Franciszek Morawski
Żywot Kajetana Koźmiana
Każdy człowiek w chwili zgonu stawa na granicy oddzielającej jego przeszłość od przyszłości. Na jednym krańcu zdaje rachunek Bogu samemu, na drugim ziemi na której działał. Nikt tych dwóch sądów uniknąć nie może. Boski tylko wyrok jest nieomylny, do ludzkiego przyczepia się nie raz pochlebstwo, potwarz lub niewiadomość. Szczęśliwy pisarz, kreślący dni zmarłego męża, jeżeli mu przychodzi w wiernym obrazie wystawić życie jasne, proste, wszystkim wiadome, życie ciągle szlachetne i cnotliwe, tę całą dobę od kołyski do grobu, oświetloną zasługami, tak w rodzinnem jak i w obywatelskim kole. — Im większe w narodzie miał znaczenie zmarły, tem lud jego rodzinny silniej się domaga streszczonego obrazu jego działań publicznych — narodowe nawet modły o jego przyszłość mierzą się podług zasług, które po sobie zostawił. Zasług tych kłamać nie można, bo tyle świadków żyjących wartości jego pozostaje, bo nieostygłe jeszcze zwłoki zmarłego ze wzgardą by odrzuciły nieprawdę, i bo gdzie między zasługami wybierać tylko przychodzi, tam na rojenie ich silić się nie ma potrzeby. Wyświecić więc tylko czystą, prawdę należy. Trafi ona do dusz prawych, nieoślepłych namiętnością i umiejących sumiennie ważyć i sądzić. O wyrok tych, których wszelka wyższość razi i poniża, nie dbać nam wolno.
Z cichego wioski ustronia, skromnego domku, z kryjącej się prawie przed światem siedziby, wydarł się nagle krzyk boleści rodzinnej, i odgłos jego rozlał się natychmiast po całej rozległości narodu, zagraniczne nawet pisma powtórzyły wieść żałobną, jak gdyby tem udziałem pocieszyć nas chciały w niedolach naszych, jak gdyby czuły, co to jest dla nas stracić jednego z świadków i wyobrazicieli naszej przeszłości. — Trzy wieńce zdobiły czoło zgasłego. Umarł człowiek pracy, zasłużony obywatel-urzędnik, i wieszcz znakomity. W całym ciągu życia zmieniał on tylko rodzaj zasług, nie przerwał ich nigdy, wytrwał do lat 85 w cnocie, czynności, przykładach.
Pójdźmy po śladach długiej jego pielgrzymki na ziemi, zbierajmy wdzięczną dłonią ten drogi kruszec zasługi po całej świecący drodze, odczytajmy na nowo te karty nieśmiertelne, gdzie tyle wylał rzewności, tak gorąco wielkie głosił prawdy, tak wysoko wynosił chwale narodową. Zaszczepiając kwiat ten na jego grobie, zaszczepimy go zarazem na mogile ojczyzny. Myśl ta doda wagi słowu naszemu, uroczystości żalowi, który niestety w skutku wiadomych przyczyn, wiele jeszcze osłabić, wiele zamilczeć musi i tak wyrzec się zupełnie hołdu tylu zasługom winnego.
Kajetan Koźmian był synem Andrzeja, sędziego ziemskiego lubelskiego i Anny z Kiełczewskich. Urodził się 31 Grudnia 1771 roku we wsi Gałęzowie, w województwie lubelskiem. Zacność, prawość, światło i wziętość ojca, wielkiemi być musiały, gdy nietylko o nich polskie wspominają pamiętniki, nietylko w tradycyi województwa pozostały żyjące, ale jak świadczą dowody, sam król listownie starał się o jego wpływ przeważny w województwie [1].
Zacni zacnymi, światli światłymi otaczać się zwykli. — W szczęśliwej więc sferze umieściła Opatrzność młodego Koźmiana. Wszystkiemi drogi wpływały w jego serce wzory naoczne. Wybił się na jego młodej duszy ten obraz starożytnej prostoty, zacności i powagi, które raz przejąwszy, przez cały ciąg życia odznaczając się wszędzie przedstawiał.
Pierwsze nauki odebrał w Zamościu. Z rozwijającą się zdolnością przeniesiony został do szkół Lubelskich. Gorliwie on pochłaniał wszystkie tamże podówczas udzielane wiadomości, nadewszystko przecież z całym zapałem ukochał literaturę starożytną. Zanurzał się w jej głębi, myśl nią upotężniał, dusze niezłomnością jej prawideł hartował. Kształcił smak wiekowemi jej wzorami, podziwiał porządek, a zwłaszcza ową piękną miarę uniesień poetycznych, chroniącą pomysł wielki od przesady i zdziczenia. Tem to ostatni przymiot literatury starożytnej, napróżno podług niego szukany w nowszych, tak go utwierdził w mniemaniu o jej wyższości nad inne, że nigdy tego przekonania wyrzec się nie mógł. Jej więc całe życie hołdował, jej dzieła za wzory swoje obierał. Przeświadczenie to zaniósł z sobą do grobu. Jakiekolwiek może być nasze zdanie w tej mierze, przyznać musiemy, że jest coś szacownego w tej wytrwałości, w tem sumiennem postępowaniu, nawet w pracach umysłowych, które na chwilę nie dało mu zboczyć z drogi, którą głębokie wskazywało przekonanie. Żałować nam tylko wolno, że przy tylu górujących zdolnościach, nie dość własnemu zaufał popędowi, który go nigdy nie omylił, a tyle dał nam piękności.
Zabłysnął nowem wysileniem narodu rok 1794. Niezawodnie młodzieniec nasz musiał się już odznaczać światłem i gorącością uczuć, kiedy w tak wczesznych latach do służby publicznej w województwie zaufaniem ziomków powołanym został. Ufano jeszcze w ówczas w odziedziczanie szlachetności, w krew poczciwą i w te gniazdowe cnoty rodu, w których wróżbę i rękojmie zacności upatrywano. Zasób ten cnót domowych i zasług publicznych stanowił niejako pewien moralny majorat spadający na wszystkie potomki, z których żadnemu nie wolno było nic utracić z skarbu przez przodków zebranego, jako własności należącej do całej rodziny.
Po krótkich acz świetnych walkach narodu, po rozproszeniu wszelkich nadziei, wrócił nasz młodzieniec do rodzinnej zagrody. Zmuszony do zamknięcia się w ciaśniejszym zakresie, wszystkich sił użył do zapełnienia go godnym i użytecznym truciem. Oddał się cały rolnictwu i naukom. Tu zapoznawszy się z dolą, charakterem i obyczajem wieśniaka polskiego, powziął to o nim przekonanie, że poczciwość przeważała jego wady, a te po wielkiej części pochodziły z jego nędzy, ucisku lub mylnego nim kierowania. Ulitował się nad nim, złagodził władzę, starał się oświecać, ukochał, z wymownym bronił zapałem. Tu to zapewne zawiązał się w jego sercu pierwszy zaród przyszłego poematu Ziemiaństwa. Zbierał uwagi, rozżarzał płomień natchnienia, i już w myśli porządkował dzieło, które tak pięknym kiedyś miał wyśpiewać rymem. Skromny z natury, nie ufał jeszcze sobie, nie czuł się dojrzałym do wyższego zawodu. Mawiał on sobie, że jak są dary, któremi szczodra zbogaca natura, tak są i takie, których pracą tylko dokopać się można. Zaprawiać więc zaczął się na przekładach Horacego i Tybulla. I w nim zapewne silnie biło serce młodego poety, i on czuł potrzebę wylania uczuć wezbranych, obrazowania rojących się pomysłów, nie rzucił się przecież od razu zuchwale na pole utworów oryginalnych. Sądził, że nic zbawienniejszego nad długie rozważanie wzorów i że na nich należy kształcić i wyrabiać zdolność wrodzoną. Czuł, że przez łamanie się z trudami i sprzecznością dwóch języków najlepiej wykształca się własny, najpewniej zyskuje się na precyzyi wyrażenia, i że nakoniec na tej drodze nauczamy się jednoczyć rozwagę z zapałem. Czuł, że piękność wymaga jasności, ognia bez dymu, forma artystycznego kształtu, a cała budowa tego ładu i prawdy, bez których genialnemu nawet autorowi powiekować trudno. — Wśród tych prac i rojeń, nagła śmierć wydarła mu ukochanego ojca. Serce tak rzewne i gorące potrzebowało miłość miłością zastąpić. W roku 1802 połączył się dozgonnym węzłem z Anną Mossakowską. Zaznał w całej prawdzie szczęście domowe, które wkrótce uzupełniło się urodzeniem córki i syna. Sądząc podług obrachunku ludzkiego, zdawałoby się, że w nagrodę tyłu nieszczęść publicznych, Bóg mógłby w Swej dobroci przedłużać i mocniej utrwalać nasze domowe szczęście. Lecz że nie do nas należy wyznaczać miarę, rodzaj i długość prób przez które przechodzić mamy, Kajetan Koźmian już w roku 1806 miał zapłakać nad grobem młodej, uroczej i cnotliwej małżonki, wkrótce nawet i nad mogiłką córki. Doszedł on od razu tego kresu cierpień gdzie człowiek się dowiaduje, iż są straty tak głęboko w serce wryte, że późniejsze nawet szczęście nigdy ich wynagrodzić nie zdoła. Przybity ogromem niedoli, nie mógł w tem nadmiarze boleści pochwycić zrazu lutni, dla wynucenia serca żałoby, czekał chwili pierwszego odetchnięcia po tylu cierpieniach, kiedy nagły i już blizki odgłos trąb nowego cesarza, wyrwał go nagle z tej nocy smutku, i słoneczne nowym nadziejom roztworzył pole. Nie trzeba nam nurtować po jego duszy, aby wyobrazić sobie, z jaką potęgą w tej wielkiej uniosła się chwili. Dość zajrzeć w tak żywe jeszcze nasze wspomnienia.
Nie pojmą tych uniesień ludy szczęśliwe, bo boleści naszych nie zaznały. — Uczuł i przejrzał Koźmian, że do wyższego zawodu powołanym być może, że odłączyć mu się przyjdzie od prac literackich, od miłych mu wieśniaków, od syna jedynego. Nie chcąc osieroconego po matce, osierocić jeszcze i z ojca, szukał mu drugiej matki i jakby Bóg sam błogosławił poczciwej trosce ojcowskiej, znalazł ją wzorową, pełną religijnego poświęcenia i cnót niewieścich, w siostrze zmarłej żony, która przyniósłszy mu w małżeństwie 45 lat niezakłóconego szczęścia, sędziwość jego do ostatniego tchu życia wypielęgnowała przykładnie.
W roku 1809, po zajęciu Krakowa i nowej Galicyi, Koźmian jak przewidział, powołany został istotnie do usług publicznych, i to od razu na wiceprezesa komisyi lubelskiej. Jakąż to pełnością życia pierś jego zawrzała, jak umysł spotężniał, gdy nie tylko suchym i trudnym urzędu wydołał mozołom, ale i z nieznaną dotąd w literaturze naszej silą lirycznem i dwukrotnym odezwał się pieniem, na zawieszenie orłów polskich i zawarcie pokoju. Rozległ się po całym narodzie odgłos tak znakomitych tworów. Podziwiali oświeceńsi niesłychaną dotąd potęgę śpiewu polskiego, powtarzano szczytne strofy, cały lud polski udumniał śpiewakiem swojej chwały. Męzki dźwięk lutni jego godnie odpowiedział grzmotom dział zwycięzkich i wielkości głoszonego męża. Dwie te gwiazdy w literaturze polskiej, pomimo wszelkie zmiany, teorye i szkoły, przez jakie jeszcze przechodzić może, niezgasłym nigdy blaskiem jaśnieć będą, bo prawdziwa piękność nie zna przedawnienia, wieki zwycięża.
Nie spłynął jeszcze rok ten pamiętny, a już Koźmian wezwany został do zasiadania w stopniu referendarza w radzie stanu W. Księstwa Warszawskiego. Zaledwie zajaśniał w stolicy, już i Towarzystwo przyjaciół nauk powołało go do zajęcia miejsca w swem poważnem gronie, gdzie poleconą sobie pochwałę Nagurczewskiego, pierwszego tłómacza Iliady, na publicznem odczytał zebraniu, a potem tylokrotnie górnemi rymy tłumne uświetniał posiedzenia. Przeniósł się wprawdzie do Warszawy, lecz z żalem serca zwracał się zawsze ku rodzinnej zagrodzie i drogim sobie włościanom. Tęsknota ta, podała mu pióro do ręki, aby przynajmniej w pieśni snutej z duszy żyć z niemi, o nich marzyć, dla nich rozbudzać współczucie, i tem poczciwem rojeniem pocieszać serce, nie raz nad krajem i ludźmi bolejące. Uderzył więc w lutnię i zaczął Ziemiaństwo.
Każda treść poetyczna może być rozmaicie pojęta i snuta. Każda wprawdzie już z naturą przedmiotu, przynosi w łonie swoim ukrytą formę, podług której rozwinąć by ją należało, ale któż zawsze pewnym być może, że tę właściwą formę odgadł niezawodnie? Wieszczowi naszemu zdawało się najstosowniejszem iść za śladem najdoskonalszego dzieła najcelniejszego poety rzymskiego. Wieszcz łaciński był przecież jego drogoskazem tylko, natchnienie, obrazy, ustępy, wspomnienia historyczne, z natury polskiej czerpane były. Gdziekolwiek wieszcz nasz szedł za torem Wirgila, tam go najczęściej doścignął, gdzie za własnem natchnieniem, tam był nieporównany, bo serdecznie polski i podług treści, którą opiewał, wzniosły, rzewny, nadzwyczaj malowniczy, a zawsze poetyczny i prawdziwy. Szkoda wielka, że autor Ziemiaństwa silny ustęp o Chmielnickim odciął od swego poematu, lecz że twórca dzieła najlepiej czuć może co mu wybrać należy, co lepiej wiąże się z układem i co bardziej godzi z charakterem całości, przeto się spierać z nim nie będę. Nalegałbym tylko na przyszłego wydawcę wszystkich pism Koźmiana, aby w anneksie do tego poematu, tym pięknym obdarzył nas ustępem.
Miłym jest obraz człowieka, tak czującego i działającego jak pisze. Nie mówię nigdy, ale nadzwyczaj rzadko widziałem tyle zgodności pióra z czynem, jak u wieszcza naszego. Trzeba go było widzieć w jego ulubionych Piotrowicach, chwilach wolnych od urzędowania w stolicy. Patryachalny to rodzic do dzieci swoich zawitał, dobroczyńca, pocieszyciel do strapionych klęską. Dzień jego przybycia był wzajemną uroczystością. Jakże uprzejmie z poważnymi naradzał się kmieciami, jak czule z matkami licznych rodzin, jak w każdej chacie serdecznie witany, radował się z szczęśliwszymi, z smutnymi smucił. Znajome mu były wszystkie stosunki i węzły wieśniaków. Znał wszystkich i nazywał po imieniu. Głośno chwalił, w ciszy strofował, najczęściej śmiejącym żartem ścigał ich złe nałogi i wybryki. Słowem umiał łagodzić, sprawiedliwość bronić od ucisku, litować się, kochać, wspierać, zapłakać nawet po poczciwych. Niepojętem było dla wielu, jak z niedosiężnej szczytności lirycznej, tak łatwo zestępował aż do dziecięcej prawie dobroci, ale bo choć umysł jego tak był górującym, a zdolność potężną, któż wie czy ich nie przeważało serce szlachetne, wzniosłe, rzędne i prawdziwie chrześciańskie i polskie. Jeżli kto był stworzony do pisania Ziemiaństwa, to Koźmian niezawodnie.
Wielu powstaje przeciw dydaktycznym tworom. Pojmuję ich zarzuty. Prosta budowa i rozkład podobnych poematów, nie ma zwykle ponęt poezyi dramatyczniejszej. Nadużytym był wreszcie ten rodzaj, zwłaszcza przez mierne talenta w Francyi. Same opisywania, choćby najpoetyczniejsze, musiały znudzić nakoniec. Nie możem przecież do wieszczów tylko opisujących liczyć Wirgila ni Koźmiana, jak to trafnie powiedział Lucyan Siemieński, wyższe im przyznający cele i zacne powody do obrania tej osnowy a nie innej. Ale jak Wirgili tak i Koźmian raz wybrawszy treść swoję, nie mogli uniknąć opisowości od podobnych przedmiotów nie odłącznej, a dla tego treść tę wybrali, iż po tylu krwawych bojach i zniszczeniu włości, chcieli wzbudzić zamiłowanie do pracy, wykazać szlachetność, podnieść z rolnictwem rolnika, przyczynić się choć w jednej części przynajmniej do podźwignienia ziemi rodzinnej. — Przemijam niedosiężną, sztukę artystycznych opisów Koźmiana, lecz trudno odwrócić oczy od tego bogactwa obrazów prawdziwie poetycznych, trudno nie widzieć, nie uczuć jak polskiemi całe dzieło oblekł barwami, jak polskim rozgrzał je duchem. Nie bez powodu musiał je drukować za krajem w którym mieszkał. Cóż bardziej polskiego nad obraz wieśniaczki, karmicielki syna pańskiego, nad pogrzeb rolnika, nad zarysy rozmaitych dziedziców włości, nad łowy na wilka, okrężne, obraz pomoru ludzi z tylu pamiątek wyczerpany, i ów tak prawdziwy i częsty niegdyś pożar lasów, opis nakoniec konia, a nadewszystko ów ustęp spotkania się rycerza z rolnikiem przed drukiem jeszcze w wszystkich sercach i ustach będący. Cóż wdzięczniej poetycznego nad obraz żniwa ptaków, wróżb zmian powietrza a zwłaszcza tych pszczół, które choć po Wirgilu i Szekspirze, tak po mistrzowsku opisał? O! gorąco ten kochał kraj swój i wieśniaka, kto takie poema z serca swego wylał. Nie kochał on go poduszczaniem do zawiści i znienawidzenia wszelkiej władzy nad sobą, lecz uszlachetniając w oczach narodu jego pracowitość i broniąc go od ucisku możniejszych.
Ale jak mówiłem, potępiono wszelkie poemata dydaktyczne. Nic łatwiej jak potępić jaki rodzaj poezyi. Nie jeden teraz sędzia literacki, a zawsze nową otwierający epokę mniemałby, że z nie dość wysokiego stanowiska patrzy się na literaturę, gdyby zaraz z góry, jakiego dzieła lub rodzaju poezyi z wieków istniejącego kondemnatą swoją nie zamordował. Rzekłbyś, że przeszkadzają rodzącej się jego sławie, z taką potępia je nienawiścią i wzgardą. Mógłby przecież pomnieć, że dla każdego jest miejsce na świecie, że w czasie przejścia z jednej szkoły do drugiej, twory obydwóch koniecznie krzyżować się musiały, i że nakoniec te potępione przez niego dzieła, przez tyle oświeconych wieków wzorami były, a najcelniejsi poeci ich twórcami. Czemuż wreszcie ocieśniać wolność i granice poezyi, czemu jej zabraniać rozmaitości? Nadużycia potępiajmy, a nie różnorodność tworów. Był to po części błąd dawnych u nas poetów względem nowych, dziś nowi względem dawniejszych tę samą powtarzają wadę, zbyt śmieszną aby długo potrwać miała. Co jest prawdziwie pięknem, tego wyrokiem naszym nie zabijem. Trzech rzeczy potrzeba, mawiał Byron, aby każdy najdrobniejszy nawet utwór poetyczny żył na zawsze, doskonałości w pomyśle, doskonałości w egzekucyi i zgodności z moralnością. Mówił to, przytaczając Georgiki Wirgilego jako tym warunkom odpowiadające. Nie dziw więc, że i Koźmian mógł być tegoż zdania.
W parze z tworami poetycznemi autora, szły i prace urzędnicze. Znakomitej pracowitości i światła jego dowodzą, ten szczególny szacunek dla niego wszystkich nadwładnych, to w miarę rosnących zasług posuwanie go na coraz wyższe stopnie, a mianowicie to obciążanie go pracami, które i wielkiej sumienności i zdolności wyższych wymagały. Jemu to rząd powierzał wszystkie odezwy do narodu., jemu redakcyą zdawania sprawy publicznej stanom sejmującym, jemu wyższego wyrobu potrzebujące referaty. Nieznużony czytelnik Tacyta, na nim prozę swoją zaprawiał. Odznaczał się też między znakomitymi nawet, jasnością, ścisłością, harmonią, potęgą wyrazu i myśli. W całym biegu swego urzędowania, kraj swój i kraj jedynie mający na celu, nie ograniczał się na surowem pełnieniu własnych powinności, chciał on i dla przyszłości jego zapewnić władzców światłych, godnych i gorliwych. Zdolniejszych więc swoich podwładnych kierował zachęcaniem, przykładem i radą. Przelewał w nich te piękną żądzę poświęcania się służbie publicznej, którą sam tak gorąco pałał. Widzimy to w ich żalu po nim, czytaliśmy w pięknym nekrologu pisanym przez hrabiego Andrzeja Zamojskiego, równie przynoszącym zaszczyt zasługom zmarłego, jak i piszącemu wdzięczności.
Brzemienny wielką dla kraju, choć znowu zawiedzioną przyszłości nadzieją, nadszedł rok 1812. Miał on być ostatniem i najwyższem wysileniem narodu, dążącego do wielkiego celu. Wskazano mu jako drogę najwłaściwszą i konieczną skonfederowanie się jego pod tarczą szczęśliwego dotąd zwycięzcy. Z całym zapałem i wiarą chwycono się tyle wróżącego pomysłu wielkiego męża. Sejmowi, na którym akt ten uroczysty przyszedł do skutku, przewodniczył książę jenerał ziem Podolskich Czartoryski. Sekretarzem konfederacyi mianowany został Kajetan Koźmian [2]. Znane są dzieje tej konfederacyi, znane działania zacnych jej członków, akta, protokuły i liczne odezwy, po większej części piórem znakomitem naszego wieszcza skreślone, a więc jędrnością i miłością, kraju i wyższem uniesieniem dla toczącej się sprawy tchnące. Uniesiony wagą tak stanowczej pory, porwany zapałem serca i ludu całego, nie mógł, nie chciał przestać na tym jednym środku podnoszenia ducha narodowego. Dołączył głos swój do głosów Osińskiego, Wężyka, Niemcewicza, Tymowskiego i innych i z niemi razem wzniosłemi hymny święty rozniecał płomień. Pięknaż to była chwila! Dostrojone do dźwięku broni i huku dział bratnich, grały wszystkie lutnie narodowe uroczystą pieśń zwycięztwa, powtarzały ją z całym ludem wszystkie góry, lasy, rzeki i mogiły polskie. Wszystkie świątecznie brzmiały hymnem dziękczynienia Bogu!
Wiadomy światu tryumf, wiadomą i klęska straszliwa. Wojsko, rząd, członki konfederacyi zmuszone do ustąpienia z kraju, zatrzymały się jeszcze na chwilę w Krakowie, gdzie z nowem wysileniem do nowego zbrojono się boju. Wszystkie serca i domy w Krakowie w grubej zatonęły żałobie. Sam tylko rezydent francuski Bignon, jakby dla pokrycia smutnego rzeczy położenia, głośne u siebie urządzał bale. Szli na nie zrazu jakby zmuszeni, szli z sercem zakrwawionym, gdy nagle z rosnącą wesołością dała się młodzież płci obojej porwać szałowi hucznej zabawy. Wieszcz nasz poważny z natury, oburzył się, i zwracając nieszczęście do przynależnego mu uczucia godności, skreślił wiersz Na tańcujący Kraków. W kilka dni skreślił i drugi na zgon poczciwego człowieka, którego zwłokom nikt nie towarzyszył do grobu. Pierwszy był pełen złośliwego dowcipu, drugi rzewności. Oba te płody bezimienne wielki rozgłos zyskały. Dąsano się u Bignona, śledzono autora dotkliwej satyry, nikt przecież nie odgadł, nie domyślał się nawet, że były pióra Koźmiana, tak z toku i natury swojej niepodobne były do znanych wieszcza naszego płodów. Nie wiedziano, że prawdziwy poeta nie zawsze w jednę strunę uderza, nie nuży tożsamością, lecz umie gęśl swoją nastrajać podług osnowy, którą ma śpiewać, umie być rozmaitym, nie myślano, aby ów cichy, słodki i potulny Koźmian, takim gromem uderzył w krzywdzących wielką niedolę narodową.
Skreślił on jeszcze w tymże czasie i trzeci wiersz nadzwyczaj wzniosły, a w ostatniej strofie przesięgający prawie wszelką dotąd znaną wielkość liryczną. W niewymownym żalu, że nowy Cezar jego, przez dumę czepiącą się zwykle każdej wielkości, zmarnował tyle darów, któremi go Bóg obdarzył, potęgę w którą go uzbroił, w żalu tem cięższym, że pewne już i tak bliskie odrodzenie się całej ojczyzny w niwecz obrócił przez swoją pychę jedynie, wystawił upadek dumnego, lecz i w tym żalu idąc za wrodzoną serca szlachetnością, przez wygórowane uczucia wyższej delikatności, zachował płód ten w ukryciu. Przeczekał wielkiego męża klęski, niewolę i śmierć. Przeczekał aż do chwili, gdy stanowczy wyrok dziejów przywrócił całą świetność jego sławie i wielkości, przeczekał od 1813 do 1839 r. z wydaniem tego wiersza na widok publiczny. Sądzę że tę piękną wstrzemięźliwość dołączyć można do zasług jego charakteru i uczciwości.
Opuściwszy Kraków, schronił się Koźmian do siedziby uczonego Jana Tarnowskiego w Galicyi, gdzie korzystając z zmuszonego spoczynku, przełożył Eklogi Wirgilego, a pożegnawszy wreszcie i dom przyjaciela, wrócił do swojej ulubionej włości, do której zawsze niezbędny nęcił go pociąg. Chciał się zamknąć w zaciszy domowej, i kołem rodzinnego otaczając szczęścia, przestać na mierności i swobodzie niepokalanej duszy, kiedy już w 1815 roku powołany został na rektora akademii krakowskiej. Nikt zapewne godniej nie mogł stanąć na jej czele. Skromność przecie, wrodzona jego własność, do odmowy go skłoniła. Zdało mu się, że po Śniadeckich i Kołłątajach godności tej bez zarozumiałości przyjąć mu nie wolno. Na innej więc drodze szukano sposobu odzyskania dla służby publicznej męża tylu zdolności i zasług. Mianowany został radzca stanu w nowem składzie rządu królestwa Polskiego, prezesem delegacyi administracyjnej, później dyrektorem generalnem krajowej w ministeryum spraw wewnętrznych, a nakoniec i na krzesło senatorskie powołany został. Wówczas to w chwilach wolnych od pracy urzędowej dokonał Ziemiaństwa, wówczas z polecenia Towarzystwa przyjaciół nauk skreślił życie Jana Henryka Dąbrowskiego, biografią Tadeusza Kościuszki i Księcia generała ziem Podolskich, uczcił mową pogrzebową zwłoki przyjaciela Marcina Badeniego i Stanisława Mokronowskiego, zacnego i słynnego wodza z 1794 roku, którego nie mógł wyżej i słuszniej uwielbić, jak licząc go do szczupłego grona tych prawych mężów, którzy składają sumienie narodowe. — Szczęśliwy, kto na taką pochwałę zasłuży, szczęśliwy kto ją nad grobem swoim z ust podobnych słyszy.
Okolony uszanowaniem i podziwem ziomków, Koźmian jednego jeszcze wieńca sławy jako wieszcz znakomity potrzebował i znalazł go. Wzbudził przeciw sobie niechęć i zawiść młodych pisarzy. Miał nieprzyjaciół. — Nowy, młody i genialny wieszcz nowym idący torem zajaśniał wśród ludu polskiego. Sam głęboki znawca literatury greckiej i łacińskiej, byłby winną cześć oddając jej zasłużonym naśladowcom, swobodnie i zgodnie obranym przez siebie dążył torem, nadzieję przeświadczenia i przemiany zostawiając czasowi. Bardziej nowość niż genialność jego pędziła zuchwałą mierność w ślady młodego wieszcza, która nie mogąc go doścignąć wystawiała się na pośmiech znawców. Koźmian przywykły do doskonałości swych wzorów, oceniał piękne prawdziwie miejsca w Mickiewiczu, podziwiał szczytne pomysły, lecz bolał nad tem nieładem i bezdrożami, nad zniewagą rozsądku, skażeniem języka i smaku, które w zarozumiałych jego widział naśladowcach. Śmiał wytykać niebezpieczeństwa danego kierunku, śmiał niechwalić niedorzeczności. Ci co obojętność względem siebie byliby za grzech poczytali, niedarowany widzieli występek w naganie, o której przecież z ubocza tylko zasłyszeli. Podszywając się pod sławę Mickiewicza, zaczęli poniżać, szydzić z tak nazwanych klassyków, jątrzyć obie strony. Koźmian z natury cichy i spokojny, mniej baczył na te pigmejską wrzawę. W domowych on tylko dyskusyach szczerze zdanie swoje wynurzał, nikt w owym czasie żadnego rymu szydzącego, żadnego wiersza druku nie mógł przytoczyć, którymby złe chciał zgromić publicznie. I on także chciał zostawić czasowi powrót do rozwagi. Nic zabawniejszego nad te wówczas gazeciarskie zaczepki i szały zaciekłe, na które przecież nikt nie odpowiadał. Miano innych wrogów do wyboru, uderzono w Koźmiana, bo mniemano, że tak potężny obalając posąg, całą dawną, szkołę zetrze się od razu.
Ucichły od dawna te błahe zatargi w skutku przemian krajowych po roku 1830. Schronił się już po nich na zawsze Koźmian do swych Piotrowic, i tu dopiero rozpoczął życie do którego ciągle tęsknił, a które skromnym jego żądzom i potrzebom najlepiej odpowiadało. Stłoczony klęską powszechną, chciał on zrazu roztrzaskać na zawsze lutnię swoją i zapomniany przez wszystkich, zapomnieć i o nich. Ale i jedno i drugie miejsca mieć nie mogło. Nikt nie zobojętniał dla jego zasług i serca, ani serce jego nie ostygło dla pewnych i cnotliwych mężów, bo są węzły, które się nigdy nie rozrywają, kiedy są oparte na wzajemnej wartości i poczciwej stron obu przeszłości. Wspólność nawet nieszczęścia utwierdza je, wzmacnia, a śmiercią rozerwane, jakby najpiękniejszem przekazane dziedzictwem, między młodszemi zawiązują się pokoleniami. Nie mógł przytem wieszcz nasz zniweczyć i zgasić w sobie tego żaru poetycznego, którym mimowolnie płonął. Nie wyśpiewał był jeszcze tyle uczuć wezbranych, nie wylał z siebie całej rzewności serca, nie wyobrazował wszystkich pomysłów rojących się w nim tak płomiennie. Przemogła potrzeba pisania i Bard nasz już, ku sędziwości dążący, ozwał się na nowo. Pierwszym przecież pociągiem jego pióra był list prozą w kształcie rozprawy do Bogumiła Linde, o stanie ówczesnym języka i literatury polskiej, później skreślił rys życia przyjaciela Jana Tarnowskiego, a później i generała Stanisława Małachowskiego, najobszerniej jednak rozciągnął się nad zasługami Biskupa, brata rodzonego. Jedne z tych pism wydane były na ulgę własnej boleści, drugie na złagodzenie żalu rodziny, a wszystkie dla oddania hołdu zasłudze zgasłych przyjaciół, jak bowiem cenić i kochać za życia, tak i nad zgonem zapłakać umiał.
Przyjaźń jego każda ten szczególny miała charakter, że z obu stron dozgonną była, nigdy nie słabiejącą, a tak chlubną, że kogo on zaszczycić nią raczył, ten w obliczu narodu za zacnego uchodził.
Szczęśliwym trafem wziął się w tym czasie Koźmian do odczytania życia Stefana Czarnieckiego przez Krajewskiego, a choć już tylokrotnie je przebiegł, czy szczególnem zdarzeniem, czy rozwagą nad podobieństwem obecnego położenia kraju z ówczesnym uderzony, nigdy. silniej nie uczuł, że obraz przedstawiający czyny takiego właśnie męża najtrafniejszem do śpiewu może być wyborem. Mimo sędziwych już leciech, przedsięwziął wielki zamiar wykonać. Przebiegł Kochowskiego, Rudawskiego, Puffendorfa dzieła, rosła przed nim co dzień postać wojownika, coraz żywszym ojaśniała się blaskiem, stanął do odrysu przed wielkim wieszczem wielki bohater z całem bogactwem sławy i zasługi. Od dnia tego nigdy go z oczu nie stracił, całą potęgę ducha, wszystkie skarby serca, całą miłość ojczyzny ku części jego zwrócił, życie swoje zlał z jego życiem. Ostrzegały go mnogie lata o długości podobnej pracy, odchęcało podzieranie pism jego, niepodobieństwo głoszenia go drukiem w kraju w którym mieszkał, wszystko przemógł zapał odmłodzony. Zdawało się, że dopiero teraz wstąpił na pole sercu i zdolności swojej odpowiednie.
Zajmującym był obraz naszego poety w ciągu siedmnastoletniego odlewu tego posągu dziejowego Zamknięty w włości swojej już do zgonu, odstąpił całej swej własności synowi i obrał sobie najskromniejszą komnatkę w domu mieszkalnym. Zapełnił ją stosami ksiąg, droższemi upominki, przybrał ją w ryciny wszystkich przyjaciół, z których każdą przyozdobił rymowym napisem. Nad łożem zawiesił obraz ojca, nad stołem na którym pracował, piękny wizerunek Czarnieckiego. Tak żył ciągle w towarzystwie najsłodszych pamiątek, umilających mu życie, wyczytywał w rysach swego bohatera ślady jego wielkich uczuć, poświęceń i nadludzkiej prawie niezłomności. Stworzył on sobie w tej komnatce świat z gruzów swojej przeszłości. Ukochał ją tą żałosną miłością, z jaką wdowa Hektora swoją małą ukochała Troję. Nie wydalał się z niej do zgonu, w niej marzył, zakreślał, szykował obrazy przodków historycznych, w niej rodzinnem otaczał się szczęściem, zacnymi sąsiady, tam z stolicy uczęszczali godniejsi, tam daleki przyjaciel jak na uroczystość dążył. Codzień on przybyłym odczytywał dzienną swoją pracę, i ten co miał prawo wszystkich sądzić, wszystkich się radził. — Ileżkroć on pomny na swoję sędziwość żegnał się rzewnym żalem z tem dziecięciem swojej myśli i serca.
Sądził za każdą pieśnią, że już jej nie dokończy, a przecież z tym zapaleni zaczynał, jak gdyby przeczuwał, że dla chwały narodu Bóg mu coraz więcej dni doliczać będzie. Rosło więc z każdą chwilą dzieło iliadowego rozmiaru, przyspieszał je zapał, czuwały księgi historyków nad prawdą zdarzeń i charakterów. Był on bowiem z liczby tych pisarzy, którzy głęboko czują powinność wystawienia śpiewanego bohatera takim, jakim był istotnie, bez przybierania go w barwę nowszego czasu, bez nakręcania jego charakteru i czynów do potrzeb i opinii obecnej. Czuł, że wziąwszy na siebie wielki obowiązek przedstawienia męża narodu przed jego ludem i światem, wszystkich sił dobyć z siebie winien, aby w niczem nie zmniejszyć jego zasłużonej sławy, nie przygasić jednego promyka jego nieśmiertelności.
Nie będę rozbierał tego niedrukowanego a celnego poematu naszego wieszcza, aby nie uprzedzać zdania czytelników. Naśladując nawet skromność autora, nie nadam pieśniom jego należnego im literackiego imienia. Zdaje on się na sąd ludu polskiego i od niego czeka wyroku i nazwy.
Będą zapewne, będą niezawodnie sporne z sobą zdania i krytyki ścierać się o wartość tego poematu. Każde ważne dzieło musi podobne wywołać spory. Jedni będą je może nadzwyczaj wynosić, dla drugich forma nadto trącić będzie starożytnym kształtem, inni nadto mów i opowiadań wyrzucać mu będą. Wszystkie poemata podobnego rozmiaru, od Homera zacząwszy, mniej więcej tym zarzutom podległy. Niektóre nawet przejść musiały epokę pogardy i zapomnienia, nim sprawiedliwsi od przodków następcy powołali je znowu do życia i sławy. Zdarzało się i to wreszcie, iż kiedy lud jego rodzimy odmówił wieszczowi swemu wieńca mu należnego, obce narody hołdem go swoim wynagradzały. Ale jakiekolwiek słuszne czynionoby zarzuty śpiewakowi Czarnieckiego, nikt zapewne nie będzie śmiał mu zaprzeczyć potężnej zdolności, miłości ziemi rodzinnej, ognia świętego, bogactw obrazów, piękności poetycznej i pewnej majestatyczności zgodnej z wielkością przedmiotu. Nikt wreszcie nie zarzuci mu wykrzywienia historyi. Nie od rzeczy będzie może nakoniec zwrócić na to godnego czytelnika uwagę, że dzieło tak olbrzymiego rozmiaru a tak ciągle poetyczne i treści narodowej będące, szczęśliwem i wielkiej wagi zjawiskiem w każdej byłoby literaturze, tem bardziej więc może w naszej byćby niem powinno.
Po tylu wzniosłych lirykach, po dwóch wielkich poematach, po tylu pismach prozą i urzędowych zasługach, w wieku już dziewiątym krzyżykiem oznaczonym, miał wieszcz nasz prawo spocząć pod tylu laurami, duch jego przecież tak był czynnym, umysł rojnym, siła niezłamaną, Bóg przytem taką go obdarzył czerstwością, że żaden dzień nie spłynął bez doliczenia nowego skarbu rymem lub prozą. Nigdy częściej nie władał piórem, nigdy bardziej nie czuł potrzeby pisania. Został nam między inne z tej epoki rymami śliczny wiersz do autora Nieboskiej komedyi, najrzewniejszy z wszystkich jakim kiekolwiek ulał, i drugi do zacnego plebana miejscowego, w którym przenosi się już myślą w nadziemskie krainy. Odczytując teraz wiersz ten, zdaje się że prorockiem duchem przepowiedział zgon swój tak piękny, spokojny i religijny.
Zwyczajem ludzi w głęboką starość posuniętych, pociągnął on okiem po całej swojej długiej przeszłości, po ludziach których zaznał, po zdarzeniach których był świadkiem i w części wpółdziałaczem. Rozciągnął się przed nim ten rozległy obszar dziejowy z całą rozmaitością wypadków, sławy, nędzy, krwi, burz i tylu pogasłych gwiazd nadziei. Stanęła przed nim nie rozszarpana jeszcze Polska, poważne postacie osób znakomitych w narodzie, jego wielkie przymioty, błędy, rozpaczne powstania i zatrata. Bolała dusza jego nad ogromem tylu niedoli, bolała nad spaczeniem historyi ówczesnej nie dość rozjaśnionej jeszcze, bolała nakoniec i nad wyrokami obłąkanej namiętnością opinii publicznej co do niektórych mężów. Bogaty doświadczeniem, silny przekonaniem, uczuł się nagle sumiennie obowiązanym do wystawienia takiego obrazu, takiej prawdy, jaka mu się w duszy przedstawiała. Wziął się więc do pisania pamiętników. — Pisma podobnego rodzaju w innych krajach liczniej wychodzące, ścierają się z sobą sprzecznością zdań o wypadki, powody, charaktery osób działających, nim z tej ich niezgodności poważny dziejopis nie wydobędzie jądra prawdy rzetelnej. Różność stanowisk powoduje różność widzenia i sądzenia rzeczy ziemskich. Nie dziwnemby więc być powinno, jeżeli zdania Koźmiana o niektórych mężach, czynach i zdarzeniach z jego czasów, odmiennemi będą od istniejących, a między innemi o stanie rzeczy w roku 1830. Życzylibyśmy może aby autor złagodził niektóre zbyt ostro wyrażone twierdzenia, szanować je przecież musim, pomnąc na głębokość jego przeświadczenia, na prawdę uczucia, a zwłaszcza) że z tak pięknej, polskiej, bolejącej wypłynęły duszy. Trzeba było znać Koźmiana aby wiedzieć, jak niezłomnym był w swoich prawidłach tak moralnych, społecznych jak i literackich nawet. Wszędzie mu przewodniczyło owe Justum ac tenacem, od którego na krok nie odstępował. Miał on, przyznać musim, prawo do utworzenia sobie sądu oddzielnego choć z naszym spornego. Upoważniało go do tego wiekowe prawie doświadczenie, zupełna wolność przez cale życie od stronniczych namiętności, spokojność i powaga każdego sądu w wszystkich jego pismach, a zwłaszcza ta uwaga, że nad grobem już stojący, syty sławy i niczego już od świata i ludzi nie żądający, pismo swoje kreślił. Na takich to pisarzy stronę, przeważa się zwykle historyk szukający prawdy. — A jakiekolwiek było zdanie naszego autora względem tej epoki, skoro akt ten za narodowy uznano, nie odłączył się od krwi bratniej, poddał wolę swoją pod wolę wszystkich, a idąc z innymi na ofiarę, wyrzekł te pamiętne słowa: "Lepiej cierpieć z ogółem, jak z kilkoma tryumfować" [3].
Po uzupełnieniu pism ostatnich płynęły jeszcze dni naszego starca tem nigdy nie zbaczającem korytem, które mu jego prawość wyryła, ale i niestety, coraz powolniejszym prądem. Zsuwając się z wyżyn życia ku grobowi, spojrzał na dno jego z spokojnością mędrca, nadzieją Syna Chrystusowego. Chyląc się podnosił, — słabiejąc mężniał. Zawsze on zdrowem okiem na ziemskie spoglądał zaszczyty, a przecież im więcej zbliżał się do kresu, tem bardziej jeszcze drobniały, bladły lub nikły. Zamiast tylu słońc pogasłych, jedna już tylko została mu gwiazda i ta wystarczała za wszystko. Zdało się że im bardziej wzrok jego słabiał, tem jaśniej widział prawdę, im bardziej słuch jego tępiał, tem bardziej słyszał owe potężne słowo Vanitas Vanitatum, a im więcej głos jego tracił na brzmieniu światowem, tem bardziej nastrajał się do zagrobowej z przodkami rozmowy. Jest coś majestatycznego w widoku prawego rnęża, w tak głębokie posunionego lata. Jaka powaga oblicza, jaki skarb doświadczeń, jaki zbiór długich czasu jego dziejów, jaki na pochylonych barkach ogrom jego przeszłości. Ileż to myśli, uczuć, nieszczęść, zwiedzionych nadziei duszę jego przemiotało, kilka pokoleń groby go swemi obiegło.
Zaledwie oczom naszych wierzymy, że jeszcze do nas należy; że patrzym na świadka tylu wielkich zdarzeń z dziejów już tylko nam znanych. Każde słowo jego ma tyle wagi, każde westchnienie tyle boleści, każda ufność w Bogu tyle nadziei. Popęd serca i podziwu przynagla nas prawie do przyklęknięcia przed tą, siwizną, która taką postać pokrywa!
Nadszedł wreszcie ten rok stanowczy, który miał zamknąć szereg lat tak licznych. Uczuł to nas starzec po stygnięciu życia i po tym głosie wewnętrznym, którym Ojciec niebieski wybranych swoich zwykł ostrzegać synów. Nie wyjawiał on swego przeczucia, nie smucił innych wróżbą zgonu bliskiego. Zajrzał w najdalszą głębię sumienia, przeniósł się myślą, przed tron Boga, i klęknąwszy przed jego zastępcą, rozłożył przed nim całą księgę żywota. Cóż wyższego, cóż uroczystszego nad ten obraz Sędziwca, zdającego sprawę z 80 letniego zawodu, co wstecznym przebiegając krokiem całą drogę życia aż do lat dziecięcych, zbiera po niej ułomność swoje, i rzewną pokorą miłosiernemu je Bogu podaje.
Któż zgoni jego myśl, kto wypowie uczucia tej chwili! Dusza zdolna tak wysokich uniesień poetycznych w świecie złudzenia, jakże górniej daleko szczeblować musiała po krainach prawdy odwiecznej. Widok starców podobnych, którzy dopiero co usprawiedliwili się Bogu, zaczerpali z samego źródła prawdziwego życia, przyjęli chleb aniołów, nie przypominaż nam Mojżesza zstępującego z góry Synai, z czołem ojaśnionem jeszcze odblaskiem Boga żywego, napełnionego Bogiem i Bogiem przemawiającego!
Mało mu już chwil odtąd pozostało, lecz i te jeszcze pracy poświęcił, najpoczciwszej z wszystkich. Czując, że pisma jego najgłośniejszym po nim zostaną zabytkiem, ziębniejącą już prawie ręką, zebrał wszystkie pióra swego płody. Nie szło mu już o ostateczne ich wydoskonalenie, lecz o sumienne przekonanie się, czyli gdziekolwiek nie kazi je jaka plama fałszu, nieobyczajności lub niewiary. Nie chciał on, aby coś zmazanego weszło do tego królestwa prawdy, do którego rozszerzenia powołani są wszyscy pisarze, pojmujący wielkie swoje posłannictwo na ziemi. Złożył wreszcie na zawsze spracowane pióro, i upadły pod lat ciężarem, osłoniony cnotą, uzbrojony Najświętszemi Sakramentami, śmiertelne zaległ łoże. Bóg dobry, pokojem jakiego świat ten nie daje, ułatwiał mu przejście do wyższego życia, łagodną ręką rozwiązywał zwolna wszystkie węzły łączące go z ziemią, ojcowskim przywoływał głosem, i nakoniec dodał skrzydeł niewidzialnych do ulotu w krainy nieznane. Bez trwogi, bez cierpień prawie zakończył nasz starzec życie zgonem najspokojniejszym jaki kiedykolwiek widziano. Umarł 7-go marca 1856 roku.
Roztworzono wolę ostateczną, Nic już nie miał do dania prócz błogosławieństwa. Wzbronił okazałości pogrzebowych, mów pochwalnych, wspomnienia ziemskich zaszczytów. Nie dozwolił zapraszania na smutny obrząd, karawanu nawet na któremby zbyt widocznie zwłoki jego wywyższone zostały. Jak żył i umarł cicho, tak cicho i skromnie chciał się zsunąć do grobu. Spełniono jego wolę. Nie przewidział atoli, że okazalszy nad najświetniejsze pogrzeby hołd go oczekuje. Własnym naglone popędem zbiegły się liczne kapłany z mnogiemi tłumy okolicznego ludu, i na przemian rodzina, obywatele i włościanie nieśli na barkach swoich drogie zwłoki przez milową blizko przestrzeń do parafialnego kościoła.
Zacny, prawy i zasłużony starcze, półwiekowy twój przyjaciel rzuca ci na trumnę tę garść ziemskiej pochwały łzami serca zlanej. O czemuż nie możesz strącić na chwilę kryjącego Cię wieka, dla powiedzenia nam, jaką nagrodą Bóg uwieńczy zasługi twoim podobne! — Spoczywaj w pamięci twego ludu, spoczywaj w łonie tej ziemi, którąś tak ukochał. Jak ją przybrałeś w twoją piękną chwałę tak i ona grób ci daje z godłami zasłudze twej należnemi, lutnią poety, wieńcem obywatelskim i krzyżem chrześciańskim.
- - - - - - - - - -
__________
Przypisy FM
[1]
Wyjątek z listu króla do ojca Kajetana Koźmiana w r. 1788.:
A zatem obliguję WWPana, abyś tej powagi i dzielności którą masz sprawiedliwie z urzędu i z przymiotów, w województwie Lubelskiem użył do uformowania dla przyszłych posłów tegoż województwa takowej instrukcyi, której celem pryncypalnym jeżeli nie jedynym, byłaby Aukcya Wojska, do czego, jako do każdego użytecznego dla ojczyzny naszej zamiaru, dążyć inaczej nie możemy, jako przez łączenie umysłów a oddalenie wszelkich dyffidencyi. Ztąd jako życzę, tak się spodziewam, że i to zechcesz z współobywatelami województwa swego inspirować i zalecić w instrukcyi JWPanom Posłom, aby w najzupełniejszej i nierozerwanej ufności i jednoczynności prace i starania swoje, ku powszechnemu dobru łączyli z tym królem, który lubo w przykrych nieraz i twardych okolicznościach jednostajnie okazał, że tego tylko żądał, aby się Ojczyznie dobrze działo i że gdy żądanego tego celu dochodzić nie mógł, nie inna tego bywała przyczyna, tylko że tam nieznajdowal wsparcia, skąd go najwięcej pragnął — Co wyraziwszy, z serca życzę WWPanu wszelkich od Boga pomyślności.
Stanisław August, król.
- - - - - - - - - -
[2]
Następujące listy dają ciekawe świadectwo o stosunkach Kajetana Koźmiana z Księciem Jenerałem i z Synem jego Księciem Adamem.
LIST KSIĘCIA GENERAŁA ZIEM PODOLSKICH DO KAJETANA KOŹMIANA Z SIENIAWY 1813. r.:
Jaśnie Wielmożny Mości Panie Sekretarzu Konfederacyi Generalnej,
Mnie wielce Miłościwy Panie i Bracie!
Przejęty tkliwem uczuciem, odebrałem list JWPana. Miłe i pochlebne dla mnie ciągle dowody affekta i przyjaźni męża, którego wartość jak serca tak i przymiotów, w najdrobniejszych ich odcieniach szacować umiem, najprzyjemniejszych wspomnień nie przestaną, być dla mnie przyczyną. Tem boleśniej czuję zmartwienie zadane mi przez te okoliczności, które od dawna rozkosz znajdują prześladowania plemienia naszego w publicznych i osobistych względach, tem mocniejsze jest na nie złorzeczenie, im bardziej mi dokucza, odjęcie mi przez nie sposobności, uściskania tak lubego przyjaciela i pocieszenia się z nim wzajemnie. Chciej być przekonanym, że nic trwalszego być nie może, nad szczery szacunek i poważanie z któremi zostawam JWPana szczerze życzliwym bratem i sługą uniżonym.
Adam ks. Czartoryski.
LIST KSIĘCIA ADAMA CZARTORYSKIEGO DO KAJETANA KOŹMIANA PISANY Z WIEDNIA DNIA 14. MARCA 1815. R.
Zapewne już wiadomo być musi JWPanu, w jakim sposobie rozstrzygnięty został los nasz na kongresie Europejskim. Cierpieć uczucie nasze musi, na widok rozłączonych części wspólnej ojczyzny. Z tem wszystkiem w układzie teraźniejszym rzeczy polskich, wiele znajdujemy ulgi i pocieszenia, mając zapewnioną sobie narodowość i otwarte pole do wszelkich społecznych udoskonaleń. Wśród dyplomatycznych mocowań się i obrotów starożytna nasza klasyczna ziemia krakowska, zlosowała szczęśliwą i zupełną swobodę. Tę małą Rzeczpospolitą neutralną uznano pod ochroną trzech mocarstw. Sama sobie zostawiona, potrzebuje kierunku ludzi prawdziwej cnoty i doświadczonego światła, w Krakowie zaś uniwersytet nowemi funduszami obdarzony, jest celniejszym przedmiotem dla miasta i dla całego polskiego kraju. Przejęty temi powodami i zastanawiając się nad przymiotami, które połączają się w osobie JWPana, przekonałem się o konieczności upraszania go, aby przyjąć raczył miejsce Rektora Akademii i członka tamecznego senatu. Zbyt dobrze czujesz i zbyt przenikliwie myślisz, abym miał ci przekładać Panie przyczyny, które cię do przyjęcia skłonić powinny. Między innemi wspomnę tylko, że w dzisiejszem położeniu, każdego Polaka pierwszym jest obowiązkiem przykładać się najgorliwiej do przyjednania narodowi naszemu powszechnej ludów opinii, a mianowicie ludów i władców nami rządzących.
Obowiązki do których Cię wzywam Panie mój, nie są wieczystemi. Możesz później podług woli swojej, zamienić miejsce prac swoich dla ojczyzny. Ale niezbędną jest potrzebą, żebyś się poświęcił temu miejscu przez lat kilka, które Kraj cały i Rząd nasz uzna za lata zasługi, dającej prawo do publicznych względów, szacunku i wdzięczności. Radziłem się w tej mierze przyjaciół Jego i JW. Badeni cieszy mnie nadzieją, że nawet osobiste i familijne stosunki, przyczynić się mogą do skłonienia Go, abyś w tej mierze słuchał głosu powszechnej potrzeby. Chciej, nierozgłaszając bynajmniej celu mojej dzisiejszej odezwy odpisać najspieszniej i zapewnić nas że bierzesz na siebie ważne obowiązki, którym nikt lepiej od Niego zadość nie uczyni. Przyjmij tymczasem wyraz szczerej przyjaźni i rzetelnego poszanowania.
A. ks. Czartoryski.
- - - - - - - - - -
[3]
Każde słowo męża tak znakomitego, powinnoby mieć cenę swoją u potomnych jako malujące trafność sądu na długiem doświadczeniu opartego. Drobne te lecz świetne iskry, świadczą z jakiego wyprysły ogniska. Kilka ich przytoczę.
Mawiał on: że kto nie ma cnót prywatnych, w tym i publiczne są podejrzane.
Że dawniej więcej umiano, dziś wszyscy więcej wiedzą.
Czytając poezyę i rozprawy tegoczesne, w których się myśl polityczna przebijała,
rzekł: że teraźniejsi pisarze do muz dziewięciu dodali dziesiątą, najmniej powabną — Politykę.
O ludziach pogardzających dzisiaj przeszłością,
mówił: że ci tylko nie lubią przeszłości, którzy przyszłości nie mają.
Silny spokojnem sumieniem, nie wiele fortunny zwykł był synowi przytaczać ów wiersz Wirgilego:
Disce puer virtutem ex me, fortunam, ex aliis.
Kastę urzędników, każdemu rządowi dla chleba jedynie służącą, przyrównywał do wróbli, które czy w lecie czy w zimie zawsze pilnują stodoły.
___________________________________
Biogram Kajetana Koźmiana – wodza „obozu klasyków”
|