Ignacy Prądzyński
KAMPANIA 1812 R.
[Część II – „gdybanie” gen. Ignacego Prądzyńskiego o kampanii saskiej – podtytuł LD]
[ . . . ] Teraz przystępujemy do najważniejszej epoki w życiu księcia Poniatowskiego, gdy on, oddany sam sobie, gromadził bojowników polskich około siebie w Krakowie i — oddalony od teatru wielkich wypadków — mógł działać samoistnie, przechylić na jedną lub drugą stronę szalę ważących się wypadków i zdecydować losy swej ojczyzny i postać Europy. Ażeby to sądzić, musimy rzucić okiem na stan wojujących stron i na położenie i środki księcia Poniatowskiego w Krakowie. Pomimo klęski na Moskwie poniesionej Napoleon był jeszcze potężny; jego przeciwnicy odurzeni nadspodziewanym położeniem sami jeszcze nie wiedzieli, jak się mają. Jedne Prusy, zdecydowane przybyciem na ich ziemię Rosjan, połączyły się z nimi, którzy ze swej strony uniesieni brakiem oporu, powstaniem Prus, zapędzili się aż poza Elbę. Ale wnet zwycięstwa Napoleona pod Lützen i Bautzen dowiodły, że lew jeszcze nie pokonany, że ma wyższość i stanowczą weźmie górę nawet nad połączonymi Rosjanami z Prusakami. Te zwycięstwa wstrzymały dalsze odstępstwa i wierność książąt konfederacji reńskiej miała zależeć od dalszych wypadków. Austria, jeszcze nominalny sprzymierzeniec Napoleona, nie chciała się zdeterminować pomimo zabiegów mocnego w niej stronnictwa antyfrancuskiego. Austria w tym tylko miała mocne postanowienie, ażeby korzystać z kłopotów, jakie miały obydwie strony wojujące, i wytargować dla siebie jak najkorzystniejsze warunki; miała się ona przechylić na tę stronę, która dla niej przyniesie więcej korzyści; że do ostatniej chwili była ona wahającą się, za dowód może posłużyć wypuszczenie z Krakowa przez to państwo księcia Poniatowskiego z korpusem polskim. Ale lada okoliczność miała Austrię jeżeli nie utrzymać w roli wiernego sprzymierzeńca, to przynajmniej w nieczynności, przewlec jej determinację. Między takimi okolicznościami zwracała szczególniej troskliwość Austrii bytność księcia Poniatowskiego na ziemi polskiej na czele siły zbrojnej. Cała armia austriacka stała na pograniczu Galicji z Księstwem, na obserwacji tego kraju, i dopiero po jego ustąpieniu z Polski ściągnioną została ta armia do Czech i posłużyła tam za zawiązek owej siły, co miała zadecydować upadek Napoleona. Powtarzano, że dopóki ks. Poniatowski stał zbrojno na ziemi polskiej, armia ta austriacka nie mogła być z Polski ruszoną; Austria nie występowała przeciw Napoleonowi.
Czuli także doskonale Rosjanie z Prusakami całą potęgę ks. Poniatowskiego na polskiej ziemi i wielkie niebezpieczeństwo, w jakie popaść mogły ich działania wojenne w Saksonii i Śląsku. Potrzebując wszystkich swoich sił przeciw Napoleonowi, zastawili się oni od ks. Poniatowskiego słabym korpusem Sackena, który, z samych rekrutów złożony, zbliżał się nieśmiało ku Krakowu i pewnie nie był w stanie podołać księciu Poniatowskiemu, opartemu na kraju i licznych fortecach z mocnymi garnizonami. Dlatego to koalicja, szukając wszelkiej broni przeciw Napoleonowi, wyprawiła księcia Antoniego Radziwiłła do księcia, ażeby go przeciągnąć na swoją stronę, a przynajmniej sparaliżować dla Napoleona, i w tym celu podawano mu jak najkorzystniejsze warunki, już to dla niego, już to dla Polski, za której jedynego i prawdziwego naczelnika uważano go. Na nieszczęście ks. Poniatowski nie potrafił uważać sam siebie z tego wzniosłego stanowiska, na którym wypadki gwałtem go stawiały. Ograniczał się widzieć w sobie wiernego sługę genialnego Napoleona i jedynie był troskliwy o zachowanie honoru oręża polskiego. To wyłączne uważanie rzeczy z jego stanowiska, do ostatnich granic posunięte, poprowadziło go na błędną drogę. Na innej zupełnie znajdował się ten honor, a daleko większa sława, większy pożytek dla samego Napoleona — a nade wszystko pożytek bez granic dla Polski.
Książę Poniatowski w Krakowie był de facto naczelnikiem narodu polskiego; mniejsza o tytuł, ale i tego mu nie brakło; prócz tego, że był naczelnym wodzem, ministrem wojny, konfederacja mianowała go jeszcze regimentarzem całej Polski. Mówiono, że książę był spowodowany do opuszczenia kraju to rozkazami Napoleona, to króla saskiego; ale mniemanie to jest całkiem mylne. Książę miał sobie zostawioną zupełną wolność działania według okoliczności, których ocenienie jemu samemu zostawione było; zresztą w jego położeniu bardzo wiele mógł i powinien był brać na siebie. Król saski jako troskliwy ojciec i w przewidywaniu, w jak drażliwym położeniu ks. Poniatowski znajdować się może, zawarł konwencję z rządem austriackim, zapewniającą przechód ks. Poniatowskiemu przez Austrię do armii francuskiej; przecież użycie tej konwencji zostawiono zupełnie woli ks. Poniatowskiego. Trzy drogi miał książę do wyboru, żadnej z nich nie obrał, i zrobił to, co dla Polski najgorszego być mogło. Pierwsza, którą by koalicja najchętniej była przyjęła, było przejść na jej stronę. Przecież rola Yorka nie była zgodna z rycerskim charakterem księcia, i on, i sami Polacy byliby się oburzyli na samą myśl takiego wiarołomstwa. Ten projekt zatem nie mógł być przypuszczalnym i nawet pod rozbiór nie mógł być wziętym. Druga droga, która podobno i była w propozycjach przez Radziwiłła przyniesionych, była zneutralizowanie Zamościa i pewnej przestrzeni kraju naokoło, gdzie by ks. Poniatowski ściągnął całe swoje wojsko polskie i czekał wypadków walki miedzy sprzymierzonymi a Napoleonem. Już to byłoby daleko lepsze dla Polski.
Przypuściwszy, że bieg okoliczności i wypadków byłby ten sam, co i nastąpił, to nie można wątpić, że ks. Poniatowski na kongresie wiedeńskim, dysponujący w kraju wojskiem polskim pod bronią, byłby był wcale innym reprezentantem sprawy polskiej, niż mógł być książę Czartoryski; że wnioski ks. Poniatowskiego za Polską byłyby musiały być uwzględnione. I dla Napoleona takie zachowanie się księcia byłoby równie korzystne, a może i więcej aniżeli przyprowadzenie mu kilku tysięcy do szeregów. Bo ks. Poniatowski stojący pod bronią pod Zamościem byłby przymuszał koalicję trzymać na obserwowanie jego i Polski, gotowych każdej chwili bryknąć, większą siłę, niżby ją był liczył książę w szeregach. O tyle by przeto zmniejszała się liczba nieprzyjaciół, których Napoleon miał do zwalczenia. Ale tak bezwładne zachowanie się Polaków wtenczas, gdy cała Europa wrzała wojennym odgłosem, gdy krwawe boje toczyły się o losy Europy, a przede wszystkim Polski, nie odpowiadało umysłom polskim, potrzebującym czynu; było mniej honorowe. Pozostawała więc tylko trzecia droga, dobra i jedynie dobra: pozostać w kraju, na ziemi polskiej walczyć i ginąć. Ale nie byłoby się zginęło, i owszem, były przed nami szanse wielkich powodzeń, lecz potrzeba to udowodnić.
Książę Poniatowski zebrał w Krakowie przeszło 12 000 wojska; szczupła to garstka, ale z samych weteranów złożona, a przy tej garstce były doskonałe kadry na uformowanie armii przynajmniej 60,000. Trzeba albowiem wiedzieć, że w kampanii rosyjskiej strata ludzi od nieprzyjaciela była nader umiarkowaną. Gdy inne ludy, co wchodziły do składu wielkiej armii, z mrozów, niedostatku, i nie mogąc sobie dać rady w kraju zupełnie dla nich obcym, marniały, Polacy umieli sobie lepiej poradzić. Pojedynczo wracali do kraju i każdy wracał do swojej chałupy pozbyć się w niej zamrozu. Oficerowie prawie wszyscy ściągnęli do Krakowa i uformowali masę, dla której już miejsca nie było w korpusie. Poformowano w nich tak nazwane kompanie honorowe, które się po Niemczech wałęsały i następnie do Francji schroniły. Żołnierzy zaś zastał jeszcze po domach nagły postęp Rosjan; za lada ruchem ks. Poniatowskiego w kraj to wszystko byłoby ściągnęło i zapełniło doskonałym żołnierzem gotowe kadry. Wszystkie albowiem dawne pułki zostały utrzymane organizacją w Krakowie zrobioną, ale miały tylko po jednym batalionie i po jednym szwadronie kompletnym; na inne były tylko kadry. Doskonałe punkta oparcia zapewniały księciu: Częstochowa, Zamość, Modlin, Toruń, Gdańsk, Szczecin, Głogów, Kistrzyn. Te wszystkie fortece, licznymi garnizonami osadzone, zawierały prócz tego olbrzymie zapasy amunicji i żywności, nagromadzone dla wojny z Rosją. Prócz tego Modlin i Zamość miały garnizony polskie, a w samym Gdańsku była porządna dywizja polska, których klęski kampanii roku 1812 nie dotknęły. Była więc dla księcia możność wzmocnienia się tymi garnizonami, zastępując je ruchawkami w kraju wybranymi. Kraj cały był ogołocony z wojska nieprzyjacielskiego. Dopiero spędzano z głębi Rosji rekrutów, zwożono na kibitkach efekta i pracowano nad organizowaniem nowej armii rezerwowej, której dano nazwisko armii polskiej, a która nie zdołała wystąpić wcześniej jak dopiero do festynu bitwy pod Lipskiem. Postęp ks. Poniatowskiego w kraj byłby niewątpliwie te formacje rozpędził i pozbawił koalicję tego dodatku sił, które na zgniecenie Napoleona wcale nie były zbyteczne. Na wykonanie tego planu jedna tylko trudność była do uprzątnienia na samym wstępie; tą był korpus Sackena. Najprostszą drogą, najkrótszą do celu było pobić go, a nie masz dla nas wątpliwości, że korpus polski taką miał nad nim wyższość, jeżeli nie liczbą, to dobrym żołnierzem, że dla niego były wszelkie szanse zwycięstwa; a jeżeli wydanie bitwy, przez którą można było na samym wstępie wszystko utracić, miało się wydawać zanadto drażliwe, tedy można było podzielić korpus na kilka kolumn, mocnym marszem omylić Sackena, mocnymi marszami w różnych kierunkach po całym kraju zrobić dla Sackena pogoń wcale niepodobną i naznaczyć za pierwszy punkt zebrania ogólnego Modlin, a tymczasem w kraju wywołać ogólne powstanie i małą wojnę drobiazgową. Przy takim postępowaniu księcia Sacken nie byłby mógł iść brać udziału w bitwie pod Bautzen, a bez jego przybycia i mając sobie Rosjanie zagrożoną linię działań w Polsce sprzymierzeni nie byliby nigdy przystąpili do wydania bitwy pod Bautzen, i owszem, byliby odstąpili granic Austrii, których się ciągle trzymali dla zdecydowania Austrii, i przyspieszonymi marszami byliby ustąpili za dolną Wisłę i nad Niemen — wypadki więcej niż wystarczające na wstrzymanie Austrii, a z których Napoleon z pewnością byłby umiał korzystać, bo on nie umiał czasu tracić i niełatwo okazję z rąk wypuszczał.
Książę Poniatowski byłby był mógł tym bardziej wnijść na tę drogę, iż miał przed sobą własne doświadczenie i świetny wzór z siebie samego w r. 1809 dany, tylko z tą jeszcze różnicą, że teraz były daleko większe szanse pomyślnego skutku, bo korpus Sackena ani przez przybliżenie nie równał się armii Ferdynanda, bo teraz większa daleko była łatwość odnowienia wojska polskiego aniżeli w r. 1809, gdzie trzeba było pułki nowe z niczego tworzyć, bo wtedy nie było na teatrze wojny tych licznych fortec z mocnymi garnizonami, co teraz czekały z gotową pomocą na księcia, bo teraz powodzenia Napoleona wiodły go prostą drogą z pomocą, co także wtedy nie miało miejsca. Przy tak pomyślnych szansach cóż tedy mogło odwieść księcia od tej tak zbawiennej drogi, od wznowienia własnej roboty? Zdaje nam się, że przesadzone wyobrażenie o wierności dla Napoleona. Zdawało się szczególniej księciu, że po stracie wszystkich koni wielkiej armii zrobi temuż Napoleonowi wielką przysługę, przyprowadzając mu kilkanaście tysięcy doskonałej kawalerii. Nie zrozumiał, że wojując na polskiej ziemi, bez porównania większą wagę przyłożyłby do szali na korzyść samegoż Napoleona, aniżeli przyprowadzając mu kilkanaście tysięcy do szeregów jego 300 000 armii; bo to jest w naturze ludzkiej, że zapatrzywszy się wyłącznie w jeden przedmiot, człowiek nic już obok nie widzi. W roku 1809 książę Poniatowski był zupełnie samoistny i brał postanowienia z własnego przekonania, a jeden doradzca, którego miał przy sobie, jenerał Fiszer, był człowiek waleczny i z nieograniczonym poświęceniem, nie mogły więc od niego wychodzić rady niedołężne. W Krakowie zaś otaczały księcia wpływy jak najfatalniejsze. Szef sztabu, którego sobie przybrał po śmierci Fiszera, jenerał Różniecki, światły wprawdzie i z wielkim rozumem, ale nikczemny i tchórz; od niego nie mogły wychodzić rady wspaniałomyślne. W radzie ministrów, która tutaj księcia otaczała, byli niegodni Polacy, pierwszy z nich, pan Matuszewicz, co dla osobistych widoków już się przerzucili na stronę Aleksandra. Do tego przyłączyły się i wpływy austriackie. Jednym i drugim chodziło o to, aby się pozbyć ks. Poniatowskiego, gdy nie było nadziei przeciągnienia go. Na koniec nie był tu obcym i wpływ pełnomocnika francuskiego Bignona; mając on przed oczyma świeży przykład zdrady Yorka, pewnie w duszy obawiał się, ażeby ks. Poniatowski, pozostawiony na ziemi polskiej, nie poszedł, prędzej czy później, za tym przykładem. Ażeby mu więc odjąć wszelką chętkę do pokusy, wolał go on wyprawić pod bezpośrednie rozkazy Napoleona.
Uchybienie popełnione przez ks. Poniatowskiego przez ustąpienie z kraju mogło jeszcze być w cząstce naprawione przez zerwanie zawieszenia broni. W ciągu tegoż zawieszenia należało zebrać wszystkich Polaków, jacy tylko byli w armii francuskiej, 20 000 pod Głogowem pod księciem, który opatrzony zwłaszcza w dostateczne fundusze, za pierwszym strzałem działowym byłby tam przeszedł Odrę, i działania zaczepne, insurekcyjne prowadził w Polsce. Nad tymi działaniami nie będziemy się już rozwodzili ani nad skutkiem, jaki by były mogły wywrzeć na ogół wojny. Sam czytelnik potrafi wyciągnąć wnioski z tego, cośmy dotąd powiedzieli. Dodamy tylko tę uwagę, że już te skutki nie mogły się równać tym, jakie się mogło zyskać, rozpoczynając kampanię na wiosnę z Krakowa; przecież mogły być zawsze stanowcze. Ale już nie zależało od ks. Poniatowskiego wykonanie. Stanąwszy między hufcami wielkiej armii, wszedł on do szeregów wodzów francuskich i już tylko bierne posłuszeństwo stało się jego udziałem; on i jego podwładni okazali się najwaleczniejszymi żołnierzami tej wielkiej armii, w bojach okryli się sławą; Książę Poniatowski, wierny swej dewizie, zachował niezmazany honor oręża polskiego. Biorąc naprawdę dewizę przez siebie przyjętą, a która by powinna służyć za przykład do naśladowania tym wszystkim, co się chwytali następnie kierownictwa Polski, gdy wszelka nadzieja, wszelka możność zwycięstwa straconą została, zginął od ognia i wody, a wierni jego towarzysze, do małej garstki zredukowani, uczcili przyzwoicie jego grób, ginąc z nim pospołu. Zginęli, zakrywając odwrót wielkiej armii francuskiej, i przez to zaciągnęli względem tego narodu wiekuistą pożyczkę, z której wielki ten naród nigdy uiścić się nie potrafi.
Książę Poniatowski pojął to doskonale, że:
... w ciężkich czasach władza jest próbą, wiem, lecz biada temu, kto się jej lęka.
Płakać na bezpiecznym brzegu, gdy Matka tonie, jest niegodne syna.
Właściwe jego miejsce na dnie, jeśli jej nie mógł uratować.
(Korzeniowski)
I tak zrobił książę Poniatowski, zostawiając nadaremnie ten wielki przykład do naśladowania karłom, co po nim stawać mieli na czele sprawy polskiej. — Cześć i sława w najpóźniejsze wieki imieniowi i pamiątce księcia Józefa Poniatowskiego! […]
* * *
__________________________________
Dla www.klasaa.net wybrał, wypisał
i na dwie części rozdzielił: Leonard Dwornik
„Gdybania” gen. Ignacego Prądzyńskiego część I (o kampanii rosyjskiej)
|