Rekonesans wykonany 30 listopada 1808 r. o godzinie 5.00 rano nic nie dał Napoleonowi z powodu zalegającej mgły, dlatego rozkazał on wysłać oddział zwiadowczy z zadaniem wzięcia „języka”. Rozkaz ten przekazany został przez gen. Montbruna – kpt. Janowi Dziewanowskiemu, dowódcy 3. kompanii 3. szwadronu szwoleżerów, który od wczesnych godzin rannych pełnił służbę przy cesarskiej osobie. Dziewanowski sprawował też tego ranka funkcję dowódcy 3. szwadronu, bowiem nominalny dowódca – Ignacy Stokowski, był nieobecny. Rozkaz miał wykonać ppor. Andrzej Niegolewski, dowódca 3. plutonu 7. kompanii. Był najmłodszym oficerem w szwadronie i z tego tytułu został trochę wykorzystany przez kolegów, którym nie bardzo chciało się opuszczać biwaku w ten chłodny i wilgotny przedświt. Zadanie było trudne i Niegolewski dobrał sobie kilkunastu ludzi z całego szwadronu, uważanych za najdzielniejszych żołnierzy. Wśród nich byli st. wachm. Trawiński, wachm. Wojciechowski, szwoleżerowie: Kasarek, Norwiłło, Oyrzanowski, Poniński, Rymdeyko, Stefanowicz, Wiśniewski. Z tak doborowym plutonem Niegolewski cofnął się nieco poza stanowiska szwadronu i ruszył w góry. Ze względu na wyjątkowo gęstą mgłę musiał posuwać się powoli, tym bardziej, że Hiszpanie mogli urządzić zasadzkę. Minął tak kilka niewielkich wiosek, całkowicie opuszczonych, i dopiero w trzeciej czy czwartej natrafił na hiszpańską piechotę. Doszło do krótkotrwałej strzelaniny, przy czym jeden ze szwoleżerów, Paweł Wiśniewski z 3. kompanii, został zagarnięty przez nieprzyjaciela. Rekonesans kończył się więc fatalnie dla Niegolewskiego, bo zamiast zdobyć „języka”, sam stracił żołnierza. Kiedy pluton na rozkaz Niegolewskiego cofał się już ku swoim, dopędził go szwoleżer Józef Poniński. Udało mu się pochwycić jednego z Hiszpanów i obezwładniwszy, dowieść do plutonu. Zadanie zostało więc wykonane, chociaż – ze względu na stratę Wiśniewskiego – nie było czym się chwalić.
W tym samym czasie pułki marszałka Victora szykowały się do ataku na przełęcz. Dowodzący artylerią – gen. Senarmont ustawił już baterię, która miała wspomagać atak. Niestety, ze względu na głazy, które zwężały przepustowość traktu, bateria składała się zaledwie z dwóch dział. Była godzina 8.00, kiedy cesarz wydał Victorowi rozkaz podjęcia ataku. Marszałek miał pod ręką tylko trzy pułki z dywizji gen. Ruffina, bo dywizja gen. Villatte'a dopiero maszerowała tutaj z miasteczka Riaza. Ponieważ trudno było uderzyć w ciasnej kolumnie wprost na hiszpańską baterię, więc postanowiono rzucić najpierw woltyżerów. Jako pierwsi ruszyli naprzód woltyżerowie z 96. pułku piechoty, a za nimi 9. i 24. pułku. Jednak dostali się pod morderczy ostrzał piechoty hiszpańskiej, która znajdowała się po obu stronach drogi. Mimo, że gen. Ruffin rzucił im do pomocy kilka kompanii fizylierów, atak utknął w martwym punkcie.
Wróćmy jednak do ppor. Niegolewskiego i jego szwadronu, który około 10.20 powrócił wraz z jeńcem hiszpańskim. Jeńca zaprowadzono od razu przed cesarskie oblicze, a przy okazji doniesiono Napoleonowi, że podjazd utracił jednego – wziętego do niewoli – człowieka. W obliczu wroga była to fatalna wiadomość, ponieważ jeniec mógł wyjawić Hiszpanom informacje o siłach, którymi dysponowali Francuzi.
Poirytowany dotychczasowym przebiegiem ataku cesarz wpadł we wściekłość. Rozkazał dowodzącemu kawalerią gwardii cesarskiej gen. Montbrun, aby wysłał jednego ze swoich adiutantów do służbowego szwadronu szwoleżerów gwardii z rozkazem wykonania szarży na pierwszą baterię hiszpańską. Oto jak opisuje atak na pierwszą baterię dowodzący w tym czasie służbowym, III szwadronem, szef Jan Kozietulski:
Natychmiast przybywa do mnie jeden z generałów i woła: „Polacy, naprzód”. Pułk nasz był za mną o wystrzał armaty, posuwam się z moim szwadronem; przybywa drugi adiutant cesarski i woła: „Letka jazda kłusem” – puszczamy się kłusem. Biegnąc koło cesarza wykrzyknęliśmy: „Niech żyje cesarz”. On rzekł do nas: „Polonais prenez moi ces canons”.
I... zaczęło się. Najpierw szwoleżerowie dostali się pod obstrzał znajdującej się po obu stronach doliny piechoty hiszpańskiej. Gdy znaleźli się kilkadziesiąt metrów od pierwszej hiszpańskiej baterii, rozległa się salwa armatnia, która zmieszała szwoleżerów, jednak dzięki przytomności umysłu Kozietulskiego zdołali się oni zebrać i zdobyć baterię. Po pokonaniu tej pierwszej przeszkody sytuacja grupy atakującej wcale się nie poprawiła, gdyż nadal znajdowała się ona pod ogniem piechoty, a w dodatku ostrzał rozpoczęła druga bateria nieprzyjacielska. Tak więc nie chcąc narażać swoich ludzi na niepotrzebne straty, Kozietulski rozkazał szarżować na drugą baterię. Oddajmy tym razem głos ppor. Andrzejowi Niegolewskiemu, którego pluton dopędził resztę szwadronu, gdy ten szykował się do ataku na drugi rząd hiszpańskich armat:
„Dopędzając szwadron, a dopędziłem go po zdobytej pierwszej baterii, zastałem kilku żołnierzy, między innymi, gdyż mi to bardzo dobrze w pamięci zostało, i Konopkę z 7 kompanii na kasztanowatym koniu z białą grzywą, skupionych w zagięciu, w którym pierwsze piętro armat ustawione było. W pierwszej chwili ogromnego ognia zatrzymali się oni tam poza szwadronem dalej pędzącym. Widząc mnie obok nich pędzącego galopem, na jaki tylko mój doniec mógł się był zdobyć, wołali na mnie:
– Panie poruczniku, panie poruczniku, nie jeździj, bo tam bardzo strzelają!
W mgnieniu oka przecież, gdy widzieli, żem nie tylko na ich przestrogę nie zważał, ale przeciwnie, rzuciwszy im kilka ostrych słów z wykrzyknieniem „En avant! Vive l’Empereur!” w jednej chwili jużeśmy się złączyli ze szwadronem. Kozietulskiemu na początku konia ubito i tenże wskutek tego z szeregu nacierających, nie mogąc szwadronu gonić, cofnął się. Komenda ze starszeństwa Dziewanowskiemu przypadła. Szwadron rozpuściwszy się w górę, przy odgłosach „En avant! Vive l’Empereur!” innej komendy nie słyszał i nie potrzebował. Wszyscy tam bowiem: kapitan, porucznik, żołnierze jednym zapałem zgrzani, jeden i ten sam odgłos wydając, jednym pędem, nie zważając ani na cofnięcie się Kozietulskiego, ani też na poległych i ciągle padających oficerów, kolegów, wąwóz zdobyli i w pędzie samym armaty zdobywają, kanonierów, nie zatrzymując się rąbali.”
Po zdobyciu drugiej baterii doszło do analogicznej sytuacji jak piętro niżej. Szwoleżerowie, którzy byli rażeni ogniem działowym i z broni ręcznej, zdecydowali się szarżować na trzeci rząd hiszpańskich dział. Tym razem, po zranieniu szefa Kozietulskiego, szwadron prowadził dowódca 3. kompanii, Jan Nepomucen Dziewanowski. Trzecia bateria została zdobyta przez szczątki 7. kompanii pod dowództwem Piotra Krasińskiego. Dowodzący atakiem kapitan Dziewanowski został śmiertelnie ranny, a jego kompania przestała praktycznie istnieć. W tym momencie pozostała szwoleżerom do zdobycia ostatnia, 10-działowa bateria na szczycie przełęczy. Krasiński zebrał pozostających jeszcze na placu boju około 40 kawalerzystów i ruszył w kierunku wyjścia z wąwozu. Jednak salwa artyleryjska zwaliła go z konia. W tym momencie komendę przejął jedyny oficer wśród atakujących - Andrzej Niegolewski, oto jego relacja:
„Jak po ustąpieniu szefa Kozietulskiego, tak teraz, lubo Dziewanowski leżał zwalony z konia, przecież resztki szwadronu nie zatrzymały się, ale tym samym pędem zdobyły i czwartą baterię. Za tą już otwierał się niejaki przestwór między górami. Na widok koło budynku zebranej piechoty hiszpańskiej w kupie, po lewej stronie gościńca, wstrzymałem konia w miejscu. Dotąd bowiem, nie zatrzymując się ni nie oglądając się, wpadłem do wąwozu, pędziłem z okrzykiem: „En avant! Vive l’Empereur!” wśród gradu kul. Postrzegłszy tu przy sobie paru szwoleżerów, a za sobą wachmistrza Sokołowskiego na kulawym koniu, zawołałem:
– Gdzie nasi?
Sokołowski odparł:
– Poginęli!
Wielu legło istotnie, drudzy konie potracili, inni zostali w tyle, inni jeszcze, pędząc z góry, rozpierzchli się na prawo i na lewo, gdyż, jak już powiedziałem, był jaki taki przestwór między górami. Piechota hiszpańska z boku ciągle nas raziła, przy owej zaś baterii czwartej poza nami stało jeszcze kilkunastu hiszpańskich kanonierów. Krzyknąłem:
– Sokołowski! Uderzmy na nich!
I uderzyliśmy z tą garstką. Hiszpanie uciekli, a biedny Sokołowski powiększył swą śmiercią liczbę poległych w tym boju kolegów. Nie widziałem koło siebie i owych kilku szwoleżerów. Wtem koń, krwią plujący, padł pode mną od strzału działowego. W okamgnieniu kilku Hiszpanów uciekających nawróciło, a dwóch z karabinów mi do głowy przyłożonych dało ognia. Kule atoli opieką nade mną wszechmocnej opatrzności ograniczyły się na zadaniu mi tylko ran ciężkich. Rzadko komu tak z bliska śmierć zagląda w oczy. Widziałem karabiny na głowie, słyszałem obadwa strzały, poczułem mdlenie, ale jednak zrozumiałem Hiszpanów wołających:
– Na prawo, na prawo, nadchodzi, nadchodzi!
W tej chwili dziewięć razy pchnięto mnie bagnetem, obrano z pieniędzy, a konia zostawiono na mnie. Razy bagnetów ocknęły mnie w bólu i sprawiły, żem się poczuł przy życiu i wrócił do zupełnej przytomności umysłu. Otoczony Hiszpanami, w obawie, by mnie u nich los zwyczajny jeńców, to jest śmierć w mękach, nie spotkała, nawet odetchnąć nie śmiałem. Wkrótce słyszeć się dały coraz głośniej bębny i okrzyki: „En avant! Vive l’Empereur!”. I zaraz ujrzałem naszych i szaserów francuskich.
Oddziałami, które ujrzał podporucznik były: pluton strzelców konnych gwardii oraz szwadron szwoleżerów pod dowództwem szefa Tomasza Łubieńskiego, które nie zatrzymały się na przełęczy i podjęły pościg za Hiszpanami w kierunku Buitrago. W jakiś czas potem – minął pewnie kwadrans – na przełęcz wbiegli zdyszani francuscy woltyżerowie z 96. pułku piechoty liniowej. To oni zabezpieczyli armaty zdobyte wcześniej przez Niegolewskiego i uwolnili wreszcie spod konia tego dzielnego oficera. Zaniesiono go pod hiszpańskie działa, gdzie nieco później dwu chirurgów zajęło się opatrzeniem ran. Przy omdlałym skupiło się paru szwoleżerów, którzy potracili konie w ataku na czwartą baterię.
Na przełęcz wjechał teraz marszałek Bessieres, dowodzący kawalerią gwardii. Były z nim m.in. 2 i 4 szwadrony pułku szwoleżerów, które teraz pod wodzą grosmajora Dautancourta rzucono w pościg za Hiszpanami drogą na Madryt. Marszałek, któremu już powiedziano, że pod hiszpańską baterią leży ppor. Niegolewski, zbliżył się do rannego Polaka i rzekł do niego, zsiadłszy z konia:
– Młody człowieku, cesarz widział piękną szarżę lekkokonnych. Potrafi z pewnością docenić waszą brawurę.
Niegolewski, przekonany, że rany, jakie otrzymał, są śmiertelne, odpowiedział z trudem, wskazując na działa:
– Monseigneur, umieram, oto armaty, które zdobyłem. Powiedz o tym cesarzowi!
- - - - - - - - - - -
January Suchodolski: „Samosierra”
(porównaj 3 obrazy tegoż autora związane z Somosierrą)
Najczęściej określa się czas trwania szarży na około 8 minut. Wyniki szarży 3. szwadronu na przełęcz Somosierra były wprost niezwykłe. Nie tylko zdobyta została ta wyjątkowo trudna pozycja i otwarta w ten sposób droga na Madryt, ale jeszcze w rozsypkę poszedł cały, blisko 10-tysięczny, korpus don Benito San Juana. Zdobycie czterech kolejnych baterii stało się sygnałem do bezładnej ucieczki, w której nie słuchano już przełożonych, tylko starano się ratować przed wzięciem do niewoli. Hiszpańska piechota uciekła w góry, na prawo i lewo od traktu. Polscy szwoleżerowie pędząc drogą na Buitrago, gdzie dotarli późnym popołudniem, zagarnęli po drodze kilkuset jeńców spośród tych, którzy uciekali w kierunku Madrytu. Dalszych parę tysięcy pochwycili francuscy woltyżerowie, posłani przez Ruffina zboczami doliny. Łącznie w ręce Polaków i Francuzów wpadło około 3 tys. hiszpańskich żołnierzy, znaczna część oficerów i niemal wszyscy dowódcy pułków i batalionów broniących Somosierry. Pamiętajmy także o tych 16 armatach, ustawionych w cztery baterie, które zagarnął w swej niebywałej szarży 3. szwadron polskich szwoleżerów. Bezsprzecznie szarża w wąwozie Somosierry była jednym z najbardziej doniosłych wyczynów naszych wojaków na półwyspie iberyjskim. Dzięki temu w kilka dni później armia francuska mogła opanować Madryt i przywrócić na tron Józefa Bonaparte.
Jednak udział szwoleżerów w działaniach armii napoleońskiej na terenie Hiszpanii nie potrwał już długo. Po zwycięstwie pod Somosierrą towarzyszyli oni Napoleonowi w drodze do Madrytu. Hiszpańska stolica broniła się bardzo słabo i Francuzi wkroczyli tam bez trudności. Pobyt w Madrycie trwał jednak krótko, bo trzeba było ruszyć przeciwko angielskiemu korpusowi ekspedycyjnemu gen. Moore'a. Armia francuska – w tym oczywiście także polscy szwoleżerowie – przekroczyła wtedy w bardzo trudnych warunkach górskie pasmo Guadarrama.
Napoleon pozostał w Hiszpanii tylko kilka tygodni. Na wieść o przygotowaniach Austrii do wojny pośpieszył do Paryża. Wiosną 1809 roku ściągnięto do Francji polskich szwoleżerów, którzy rozlokowali się w Chantilly pod Paryżem, na następnie podążyli na front austriacki.
Po zakończeniu wojny z Austrią dwa szwadrony szwoleżerów powróciły do Hiszpanii, jednak nie uczestniczyły one w działaniach wojennych. Rozmieszczono je w rejonie Valladolid, w północnej części kraju, gdzie pełnili przede wszystkim służbę garnizonową, ucierając się z partyzantami. Pod koniec 1811 roku szwadrony te zostały ściągnięte do Chantilly i na tym ostatecznie zakończyła się „hiszpańska przygoda” szwoleżerów gwardii.
_____________________________________
Post scriptum: Andrzejowi Niegolewskiemu pod Samosierrą* zadano 9 ran kłutych i dwie postrzałowe. Franciszek Morawski pisze o „ranach ośmnastu”. Musiał więc ich odnieść jeszcze kilka w innych bojach, ale to już pozostawiam dociekliwości Czytelnika.
*Samosierra - nazwa poraz pierwszy użyta przez Andrzeja Niegolewskiego w jego pamiętnikach - jest nazwą błędną („pokutującą” do dziś, ale na szczęście coraz rzadziej).
_____________________________________
Dla www.klasaa.net ze strony internetowej
http://histmag.org/?magazyn=54&id=296
(ilustracje z innych stron) wybrał, skrócił
i opracował: Leonard Dwornik
|