Maja 04 2024 15:11:19
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


JEDYNACZKA

Józef Korzeniowski
JEDYNACZKA
[fragmenty]

I [rozdział pierwszy]

W roku 1811 pani Bliczyńska odprowadziła zwłoki męża do grobu. Wracając z Mniowa, gdzie na cmentarzu kościelnym w grobie rodziny zostawiła, co miała najdroższego w życiu, siedziała w karecie, wolno idącej po drodze piaszczystej, prawie nieprzytomna sobie, znękana bólem i płaczem, uniesiona myślą do tej ciemnej krainy, po której szukała ukochanego oblicza i gdzie starała się przeniknąć tę zasłonę, która je zakryła na wieki. […] Czas łagodził stopniami pierwszą, niewymowną boleść tej zacnej i dobrej kobiety. Obowiązki znacznego gospodarstwa, potrzeba załatwienia wielu interesów, które mąż zostawił, zajmowały jej czas, rozrywały myśli i przyprowadziły do stanu poważnego smutku, który czasem zdobił się łagodnym uśmiechem, a częściej w samotności, przy modlitwie przechodził w płacz serdeczny i przynosił jej prawdziwą ulgę i umocnienie. Ale największą jej pociechą była jej jedynaczka Pelisia. W przeciągu dwóch lat straciła pani Bliczyńska matkę, syna i męża. Nie dziw więc, że serce jej kochające cały zapas miłości, jakim je Bóg obdarzył, przeniosło na tę córkę, która jej pozostała. Stąd zrodziła się jej słabość dla dziewczynki ładnej, rozumnej, ale rozpieszczonej i mającej z natury owe instynkta egoistyczne, które, jeżeli ich wychowanie z samego początku nie złamie, dochodzą w kobiecie do wyższego stopnia niż w mężczyźnie, gdyż mężczyzna egoista ustępuje przynajmniej tej, którą kocha, kobieta egoistka kocha tylko siebie i nie ustępuje nikomu.

Jakie miało być wychowanie Pelisi, jak mało było siły w matce do pokonywania tych zarodów samowolności i chęci dogadzania tylko sobie, tego mieliśmy małą próbę w owej rozmowie, którą umyślnie dlatego przytoczyliśmy wyżej. Tak szły rzeczy i dalej, z tą tylko różnicą, że matka zaślepiała się coraz bardziej rozwijającym się rozumem i wdziękami córki, a córka, rosnąc w lata i rozum, tym więcej widziała panowanie swoje nad matką i tym zręczniej i sztuczniej władzy swej używała. Pelisia miała wielkie zdolności, uczyła się prędko i chętnie, ale tylko tego, co się jej podobało, i wtedy, gdy chciała. Nikt nie mógł kierować ani jej zajęciami, ani zabawą. Często wśród lekcji przyszła jej chęć spaceru. Rzucała więc książki, zabazgrała sekstern wielkimi literami, wypisując na środku stronicy: „Nie chce mi się", brała kapelusik i biegła do ogrodu zostawiając nauczycielkę z rozwartą gębą i ruszającą na próżno ramionami. Czasem znowu śród dalekiego spaceru, na który się wybrały, przyszła jej ochota czytania, wtedy wydobywała książeczkę z kieszonki, kazała zatrzymać powóz i lub wysiadała z niego i kładła się pod drzewem, lub kazała zwrócić, stanąć pod cieniem i tak często godzinę całą przesiedziała w koczu, czytając i śmiejąc się w duchu z guwernantki, która się niecierpliwiła. Kaprys kierował nią we wszystkim. Dogodzić mu musiała bądź co bądź, a potem, gdy postrzegła, że przebrała miarę, zasmuciła matkę zmuszoną pozwolić na wszystko lub zanadto dokuczyła guwernantce, pieściła jedną i drugą, przez kilka dni była niby posłuszną, niby regularną we wszystkim, i tak szły w zapomnienie wymysły, w których rosła i dla których wszyscy z nią byli jak na szpilkach. Słudzy wiedząc, że wszystko w domu od niej zależy, bali się jej złego humoru, pochlebiali więc, dogadzali każdemu zachceniu i tym bardziej ją psuli, zakorzeniając w niej tę myśl, że wszystko powinno być posłuszne skinieniu jej woli, że jej chcę lub nie chcę jest prawem dla każdego, jak było prawem dla matki.

Do lat czternastu Pelisia brząkała także na fortepianie, który wraz z francuskim językiem i tańcem stoi u nas na czele programatu domowej kobiecej edukacji, gdzie religia, jeografia, historia i literatura stoją na końcu, a gdzie nauki porządku, oszczędności, posłuszeństwa woli starszych, rozumnego użycia czasu i sił nie ma wcale. Ale te lekcje fortepianu szły leniwo i niedbale; bo nie miała do tego chęci i wielkiego usposobienia. Chcąc przy tym upokorzyć guwernantkę swą, która się jej w czymciś sprzeciwiła, zarzuciła zupełnie muzykę, utrzymując, że to czas stracony, że przy tak miernej nauczycielce ona się niczego nie nauczy, że mając wielką ochotę i zdolność, nieraz płacze nad tym, że nie mą nikogo, kto by ją mógł lepiej poprowadzić i talent jej rozwinąć. Pojechała więc matka do Warszawy, znalazła biegłą fortepianistkę, opłaciła ją drogo i przywiozła z sobą. Z początku szło trudno, bo rzeczywiście Pelisia udawała tylko chęć i nie miała bardzo wiernego ucha. Ale żeby postawić na swoim i przekonać matkę i guwernantkę, że miała rację, pracowała tak usilnie, że w przeciągu roku nauczyła się więcej, niżby inna zdolniejsza nawet od niej nauczyć się mogła. Wszakże ta praca, do której prowadził ją wymysł, upór, a nie wrodzona skłonność, sprzykrzyła się jej prędko. Zamknęła więc fortepian i żadne prośby skłonić jej nie mogły, żeby do niego wróciła. „Ja chcę uczyć się rysunków. To moje powołanie. Będę artystką, jeżeli mię kto dobrze pokieruje" — mówiła matce i nauczycielkom, zabrała się do ołówków, do farb i z zajęciem, któremu się wszyscy dziwili, zaczęła kopiować, co się jej nawinęło, obróciwszy swoją fortepianistkę na nauczycielkę rysunków, która i w tej sztuce miała jakie takie początki. Tu rzeczywiście postęp był ogromny, gdyż się pokazało, że miała prawdziwe i niezmyślone usposobienie, talent giętki i gust niepospolity. Po roku blisko najusilniejszej pracy umiała Pelisia więcej niż ta, co ją uczyła, nabrała wielkiej łatwości, rękę miała lekką, oko wierne i taki w niej do sztuki tej zrodził się zapał, że o tym tylko marzyła i myślała, jakby najlepiej w tej mierze użyć czasu i najkrótszą pójść drogą, aby stanąć na tym punkcie udoskonalenia, który się roił w jej główce.

Zdarzyło się, że jeden z sąsiadów pani Bliczyńskiej, dawny przyjaciel jej męża i który ją wspierał radami w trudnościach gospodarskich, nabył w Warszawie parę portretów akwarelą robionych, które przywiózł z sobą dla pokazania Pelisi, której talencik cieszył go także. Portrety te wyobrażały w całej figurze osoby powszechnie wówczas znane w stolicy, robione były z humorem, cokolwiek skarykaturowane, ale tak wyborne co do rysunku i podobieństwa, że wszyscy przypatrywali się im z wielkim upodobaniem, a Pelisia, która oczu od rysunków tych oderwać nie mogła, zaczęła prosić pana sędziego, aby je na kilka dni u niej zostawił. Grzeczny staruszek darował jej oba portrety na pamiątkę, co panienkę tak ucieszyło, że mu się rzuciła na szyję i pocałowała go na podziękowanie. Nacieszywszy się robotą, zaczęła się wypytywać o jej autora, a gdy pan sędzia uwiadomił ją, że to jest pan Józef Sokołowski, młody amator, syn obywatelski, mieszkający teraz w Warszawie i oddający się sztuce, Pelisia rzekła:
— Widzi mama, że to nie święci garnki lepią. Jeżeli ten. pan Sokołowski, syn obywatelski, może takie rzeczy robić, to i ja z czasem przyjdę do takiej biegłości, byłem tylko miała gdzie się uczyć i od kogoś takiego, co więcej umie niż panna Zenobia.
— To nie moja rzecz — odezwała się panna Zenobia nie obrażona wcale tym przycinkiem. — Gdyby Pelisia nie była się rozkaprysiła i chciała się ode mnie uczyć na fortepianie, toby wkrótce grała tak dobrze, jak pan Sokołowski rysuje. Ale czyż to moja wina, że się zachciało czego innego?
— Niechże mama powie — rzekła wówczas Pelisia — czym nie pracowała, czym się nie męczyła dzień i noc prawie. A jednak za rok, choć miałam już początki, nie postąpiłam tyle w muzyce, ile za pół roku w rysunkach. A wiesz, panie sędzio, dlaczego?
— Dlatego, żeś dziecko kapryśne i zepsute, powiem acannie dobrodzice — odpowiedział staruszek, który często, żartem niby, mówił prawdę matce i córce — że ci się odechciało i żeś sobie postanowiła co innego robić.
— Wcale nie, wcale nie — mówiła Pelisia — dlatego, że to mój talent, że wzięłam się do tego z natchnienia. A kiedy ja mam już do czego natchnienie, to mi nikt nie wyperswaduje. Nieprawdaż, mamo?
Matka potwierdziła, że Pelisia ma wrodzone zdolności do rysunków i że zajmuje się nimi z wielką łatwością. Idzie tylko o to, aby znaleźć kogo, co by ją wydoskonalił. — Cóż to trudnego, moja mamo! — rzekła dziewczyna czerwieniąc się. — Pan sędzia pojedzie do Warszawy i przywiezie mi pana Sokołowskiego. — Ale postrzegłszy, że guwernantka i panna Zenobia spojrzały na siebie, ruszyły ramionami i uśmiechnęły się nieznacznie, umyśliła od razu postawić na swoim i dodała: — Mamo! proś pana sędziego, żeby pojechał i tego nauczyciela mi przywiózł. Ja nie chcę od nikogo innego uczyć się tylko od pana Sokołowskiego.
— Ale co tobie w głowie, dziewczyno! — zawołał stary. — To jakiś paniczyk, powiem acannie dobrodzice, podobno dosyć majętny, który bruki zbija w Warszawie i dla zabawy tylko bazgrze sobie ot takie rzeczy, które, prawda, cenią ludzie bardzo, ale które nie są jego rzemiosłem. Gdzie jemu się zechce siedzieć tu na wsi i uczyć takiego koziołka kapryśnego i upartego, jak ty. Uważ to acanna dobrodzika sama. Pelisia zaśmiała się, pogroziła staremu i tą razą nie nastawała na matkę, aby natychmiast wziąć się do starań i zachodów dla sprowadzenia koniecznie w dom pana Sokołowskiego. Wszakże myśl ta zalazła jej w główkę i postanowiła, bądź co bądź, przyprowadzić ją do skutku nie dziś, to kiedyś później, byle się stało, jak sobie ułożyła. Do tego postanowienia pobudzała ją nie tylko chęć wydoskonalenia się w rodzaju, który tak od razu jej gustowi odpowiedział, jak raczej to, że się jej stary sprzeciwił, że guwernantka ruszała ramionami, że się panna Zenobia uśmiechnęła, jakby chciała powiedzieć: nic z tego nie będzie.
Z drobnych przyczyn wielkie często wynikają następstwa. To przybycie w dom pana sędziego, przywiezienie dwóch portretów, to jego sprzeciwienie się zachceniu samowolnej dziewczyny i grymas dwóch kobiet, którym może zupełnie co innego przyszło na myśl, niż to, co rozumiała, wpłynęły stanowczo na los kilku osób i zwichnęły karierę zdolnego człowieka, którego dziś nikt nie zna, a którego by może z zaszczytem dzieje sztuki u nas były wspominały.

[ . . . ]

XIII [rozdział ostatni]

We trzy miesiące od wyjazdu pana Sokołowskiego za granicę ostatnich dni października około godziny piątej wieczorem biegła bryczka pocztowa drogą z Przedborza do Radoszyc. Siedział w niej mężczyzna niewielkiego wzrostu, dobrze odziany, ale blady, z iskrzącymi oczami, które ciągle patrzyły naprzód i wyrażały niecierpliwość, która go trawiła. Był to pan Sokołowski sławiący się w słowie, i którego miłość wzrosła przez tęsknotę oddalenia, upotęgowała się tym niepokojem, jaki mu sprawiło milczenie kochanki, od której od sześciu tygodni żadnego nie miał listu i nie wiedział, czy zapomnienie, czy choroba, czy może grób zamknęły te usta, które mu zaręczały miłość i wiarę na zawsze. Łatwo sobie wyobrazić, jaki był stan człowieka z taką imaginacją, z taką drażliwością nerwów, z taką miłością w sercu. W powrocie z Paryża przybywszy z księciem do Radomska, puścił swego protektora do Warszawy, a sam rzucił się na Przedbórz i Radoszyce do Bliczyna, który od tej ostatniej stacji był tylko o półtory mili odległym. […] Już było dobrze ciemno, gdy pan Sokołowski przybył do Bliczyna. Droga z tej strony szła popod ogród i ciągnęła Się jeszcze spory kawał, nim weszła na, gościniec główny przez wieś do dworu prowadzący. To mu się wydało zanadto długo. Gdy więc dojechał do znajomej sobie dobrze furtki ogrodowej, prawie zawsze otwartej i wiodącej do bliskiego lasku, który z drugiej strony drogi leżał, stanął, pocztarzowi kazał jechać do dworu, a sam wyskoczył z bryczki, wbiegł do ogrodu i z bijącym sercem, z głową, w której wszystkie pulsa uderzały i myśli, i obrazy plątały się i snuły bez porządku, leciał z ulicy w ulicę, póki nie stanął na otwartym miejscu blisko domu, z którego widać było wszystkie okna wielkiej sali i okna od innych przyległych jej pokojów. Wszystkie były rzęsisto oświecone tak, że światło biło z nich daleko w ogród i padało na klomby, na trawniki, na drzewa, które wychodziły z ciemnego tła nocy i fantastycznie oświecone otoczyły go jak widma, dobrze niegdyś znajome, a dziś tak odmienne i tak groźnie ku niemu chylące się. Widząc to biedny artysta, dojrzawszy w sali migające się poprzed oknami rozmaite postaci, słysząc przenikliwy głos klarynetu, wrzynający się silniej dźwięk skrzypców i pomrukiwanie basetli, które aż do niego dochodziło, uchwycił się za głowę, uczuł, że tam coś uderzyło go gorącem i zaszumiało jak szyna rozpalona, gdy się wnurza w wodę. Nieprzytomny więc sobie pobiegł aż do parapetowych drzwi sali, przyczepił się do nich jak polip do skały i twarz swą przylepiwszy prawie do szyby tak patrzył do wnętrza pokoju wzrokiem iskrzącym i obłąkanym. Panna Pelagia stała niedaleko w białej sukni, z bukietem przy bijącym łonie, z zielonym wieńcem na głowie, z koronkowym woalem, który od tej prorockiej korony spadał z tyłu aż ku ziemi. Twarz jej była cudnie piękną, rozognioną tańcem i nadzieją tego szczęścia, które ją czekało. Przystąpił do niej wysoki, piękny mężczyzna; ona obie rączki położyła na jego piersiach, podniosła ku niemu oczy pałające miłością, on objął ją i pocałował w czoło. Pan Sokołowski widział to wszystko, jęknął za oknem i szarpnął za drzwi, jakby je chciał wyrwać z zawiasów. Panna Pelagia ciekawa, co by to było, zbliżyła się i nachylając się ku szybie postrzegła tę znajomą sobie twarz, ale bladą, zmienioną do niepoznania, wytrzeszczającą do niej obłąkane oczy i zgrzytającą zębami. Ona go poznała od razu. Wydał się jej takim, jakim go jej czasem sumienie przedstawiało; krzyknęła przeraźliwie, odskoczyła kilka kroków i wyjęknąwszy te słowa: „Ach! to on, to on!" — upadła zemdlona przy nogach męża i matki, którzy biegli na jej ratunek. Rzucili się wszyscy do okna; pan Sokołowski widząc, co się działo, potrząsł jeszcze raz drzwiami, zaśmiał się na cały głos i uciekł.
Gdy panna Pelagia przyszła do siebie, gdy szepnęła matce, kogo widziała, gdy w tymże samym czasie dano znać, że bryczka pana Sokołowskiego zajechała na dziedziniec, ale jego nie było, biedna kobieta załamała ręce, westchnęła do Boga z prośbą, aby jej przebaczył i na grzesznym jej dziecku nie karał, i posłała ludzi z pochodniami i latarniami, aby szukali nieszczęśliwego, o którego stanie opłakanym wątpić nie mogła. Ledwie w kilka godzin znaleziono go o ćwierć mili ode wsi. Siedział nade drogą pod samotnym drzewem, zgięty, trzęsący się od zimna, z odkrytą głową, z podartym na drobne szmaty wierzchnim odzieniem. Gdy ludzie przyszli i zaledwie poznawszy go wzięli, nic zupełnie nie mówił, nie sprzeciwiał się, owszem, poszedł za nimi drżący jak winowajca i pokorny, jak dziecko. Nazajutrz odwieziono go do najbliższego miasta i oddano w ręce lekarza. Taka była noc weselna panny Pelagii. […] W rok po pogrzebie matki owa Pelisia tak piękna, tak żywa, tak władająca wszystkimi, co ją otaczali, siedziała smutna i zamyślona przy kolebce dziecka, które spało spokojnie i uśmiechało się zapewne do tych aniołków, co we snach dzieci z myślą ich igrają. Zwróciła ona ku pierworodnemu synkowi swemu twarz wyschłą i zmienioną, kiwała głową patrząc na jego pokój i niewinność i z jej oczów, które dawniejszy blask swój straciły, spadło kilka łez gorących na otwartą książkę do nabożeństwa, w której modlitwę za umarłych czytała. […] W tymże samym czasie pan Sokołowski był u Bonifratrów. Miał on tam osobny pokój i przyzwoite utrzymanie, zapewnione przez tego samego opiekuna, który się stał niewinną przyczyną jego nieszczęścia. Rzadko kiedy obłąkanie jego dochodziło do furii, zwykle był spokojnym, cichym i milczącym, a często miewał nawet momenta zupełnej przytomności. Opatrzono go wszystkimi przyborami potrzebnymi do rysunku i malowania. Gdy wspomniał, że chciałby mieć papier, ołówek i farby, był to znak, że się w głowie jego rozjaśniało i że na dzień, na dwa, a często na cały tydzień przychodził do zwykłego stanu. Książę Henryk i inni przyjaciele i znajomi, po większej części ludzie możni i litujący się nad położeniem człowieka z takim talentem, odwiedzali go wówczas, bawili, zachęcali do ulubionej jego pracy, sprowadzali mu rozmaite oryginalne i charakterystyczne figury, których szkice rzucał na papier w ich obecności, tak jednak, że o tym nie wiedziały, a potem wykańczał je w większych daleko wymiarach. Tym to sposobem z robót jego dawniejszych i z tych, które w chwilach przytomności umysłu w szpitalu wykonał, uformowała się kolekcja przeszło z osiemdziesięciu portretów złożona, którąśmy w roku 1821 u jenerała hrabiego K[rasińskiego]. widzieli. Akwarele te, arkuszowej wielkości, wyobrażały wszystkie znane wówczas osoby: jenerałów, pułkowników, dygnitarzy cywilnych, możnych panów i panie, literatów, artystów itd. Odznaczał je rysunek doskonały, podobieństwo zupełne, i to nie tylko z rysów twarzy, ale z figury, ze stroju, z układu rąk, ze sposobu, jakim który trzymał książkę, tabakierkę lub cybuch. Każdy był takim na papierze, jakim był zwykle, kiedy się nie układał, kiedy nad sobą nie czuwał. Tam poznawaliśmy od razu znakomitą postać jenerała M[orawskiego] z podniesioną głową, z otwartymi trochę ustami, poprawiającego okulary, co zawsze czynił, gdy miał recytować te piękne wiersze, które dotąd jeszcze pamiętamy; tam na surowej twarzy autora Rolnictwa [mowa o Kajetanie Koźmianie, autorze Ziemiaństwa polskiego] i widzieliśmy pokój duszy silnej i talentu pewnego swojej przyszłości; tam w wyrazistych rysach Ludwika Osińskiego widać było, jak tłumił w sobie śmiech, aby zachować twarz serio, kiedy się wszyscy z konceptu jego lub opowiadania śmieli; tam przypominamy sobie doskonały portret nieocenionego Jaksy Marcinkowskiego, który w jednej ręce trzymał cybuch z ogromnym bursztynem, w drugiej poemat swój: Rzeki, którego spodnia warga skrzywiona do ironicznego uśmiechu pokazywała wyraźnie, że miał więcej rozumu, niż o nim myślano, i że żartował sobie w duchu z tych, co z niego drwili. Gdzie się ta kolekcja podziała, nie wiemy wcale. Wszyscy, którzy w owym czasie gościnne progi jenerała odwiedzali, przypomną ją sobie dobrze, poświadczą nam, że w pochwałach, jakie jej udzielamy, nie ma przesady i wraz z nami żałować będą, że się gdzieś ukrywa nieznana, zapomniana, a może zniszczona i zepsuta. Co się później stało z panem Sokołowskim, gdzie i jak długo, jeszcze kołatał ciężki swój żywot, jak zakończyła swe cierpienia i pokutę ta, która sobie, uczciwemu człowiekowi i sztuce naszej taką wyrządziła krzywdę, nie wiemy także i ciekawości w tej mierze czytelników naszych zaspokoić nie jesteśmy w stanie. Gdyby to była historia wymyślona, moglibyśmy ją ciągnąć dalej i doprowadzić do takiego końca, z którego by sens moralny, jeżeli on tu potrzebny, wyniknął. Ale pan Sokołowski żył i cierpiał doprawdy, ta, którą tak ukochał, żyła rzeczywiście, złamała skrzydła jego myśli, zwichnęła jego talent, zepsuła życie jego i swoje. Nie możemy więc sumiennie do rzeczy prawdziwej dotaczać zmyśleń, które by się z nią związać nie dały. Na tym więc, co do wiadomości naszej doszło, musimy skończyć. Wszakże i z tego końca, jaki jest, mogą sobie użyteczną wyprowadzić przestrogę artyści ślepo wierzący ziemskim ideałom, matki ślepo kochające swe jedynaczki i jedynaczki igrające z życiem, tak jak ze łzami matek swych igrały.

* * *

W nawiasach kwadratowych ingerencje LD (również wytłuszczenia i podkreślenia).

Tekst powieści „Jedynaczka” Józefa Korzeniowskiego (1797-1863) [nie mylić z Józefem Korzeniowskim (1857-1924) znanym jako Joseph Conrad] w całości dostępny jest w Polskiej Bibliotece Internetowej [ http://www.pbi.edu.pl/book_reader.php?p=6770&s=1 ]

___________________________
Dla www.klasaa.net fragmenty
wybrał i wypisał: Leonard Dwornik
(jako przypis do rozdziału Pamiętników Kajetana
Koźmiana zatytułowanego „Józef Sokołowski”)


WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,267,973 Unikalnych wizyt