elity kulturalnej zaliczany (obok Niemcewicza i Lelewela), pełen ogłady i werwy równocześnie.
Wyraźnie przenosił puławskie, gwarne i strojne towarzystwo nad nudę wojskowego garnizonu. Tu brylował, komplimentował śliczne panny, zapatrzone w niego jak w obrazek - bo to przecież bohater! Nadto poeta, mężczyzna taki, że pocałować i umrzeć, wstać i powtórzyć. Dowcip i uszczypliwe osądy potrafił w składny rym ująć, jak chociażby w takim epigramacie:
Że kobieta z kości swój początek bierze, mocno w to wierzę:
Bo i Basta swoją złością stanęła mi w gardle kością.
A przy tym toż to kawaler, cóż za partia! Oczko w głowie księżnej pani Izabeli Czartoryskiej, ulubieniec też jej córki Marii Wirtemberskiej. Jenerał! Strzelały więc panny oczkami, a panie wymyśliwały pozy i słówka, żeby choć na chwilę jego spojrzenie zatrzymać.
Ale to księżna miała najbardziej wypracowane plany. Bohaterski, gładki, błyskotliwie zdolny jenerał mógł przydać splendoru i książęcemu dworowi. W bliskiej oficynie pałacu mieściła się pensja księżnej, w której kształciły się ubogie, szlachetnie urodzone panienki i dwie więcej ukochane księżnej. Jedną z tych więcej ukochanych była panna Aniela Wierzchowska, drugą zaś jej siostra Kamila, obie herbu Pobóg, spowinowacone z Radziwiłłami i Czartoryskimi przez Worcellów. A choć szlachetnie urodzone i z takimi parantela-mi, były wszelakoż niebogate. Nasza Aniela - jak przyznaje wielki złośliwiec a niezmiernie inteligentny Konstanty Prek - była wzrostu wysmukłego, pięknej postaci, twarzy, oczu... Rysowała kwiaty tak dokładnie, że mało się różniły od natury [...]. Malarz zdawał się malować Anielę Wierzchowska. Nie można było trafniej wybrać. Łączy bowiem w twarzy swojej ciągi regularne, przyjemne z wyrazem słodyczy i niewinności.
Aż wreszcie dojrzał imć jenerał śliczną pannę - w wystroju jej najdo¬godniejszym: Na dzisiejszym balu same panny kostiumowe były. Aniela Wierzchowska przedstawiała Dianę, samych chartów wiodącą i zachwycała w tym ubiorze tyle stosownym do jej kibici, wzrostu i świeżości. Bohater spod Gdańska, Kołobrzegu, Raszyna, Moskwy, Berezyny, Lipska, oficer wielokroć raniony i odznaczany orderami - tym razem ugodzony został strzałą Amora w samo serce. A że księżna Czartoryska rada mu była wielce, przeto widząc rozkochane oczy również i panny, na planowany związek z ukontentowaniem przystała. Oblubieńców dzieliły co prawda niemal dwie dziesiątki lat, lecz parę stanowili przepiękną. Szeptano w kącikach na ucho, że panna nieco kapryśna i nie nazbyt tęgiego zdrowia... Ale czego to zawistni nie wymyślą.
Dobry Stwórca dał Anieli i Franciszkowi Morawskim wzruszająco wielką zgodę na siebie. Pamiętnikarz powiada: Z Wierzchowskich, generałowa Morawska zapraszała nas z mężem do siebie. Obróciliśmy więc z Puław trakt nasz tamtędy. Przyjęła nas jak siostra, ale z taką skromnością, która jest cechą dobrego wychowania. Wieczór najprzyjemniej nam upłynął. Czytała wiersze swojego męża które troskliwie zbierała, kiedy on niedbale je porzucał. Tłumaczyła i mnie niektóre, widziałem w tym jej dobroć i chęć dzielenia pomiędzy nas swej grzeczności. Nie zdarzyło się w nikim spostrzegać takiej zgodności, jaka panuje pomiędzy powierzchownością, a użyciem się pani Morawskiej, coś jest tak cichego i spokojnego w jej postawie, tak słodkiego w jej spojrzeniu, że się zdaje widzieć w nim obraz duszy. Jej mieszkanie ma nawet jakąś z tym styczność. Ubranie pokojów niewysadne, ładne, czyste, wszystko na swoim miejscu, kwiaty jej ręką malowane, zdobiące ściany dowodzą, jakie ma upodobania. Przedstawiam ją sobie otoczoną dziećmi i dziećmi ślicznymi, jak owego wieczoru.
Państwo Morawscy mieli troje, a nie jak się powszechnie uważa dwoje, istotnie ślicznych dzieciaków. Tadeusz i Maria dożyli słusznego wieku, najmłodszy natomiast synek zmarł wcześnie (1826 r.), co matka przyjęła z najstraszliwszą rozpaczą: [...] tak płakała, że aż krwią pluła i co dzień jeszcze płacze. Ta piękna a słabująca na gruźlicę kobieta, właśnie wtedy stała się osobą nieuleczalnie chorą.
Stan coraz widoczniej podupadającej na zdrowiu małżonki, uczynił najdzielniejszego z dzielnych żołnierza, a kochającego męża troskliwym. Pielęgnował, zapobiegał niebezpieczeństwu, szukając dla niej świeżego powietrza i słońca, otaczał wszystkim, co tylko czułość małżeńska wymyślić może. W końcu wiedział, że nie ma ratunku i przyjął ten cios z rezygnacją chrześcijańską, nie uwalniającą od opłakiwania jej zawsze. Umarła w Warszawie, ciało jej leży na cmentarzu na Powązkach. Lucjan Siemieński, znany polski pisarz, który te słowa zanotował, a jenerała kochał osobliwie, w tym miejscu nieco się pomylił. Śmierć Anieli-Diany była dla otrzaskanego z umieraniem dzielnego żołnierza niewyobrażalnie okrutnym ciosem. Jeden z najbystrzejszych ludzi tamtego stulecia, obdarzony niezwykłym poczuciem humoru - tak naprawdę spod tego brzemienia nigdy się nie podniósł.
Postawiłem już grób mojemu aniołowi - pisał zaraz po tragedii - bo jakże ją mam nazywać inaczej? Wiele mnie kosztowało być obecnym przy tej pracy. Okropna to rzecz stracić to serce raz na zawsze, które bardziej nas kochało, i tyle jeszcze dni żyć i żyć, z których żaden jej nie wróci. Cały ten dzień byłem myślą przy jej grobie i takem mówił do niej sercem.
Nie ma już słodszych pociech, jak łzy żalu sączyć.
I już innej nadziei, jak się z tobą złączyć.
Nigdzie nie bywam - zwierza się później do przyjacielowi - nie mając ludziom nic do powiedzenia z serca, które czym innym zajęte, dla nich by tylko przykrym było. Śmieję się, rozrywam, roztrzepuję nawet czasem, ale za chwilę serce się kraje i pod boleścią upadam.
Trochę ukojenia znajduje w służbie wojskowej. Czuje wyraźnie, iż podwładni otaczają go nie tylko szacunkiem, ale i żołnierską miłością. Gdy do Lublina dociera wiadomość o wybuchu powstania, spiesznym marszem przybywa ze swą brygadą do Warszawy. Bierze udział w pierwszych bitwach, później jest ministrem wojny powstańczego rządu (do września 1831). Po upadku powstania czekają go carskie represje. Skazany na zesłanie, pisze z Moskwy 15 listopada 1831 roku do dawnego współtowarzysza broni i gospodarza warszawskiego salonu literackiego, w którym stale bywał - do Wincentego Krasińskiego (jakże niechlubnie zapisanego w dziejach narodowego powstania): Ponieważ jenerał raczył się w Petersburgu dowiadywać o moim losie, spieszę więc donieść, że wiozą mnie do Wołogdy, 450 wiorst ku północy za Moskwą. Racz jenerał uwiadomić o moim pobycie Koźmiana i dzieci moje bawiące na Wołyniu, o których żadnej nie mam wiadomości przez rok cały, czy żyją nawet.
Kolejne miesiące wypełnione licznymi listami do rodziny i przyjaciół w kraju. Wierne odbicie stanu duszy wygnańca: Jakżem szczęśliwy, że list mój was doszedł, że wasz do mnie dopłynął, bo ta odległość, rozległość, oceanem dla mnie. Jesteście zdrowi i spokojni. Bogu dzięki! I ja byłbym takim, gdyby jaka nadzieja, choćby najbiedniejsza zabłysnąć chciała, że was wkrótce obaczę, was, brata i dzieci, bo to cały mój świat, cała obecność i przyszłość, [...] Dusza nadto wezbrana boleścią, nadto przepełniona tęsknotą i żalem, aby je rymem stroiła. Więcej może jest teraz poezji w duszy niż kiedykolwiek, ale nie teraz zdolna powiedzieć, co czuje... (z listu do Andrzeja Koźmiana - 16 kwietnia 1832 roku). Towarzysze niedoli też cierpią. Prócz nostalgii dokucza uciążliwy klimat, skoro we wrześniu skarży się: Przed kilku dniami mieliśmy tu już śnieg i lody. Nigdzie wyjść nie można było dla zimna, wszyscy krzyczymy tu na reumatyzm...
Z zesłania powraca w 1833 roku. Początkowo ma kłopoty z uzyskaniem zezwolenia na wyjazd do Księstwa Poznańskiego, gdzie zamierzał osiąść. Nadto rodzi się obawa, że władze carskie zabiorą mu syna i wyślą „na wychowanie" do Petersburga. W końcu jednak - nie bez udziału ukrytych „sprężyn" - w czerwcu 1834 roku Franciszek Morawski wraz z synem Tadeuszem osiedlają się w Luboni. Tam były jenerał przez prawie trzy dziesięciolecia z zapałem zajmuje się rolnictwem, nie zapomina też o pracy literackiej. A ponieważ nie ożenił się powtórnie, dzieci i wnuki były odtąd treścią jego życia.
On sam staje się duszą towarzystwa z bliższej i dalszej wielkopolskiej okolicy. Nie zrywa kontaktów z rodziną Czartoryskich (księżna Maria Wirtemberska odwiedza nawet „kochanego jenerała" w Luboni) i Koźmianów. Utrwala przyjaźń z Zygmuntem Krasińskim, roztacza mecenat nad poetą Ryszardem Berwińskim, kontaktuje się również z Edwardem Dembowskim. Znamienne kontakty i znamienna poetycka wypowiedź:
Rodu mego - rzekł rumak - nie mam za ohydę;
Nie pytam, skąd przychodzę, ale dokąd idę.
Przyjmuje i składa wizyty - po sąsiedzku Mielżyńskim (Pawłowice) i Sułkowskim (Rydzyna), nieco dalej Chłapowskim (Turwia) i Raczyńskim (Rogalin) oraz wielu innym.
Mimo wyjazdu „do wód" coś się w mocnym jeneralskim organizmie wyraźnie rozprzęgło. Dostrzega to zdumiony Koźmian, gdy w 1849 roku przyjeżdża do Luboni: Już nie był to ów tęgi i śliczny mężczyzna, ale osiwiały, pochylony starzec, ledwom go poznał. Przebył też w ostatnich latach nader dokuczliwą, niebezpieczną chorobę. Uratowała go szczęśliwie dokonana w Dreźnie operacja. Sam mi nieraz opowiadał, co podczas niej wycierpiał i jak Zygmunt Krasiński - rękę mu od początku do końca trzymał.
Dzielnie - jak przystało na żołnierza - będzie walczyć z chorobą lat kilkanaście, świadom schyłku swych dni. Ale jeszcze stać go na autoironię: Humillismus ex-dziedzic, ex-jenerał, ex-poeta, ex-członek towarzystw uczonych, wszystkich systemów kredytowych, balów, pikników - słowem taki ex ze wszystkiego, że siedzę już tylko jak szkielet, trochę trawiący, trochę drzemiący i jak z ostatnim znakiem życia z paciorkiem lub preferansem w ręku.
Franciszek Dzierżykraj Morawski z Luboni - bo tak zapisał się w historii - zmarł 12 grudnia 1861 roku. Zgodnie z życzeniem został pochowany na wiejskim cmentarzu w Oporowie.
Za życia doczekał się tylko jednego wydania swych wierszy (Poezje, 1841), czterotomowe Pisma zebrane wierszem i prozą wyszły dopiero w 1882 roku. Do najbardziej znanych należy Wstęp do bajek:
Gdzie dumny pieniądz napusza się dumnie,
A zawiść cnoty stroi się pozorem,
Gdzie nowe błędy zlatują się tłumnie –
Gdzie kraje szpiegów i żandarmów pełne,
Gdzie nadto ostre są cenzury noże,
Gdzie prawdę trzeba owijać w bawełnę –
Tam bajka przydać się może.
____________________
Żródło:
Szymon Molenda (Konrad Hel): „Gdyby nie oni...”, EDYTOR, Kalisz 2006, str. 20-24.
_____________________
Dla www.klasaa.net
wypisał: Leonard Dwornik
FRANCISZEK DZIERŻYKRAJ-MORAWSKI – poeta z Luboni
Franciszek Morawski: NA POWĄZKACH PRZY GROBIE ŻONY
|