Halina Molenda – Szymon Molenda
TRZY HERBY JEDNEGO ŻYWOTA?
(Opowieści o jenerale Franciszku Morawskim)
[ . . . ]
ZAMIAST WSTĘPU
Były to lata sześćdziesiąte... Zamieszkaliśmy wtedy parę kilometrów od Luboni, na krzyżówce, której jeden trakt wiódł ku Lesznu, poprzez Nową Wieś; drugi prowadził samą wsią Pawłowice, obok Nowego Dworu do kąkolewskiej szosy; trzeci, omijając cmentarz i probostwo pawłowickie, wił się pomiędzy stawami i ginął wśród pól. Czwarty obchodził pałac Mielżyńsklch, by zmierzać w stronę Robczyska i dalej do Ponieca.
Chcąc od nas dostać się do Luboni drogą, trzeba było dojść do pałacu, później skręcić w lewo i poprzez kolejowe tory, nimi kawałeczek równolegle skręcić w alejkę wysokich drzew prowadzących do celu.
Właśnie w te lata żeńska strona autorskiego zespołu, wtedy w pawłowickim Teatrze Poezji postanowiła wystawić i wystawiła „Bajki pana Jenerała”, które na scenę wygotował wielce łasy na wszystkie regionalia Zdzisław Smoluchowski z samego Leszna. I tak oto zagościł znów w starym Mielżyńskich pałacu - po wiekowej przerwie - generał Franciszek Dzierżykraj Morawski. Stało się to wszystko nie przypadkiem - siedzieliśmy wtedy nad naszymi wielkopolskimi doktoratami i dosłownie, gdzie się rękę przyłożyło, tam stale jenerał. Był wszechobecny w najbliższym nam wtedy „Przyjacielu Ludu”.
Bawiliśmy także w Luboni, bo i że kawałeczek - ciągnęło nas tam, co prawda nie samych, zawsze w licznej kompanii młodzieży płci obojga.
I tak nanizywał się sentyment po sentymencie, fiszka po fiszce, nie wystarczał już ani Korbut, ani Kolberg. Ileż interesujących szczegółów unaocznił nam - wtedy lubońską szkołą kierujący - pan Szmatuła, wsi mieszkańcy, rozliczni nasi przyjaciele. A wiec i rosły sterty zapisków, notat, uwag i rzecz osobliwa: także ilość znaków zapytania.
W pawłowickim naszym domu - prócz iście żywcem wyjętego z mickiewiczowskiej epopei kochanego sąsiedztwa - bywał zwyczaj wieczornego czytania. Jak u naszych rodzicieli i dziadków. Szedł tedy Przyborowski, Jachowicz, takoż i „Wieczory pod lipą”, ale nade wszystko czytało się dzieciakom „na głos” baśnie i legendy. Niektóre uległy przeróbkom, bo przecie „Brzozy gryżyńskiej” nie da się czytać „jak leci” małolatom. Wiele innych chyba znanych też jenerałowi, choć na to nie znaleźliśmy potwierdzeń - opowiadaliśmy, bo jeszcze funkcjonowały żywe. Wtrącały się tędy-owędy kraszące owe wieczory gwarowe zwroty, bo te tu od Pawłowic po Lubonię i dalej, jak za czasów Morawskiego, mają dotąd obywatelstwa prawo. Jakżeby inaczej, bo przecież sam generał w młodych latach gwarą zatrącał.
W te właśnie pawłowickie wieczory, kiedy zimą widziało się dalekie światła Luboni, gdy huczał przyjemnym basem piec kaflowy, spał kot z zawsze zwieszoną głową i pies warował przy swej budzie, dwoje par oczu pięcio-, sześcioletnich szkrabów błyszczało w tym misterium rodzinno-literackim, którego odtworzyć nie sposób, bo przecież po nim nie pozostaje pamięć szczegółów, a jedynie ten niepowtarzalny klimat, atmosfera, wieczna chęć nie dająca się niczym wymierzyć. Tak dla nich dwojga, jak i dla nas.
Miały te lata urok nieprzeparty – bo gdy snem sprawiedliwych posnęły pociechy, zaczynała się doba rodzicieli - i ileż to w przyjaciół gronie wieczorów przegadanych o tamtych dziejach, o tamtych ludziach.
W pawłowickim pałacu, gdzie jenerał przecie na balach bywał, choć już wtedy męczył biedaka straszliwy reumatyzm - myśmy przecież też gościli, tak jak i nasze pociechy, pierwsi ich przyjaciele, a także i przyjaciół rodzice, hołubcując zawzięcie. Bywało, że i z przepięknej sali kolumnowej polonezem do parku prowadzono.
A tak w ogóle - był to inny świat, w którym zima była zimą, wiosna wiosną, a nie wszystko naraz. Wystarczyło przejść jednym brzegiem pawłowickich stawów, zanurzyć się w zawsze cienisty chłód parku, zakończyć wędrówkę na „Pośredniku” i „na szagę” (tak się to przecież tu mówi!) skręcić ku Luboni. I tak summa summarum - nie wiadomo - czy bez tych pięknych lat rzecz o Morawskim w ogóle by powstała...
Z jenerałem - jak się wyżej rzekło - stale mieliśmy wiele przeróżnych spotkań. Wróciliśmy kiedyś z rodzinnej eskursji do wodospadu Łomniczki, przy wspaniałej (choć bardzo nierolniczej) pogodzie lata 1962. A że nie było można w tym dniu wyjść na kawę (albowiem była, ale „wyszła”), wstąpiliśmy po drodze do Muzeum w Karpaczu. Od razu uderzyła nas rzecz - już u samego wejścia. W eleganckim stroju, nie turystycznym, objawił się nam na portrecie pan Franciszek, gdzieś, na oko biorąc, około dwudziestki. Miło było i tu spotkać krajana. Albo tego samego lata - zmęczeni wertowaniem stert archiwalii, w przygodnej biblioteczce sięgamy po pierwszą z brzegu książkę z rodzaju tych „do wakacyjnego czytania” - a tu ... bohater powieści Jadwigi Dackiewicz pyka fajeczką z godnością, jaka jenerałowi przystała!
Świata Morawskiego już nie ma. Nie jeździ się po drogach taradajką, nie ma śladu po przecudownej bibliotece Mielżyńskich, spopielał ze zbiorami rydzyński pałac Sułkowskich, zmartwychpowstał, ale już bez nich; w dworku lubońskim nie ma już owych cudowności (z niedalekich przecie jeszcze czasów), z taką sympatią opisanych przez Zofię Starowieyską-Morstinową. Po herbowych zostały jeno herby. Wojny oszczędziły inne pałace i dwory. Pełno ich w okolicy, wystarczy wziąć cyrkiel do ręki, a już to w okręgu ileż miejscowości, które dziwnym trafem dopiero zaczynają mieć prawo obywatelstwa w tzw. „środkach masowego przekazu”. Choćby Turwia Chłapowskich, przypomniana w niedawno emitowanym serialu. Piękna to ziemia, przebogata, a w świadomości wielu Polaków jest rodem nie stąd, jakby na antypodach pamięci. Wielka szkoda.
Z tej oto pawłowicko-lubońskiej czy szerzej - leszczyńskiej atmosfery powstał zbiór gawęd-opowieści o Franciszku Morawskim.
Wiemy, wiemy, że już u badaczy międzywojnia, listy Morawskiego, opracowane przez Lucjana Siemieńskiego miały nie najlepszą opinię, zważywszy ich "czystość tekstową". Ale Siemieński (cokolwiek by o tym zbiorze powiedzieć) jak się kiedyś pięknie mawiało i co właśnie w tym momencie wiele znaczy - znał i czuł tuteczność, wyczuwał trudny do uchwycenia dla najbardziej nawet skrupulatnego badacza nieuchwytny klimat, ot po prostu - tkwił w nim. Pozostało po Morawskim nieco korespondencji i tej kreślonej przez samego poetę, i tej kierowanej do niego. Część listów drukiem podano, część biblioteki naukowe pieczołowicie od światła chronią. Ale u Siemieńskiego stanowią one zamknięty mimo wszystko systemat. Dlatego czerpaliśmy z jego dzieła pełnymi garściami.
Najszczególniej urzekło nas jedno z opracowań, będące beletryzowaną biografią Morawskiego. Urzekło nie tylko literackimi walorami, lecz także kapitalnie odtworzoną atmosferą lubońskiego dworku, którą pani Zofia Starowieyska-Moratinowa przeniosła z lat dziecięco-dziewczęcej autopsji na karty „Generała-poety”. I tu także pozwoliliśmy pójść sobie trop w trop śladami przeuroczej gawędy...
Inne źródła i opracowania wykorzystane w tekście tylko staraliśmy się zasygnalizować, świadomie unikając przeładowania naszej opowieści tzw. aparatem naukowym. Gwoli uściślenia sprawy odnotowujemy bibliografię z wyraźnym zastrzeżeniem, iż zrezygnowaliśmy z pełnej literatury przedmiotu. Pragniemy bowiem wskazać raczej te pozycje, które w przedstawionej opowieści były cytowane, bezpośrednio wykorzystywane.
Aby rzeczy samej nie odbierać zamierzonej tonacji, by nie recytować w porządku chronologicznym szczegółów, zamieściliśmy w aneksie autobiografię jenerała, pozwalającą w każdej chwili czytelnikowi w gąszczu szczegółów i wydarzeń odnaleźć utracony wątek.
Wiele także dopomogły rękopisy Biblioteki Kórnickiej, nie wydana kartoteka osobowa Wielkopolan, życzliwie udostępniona w poznańskiej Pracowni Bibliograficznej Instytutu Badań Literackich PAN, a nade wszystko Leszczyńskie Towarzystwo Kulturalne - bliskie kiedyś geograficznie, a dziś już tylko niewygasłym sentymentem.
Pawłowice - Kalisz 1982/1983
[ . . . ]
____________________
Dla www.klasaa.net
wypisał: Leonard Dwornik
|