MÓJ UDZIAŁ W OPERACJI „BURZA”
INTERNOWANIE I ZSYŁKA.
____________________________________________________________________________
SPIS TREŚCI:
Zamiast przedmowy – Waldemar Handke
Mój udział w operacji „Burza” – Stanisław Sznigir
* „Bohdanka” – mój oddział w AK
* Akcja Wsielub – udany początek z tragicznym epilogiem
* Ostatnia bitwa zakończona przymusowym forsowaniem Niemna
* Próba przejścia do Warszawy
* Internowanie w Miednikach Królewskich
* Kaługa – „wcielenie” do Armii Czerwonej?
* Syberia – „ziemlanki” i wyrąb syberyjskiej tajgi na normę
* Załadunek drewna na wagony, syberyjska zima i pogrzeby w śniegu
* Wieść o zakończeniu wojny, pół roku oczekiwania na skutki, ucieczki
* Powrót do kraju przez Smoleńsk i Białą Podlaską
____________________________________________________________________________
*/ Podział tekstu Stanisława Sznigira na podrozdziały i tytuły podrozdziałów – Leonard Dwornik
__________________________
Zamiast przedmowy.
Operacja „Burza” najsilniej dala znać o sobie na wschodnich kresach II Rzeczypospolitej. To tam właśnie duże zgrupowania Armii Krajowej podejmowały samodzielne próby wyzwalania ziem polskich i oczyszczania ich z okupanta hitlerowskiego.
Jednym z takich terenów był okręg Nowogródzki Armii Krajowej, który obok Wileńszczyzny stał się terenem otwartej walki AK z Wehrmachtem. w ramach operacji „Ostra Brama”, która stanowiła fragment planu „Burza”. Miała ona doprowadzić do samodzielnego oswobodzenia Wilna przez oddziały Armii Krajowej. W ramach odtwarzania jednostek Wojska Polskiego - okręg Nowogródzki odtwarzał m.in. 77 Lidzki pułk piechoty Armii Krajowej.
Zawiązkiem VIII batalionu, tego właśnie pułku, był oddział noszący nazwę „Bohdanka”. Oddział ten liczący początkowo niewiele ponad kompanię, szybko się rozrastał. Mimo, że batalion „Bohdanka” nie wziął udziału w operacji „Ostra Brama” - to i tak nie uchroniło to jego żołnierzy - od podzielenia losu innych AK-owców biorących udział w wyzwalaniu Wilna. Podobnie jak inne oddziały AK tego rejonu zostali rozbrojeni i internowani przez NKWD.
Wspomnienia p. Stanisława Sznigira - pseudonim „Lis” - żołnierza VIII batalionu 77 Lidzkiego P.P. AK, obejmujące okres operacji „Burza” na północno-wschodnich kresach Rzeczypospolitej, są niewielkim wycinkiem historii tamtych czasów, pokazującym wysiłek żołnierzy konspiracyjnego Wojska Polskiego, włożony w walkę z hitlerowskim okupantem.
Wartość tych wspomnień polega nie na tym, że wnoszą coś nowego, coś odkrywczego do dziejów walki Armii Krajowej, lecz na tym, że pokazują tę walkę oczami młodego wówczas chłopca, szeregowego żołnierza batalionu „Bohdanka”. Pokazują trud, wysiłek i poświęcenie, którym płacili żołnierze Armii Krajowej za chęć walki z okupantem.
Dodatkową wartością tej garści wspomnień jest pokazanie „dalszego ciągu” losów żołnierzy Armii Krajowej, zwłaszcza tych z Kresów Wschodnich - tj. internowania i uwięzienia przez Sowietów, a potem wywózka, i krótszy lub dłuższy pobyt w łagrach Sybiru. To co przez długie lala było tematem co najmniej niewygodnym - tu pokazane jest jako prosta kontynuacja losu, jako konsekwencja uwikłania w wielką politykę, jako konsekwencja znalezienia się żołnierzy Armii Krajowej w wielkim „imadle” zaciskającym się na wiele lal na środkowej Europie.
Jest jeszcze wśród nas wielu żołnierzy Armii Krajowej, którzy uczestniczyli w tamtych wydarzeniach; warto by i oni spróbowali zapisać obraz tamtych dni. To nieprawda, że to co przeszli było mniej ważne, że uczestniczyli w „mniej ważnych” akcjach. Ich walka, ich pamięć składa się na tamte dni, ich obraz jest bardzo potrzebny.
Waldemar Handke
__________________________
Mój udział w operacji „Burza”
„Bohdanka” – mój oddział w AK.
Walczyłem w szeregach Armii Krajowej na Ziemi Nowogródzkiej. Jest to piękna kraina geograficzna. Posiada bardzo bogaty świat roślinny i zwierzęcy. Uroku jej dodają duże kompleksy leśne - lasy sosnowe i mieszane ciągną się nieprzerwanym pasmem dziesiątki kilometrów.
Na Ziemi Nowogródzkiej są też trzy duże puszcze: Puszcza Nalibocka, Puszcza Lipiczańska i Puszcza Bersztańsko-Ruska. Były więc to wspaniałe, stworzone przez naturę, warunki do prowadzenia walki partyzanckiej.
Województwo Nowogródzkie w okresie międzywojennym należało do Rzeczypospolitej. Zamieszkałe ono było w większej części przez Polaków. Białorusini byli mniejszością narodową.
17 września 1939 r. województwo to jak i inne województwa wschodnie Rzeczypospolitej, zostały zagarnięte przez Rosję Sowiecką. Od pierwszych dni panowania władzy bolszewickiej rozpętał się terror osławionego, stalinowskiego NKWD. Jego pierwszymi ofiarami była polska inteligencja. Rodziny urzędników państwowych, oficerów, policjantów, sędziów, prokuratorów, leśniczych i wielu innych grup, zostały skazane przez NKWD na wyniszczenie. Najbardziej wypróbowaną bolszewicką metodą było wywożenie rodzin „wrogów ludu” w głąb Związku Radzieckiego - na Syberię, do Kazachstanu, względnie innych regionów oddalonych od domu o tysiące kilometrów.
Masowe wywożenie ludności polskiej z terenów wschodniej Polski odbyło się w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 r. oraz w czerwcu 1941 r. Oblicza się, że ogółem w okresie panowania władzy bolszewickiej na tych terenach zostało wywiezionych około 2 milionów Polaków.
W czerwcu 1941 r. wschodnie województwa Polski zagarnął nowy okupant i nowy prześladowca narodu polskiego. Gdy w roku 1942 terror władz okupacyjnych niemieckich zaczaj się wzmagać, na ziemiach wschodnich powstał ruch oporu [autor ma na myśli partyzantkę AK, bo ruch oporu powstał na ziemiach wschodnich jeszcze pod okupacją sowiecką w I939 r. – przyp. W.H.].
Początkowo w głębokich lasach, w małych osiedlach, niedostępnych dla Niemców, powstawały coraz to nowe i nowe oddziały partyzanckie, które rozrastały się pod względem liczebnym i ustawicznie dozbrajały się zdobywając broń i amunicję od Niemców. Najlepszym i jedynym sposobem zdobywania broni były zasadzki w lesie i rozbrajanie niedużych oddziałów Wehrmachtu i policji niemieckiej, bądź napadanie w nocy na mniejsze placówki niemieckie.
Do totalnej walki, walki na śmierć i życie Armii Krajowej z Niemcami doszło po wydaniu rozkazu przez Komendę Główną AK 20 listopada 1943 r. o rozpoczęciu akcji pod kryptonimem „Burza”. Szczególne nasilenie tych walk miało miejsce wiosną 1944 r. Do tego czasu siły zbrojne Armii Krajowej bardzo się rozrosły. Oblicza się. że na terenie ziem polskich wiosną 1944 r. było pod bronią około 400 tys. żołnierzy [liczba ta może się odnosić do zaprzysiężonych członków AK, a nie do znajdujących się „pod bronią” - przyp. W.H.]. Należy podkreślić, że była to potężna armia dość dobrze uzbrojona i ujęta w wojskowe struktury organizacyjne. Kraj był podzielony na okręgi. Okręgi posiadały swoje brygady, pułki, bataliony, kompanie itd. [Określeń tych nie należy odnosić do przedwojennych struktur wojskowych WP, były to oddziały partyzanckie. Dla porównania Dywizja Piech. WP liczyła ok. 17 tys. ludzi, największa DP AK 27 Wołyńska DP AK miała ok. 7,5 tys. ludzi - przyp. W.H.].
W Okręgu Nowogródzkim Armii Krajowej wiosną 1944 r. było 7700 żołnierzy, którzy z bronią w ręku walczyli z Niemcami i prawie dwa razy tyle Polaków, którzy bardzo aktywnie działali w konspiracji. Podkreślić trzeba, że siatka konspiracyjna w Okręgu Nowogródzkim była bardzo dobrze zorganizowana. Miała ona swoje „wtyczki” wszędzie, w urzędach niemieckich, w zakładach pracy, na dworcach kolejowych, a nawet w policji i służbie więziennej.
Konspiracja oddawała ogromne usługi partyzantom, np. informowała kiedy przejeżdżał daną linią pociąg na front wschodni, kiedy Niemcy będą przewozić więźniów itp.
Komendantem Okręgu Nowogródzkiego AK był ppłk Janusz Prawdzic-Szlaski. Walczyłem w oddziale partyzanckim noszącym nazwę „Bohdanka”. Był to VIII batalion 77 p.p. AK wchodzący w skład Zgrupowania Nadniemeńskiego. Liczył on około 350 ludzi. Składał się z 4 plutonów. Dowódcą batalionu był por. "Jastrzębiec" (Władysław Mossakowski) - oficer zawodowy WP. Przybył on na ziemię Nowogródzką jako zbieg z Oflagu Woldenberg. Był odznaczony dwukrotnie krzyżem Virtuti Militari, jeden za wybitną odwagę i inicjatywę w dowodzeniu w kampanii wrześniowej, drugi za ucieczkę z obozu Woldenberg. VIII batalion stacjonował w miejscowościach leżących tuż nad Niemnem, po jego północnej stronie. Rozkaz KG AK o rozpoczęciu „Burzy” określał zadania dla Okręgu Nowogródzkiego tj. wzmożenie akcji partyzanckiej i dywersyjnej, a przede wszystkim atakowanie linii kolejowych: Brześć-Baranowicze-Mińsk-Moskwa, Wołkowysk-Lida-Mołodeczno, Baranowicze-Słonim-Wołkowysk, a także pięć głównych szos wymienionych w rozkazie.
W okresie trwania akcji "Burza" w Okręgu Nowogródzkim oddziały partyzanckie Armii Krajowej stoczyły 156 bitew i potyczek z Niemcami. Niektóre z nich były bardzo ciężkie i krwawe.
Partyzantka paraliżowała Niemcom całą gospodarkę. Wiosną 1944 r. całe połacie Okręgu Nowogródzkiego, szczególnie na północ od Niemna, były w rękach partyzantów. Armia Krajowa była gospodarzem tych ziem.
Również VIII batalion 77 p.p. AK „Bohdanka” przeprowadził wiele akcji bojowych. Opisać je wszystkie dokładnie jest z wielu względów niemożliwością. Ograniczę się więc do opisania tylko dwóch. Wybrałem je dlatego, że świadczą one dobitnie o wielkiej odwadze, o bohaterstwie, wręcz o heroizmie żołnierzy Armii Krajowej i ich gotowości do największych ofiar dla swej Ojczyzny aż do oddania dla niej życia.
Akcja Wsielub – udany początek z tragicznym epilogiem.
Opiszę tzw. „Akcję Wsielub”. Wsielub to niewielkie miasteczko liczące około 2-3 tys. mieszkańców, leżące w odległości 14 km na północ od Nowogródka, a o 25 km od miejsc postoju „Bohdanki”. Było to miasteczko bardzo silnie strzeżone przez okupanta, ponieważ dokoła były oddziały partyzanckie. Na skraju miasteczka po jego wschodniej stronie rozciągał się bardzo duży park. W jego środku stał pałac będący własnością hr. O'Rourke. W tym pałacu usadowiła się żandarmeria. Wokoło pałacu były bunkry - teoretycznie były one nie do zdobycia dla partyzantów. Około 200-300 metrów od pałacu na skraju parku, stał duży murowany, piętrowy budynek. Mieściła się w nim policja w liczbie około 30 ludzi. Z relacji miejscowej komórki AK wynikało, że policja, a szczególnie żandarmeria są, bardzo dobrze uzbrojone.
Na drugim krańcu miasteczka, po jego zachodniej stronie, w szkole, stacjonowała duża jednostka wojskowa. Było to wojsko białoruskie, walczące razem z hitlerowcami przeciwko Czerwonej Armii. Dowódcą tych jednostek był gen. Rahula.
U wylotu trzech głównych ulic były zbudowane potężne bunkry, w których policja miała posterunki.
Na początku maja 1944 r., po dokładnym rozeznaniu sytuacji, przy pomocy konspiracji, dowódca batalionu „Bohdanka” por. „Jastrzębiec” postanowił zdobyć to miasteczko. Celem akcji było przede wszystkim zdobycie broni i amunicji, której zaczynało w batalionie brakować, ponieważ do oddziału zgłaszali się nowi ochotnicy. Drugim celem było zlikwidowanie niemieckiej placówki i poszerzenie terenów zajmowanych przez Armię Krajową.
Pewnego dnia, na początku maja pod wieczór dowódca wydał rozkaz wymarszu w kierunku Wsielubia. Marsz trwał całą noc. Nad ranem cztery plutony (po 30 żołnierzy każdy) dotarły blisko Wsielubia i zamaskowały się na skraju lasu. Przez cały dzień trwały intensywne przygotowania do akcji. Dowódcy plutonów studiowali plan; miasteczka, rozlokowanie i umocnienia Niemców. Przydzielali konkretne zadania pododdziałom a nawet konkretnym partyzantom.
Zadania były powtarzane, utrwalane, a następnie sprawdzane, czy zostały dobrze zrozumiane i przyswojone. Nadmienię tylko, iż żołnierze cały dzień byli głodni i spragnieni. Dowódcy pocieszali ich, że zaspokoją, głód po zdobyciu żandarmerii i policji. Przez cały dzień, a szczególnie wieczór czekano na hasło.
Nadeszła ta upragniona chwila. Goniec konspiracji przyniósł magiczne słowo, które miało umożliwić otwarcie bram niemieckich bunkrów i dostanie się do ich wnętrza. Słowo to brzmiało „Dynaburg”. Około północy por. „Jaslrzębiec” wydał rozkaz wymarszu do akcji. Żołnierze pełni napięcia, z cichą a żarliwą modlitwą, szli w kierunku celu wyprawy. Szli z zapałem i entuzjazmem, a jednocześnie z lękiem o swoje życie. Jest to przecież naturalny odruch ludzki w chwili zagrażającego niebezpieczeństwa.
Akcja była bardzo dobrze przygotowana, ale ryzyko było wielkie. W wypadku potknięcia, niepowodzenia, czekała niechybna śmierć.
Pierwszy pluton pod dowództwem ppor. „Turkucia” (Józef Zwinogrodzki) wyruszył do zdobycia trzech bunkrów strzegących wejść do miasteczka. Do każdego bunkra, od jego frontu, szło dwóch żołnierzy. Na głos „Halt”, „Parole” padała odpowiedź „Dynaburg”. Oznaczało to, że idą swoi, więc otwierały się drzwi wejściowe. Wchodzili do środka dwaj partyzanci, a za nimi inni, którzy pod osłoną nocy podkradli się z innej strony. W ciągu kilku minut trzy bunkry zostały zdobyte bez próby oporu, a załogi ich zostały rozbrojone.
Następne zadanie to zdobycie posterunku policji. Było to zadanie dla drugiego plulonu pod dowództwem ppor. „Jarosza”. Przed posterunkiem stał wartownik, oczywiście dobrze uzbrojony. Miał automat, dużo amunicji i dwa granaty za pasem. Prosto do niego, środkiem ulicy, szło dwóch partyzantów w niemieckich mundurach. Na wezwanie „Halt” – „Parole” padła odpowiedź: "Dynaburg". Wartownik, zgodnie z regulaminem pozwolił im podejść do siebie. Wówczas jeden z partyzantów przystawił policjantowi pistolet do skroni i zażądał oddania broni. Oznajmił, że jest żołnierzem Armii Krajowej. Po odebraniu automatu i granatów polecił, aby prowadził na wartownię. Policjant był bardzo zaskoczony, wystraszony ale posłuszny. Z chwilą, gdy wartownia tj. dyżurny policjant i śpiąca tam zmiana, byli rozbrojeni, partyzanci, którzy wyznaczonymi im ścieżkami, pod osłoną ciemności dotarli do budynku i na dany im sygnał wbiegli do poszczególnych pomieszczeń, oświetlili wnętrza latarkami, obudzili śpiących policjantów, rozkazali im cicho i spokojnie leżeć w łóżkach. Powiadomili, że są oddziałem Armii Krajowej, który przyszedł tu, aby rozbroić i zlikwidować posterunek policji niemieckiej.
Wyznaczeni partyzanci pozabierali wszystka, broń. Opuszczając posterunek nakazali policjantom, aby leżeli w łóżkach cicho i spokojnie do rana, a potem poszli do swoich domów.
Tak wiec wykonanie drugiego zadania, to jest opanowanie posterunku policji powiodło się. Wzięto posterunek bez jednego wystrzału. Całość akcji trwała zaledwie kilka minut. Zdobyto przy tym dużo broni i amunicji. Pluton ppor. „Jarosza” odszedł na wyznaczone miejsce koncentracji po akcji.
Nadeszła kolej na wykonanie zadania przez trzeci pluton dowodzony przez ppor. „Gastona”. Pluton ten miał najtrudniejsze zadanie, zdobycie pałacu z posterunkiem żandarmerii.
Początek akcji był identyczny jak w dwóch poprzednich sytuacjach. Dwóch partyzantów uzbrojonych w automaty i granaty, w niemieckich mundurach szło środkiem drogi prosto do bramy bunkra. Gdy żandarm zobaczył idących krzyknął: "Halt" - "Parole". Padła odpowiedź: "Dynaburg". Żandarm mimo, że usłyszał właściwą odpowiedź puścił do idących kilka serii. Rażeni silnym ogniem padli martwi. Widząc to ppor. „Gaston” dał rozkaz do szturmu na bunkier. Około dwudziestu żołnierzy poderwało się i razem z dowódcą rzuciło się prosto pod lufy niemieckich karabinów.
Z kilku wylotów bunkra runęła lawina ognia. Chwila, i wszyscy padli martwi na ziemią. Padł również dowódca plutonu ppor. „Gaston”. Żandarmi rozwścieczeni oświetlili całe miasteczko racami i strzelali ze wszystkich otworów bunkrów na oślep. Zastępca dowódcy widząc, że następny atak na bunkier to niechybna śmierć, dal rozkaz wycofania się. Próba zabrania kolegów żołnierzy nie powiodła się, gdyż podczołgiwanie się na drogę, gdzie leżeli zabici, powodowało lawinę ognia. Udało się jedynie wydostać ciało dowódcy trzeciego plutonu ppor. „Gastona”.
Po tragicznym w skutkach ataku na żandarmerię, żadnych szans nie miał pluton czwarty, który miał zaatakować szkołę i rozbroić stacjonujących tam "Rahulowców". Huraganowy ogień żandarmerii postawił ich na nogi. Dla odstraszenia ewentualnych napastników zaczęli oni strzelać na oślep. Próba ataku żołnierzy na szkołę została błyskawicznie odparta strumieniami ognia z broni maszynowej. Podczas tego zrywu kilku żołnierzy zostało zabitych, a dowódca VIII batalionu „Bohdanka” por. „Jastrzębiec” ciężko ranny. Gdy partyzanci wynosili swego dowódcę z pola walki przyłożył on sobie pistolet do skroni i pociągnął za spust. Nikt do dziś dnia nie zna motywów tej desperackiej decyzji. Domyślaliśmy się potem, że prawdopodobnie powodem dobicia się por. „Jastrzębca” była szaleńcza decyzja ataku na tak dobrze strzeżone miasteczko i w konsekwencji porażka.
Po dotarciu do lasu, ochłonięciu i krótkim odpoczynku przeprowadziliśmy rachunek. Okazało się, że zdobyliśmy ok. 50 karabinów, kilka skrzyń amunicji i kilka skrzyń granatów. Za tę zdobycz zapłaciliśmy ogromna cenę - cenę osiemnastu młodych istnień ludzkich, w tym dwóch dowódców - dowódcę baonu por. „Jastrzębca” i dowódcę plutonu ppor. „Gastona”. To była tragiczna akcja VIII batalionu 77 p.p. AK „Bohdanka”.
Pogrzeb ppor. „Gastona” odbył się na cmentarzu wiejskim. Po pożegnalnym przemówieniu batalion oddał trzy salwy karabinowe. Wszyscy stojący nad grobem żołnierze mieli blade skamieniałe twarze. Na tym grobie postawiliśmy biały brzozowy krzyż.
Pragnę podkreślić, że ogromną rolę w przygotowaniu całej akcji batalionu „Bohdanka” na Wsielub odegrali pan Bohdan Czarkowski i jego siostra Ada Zienkiewicz - oboje po wojnie mieszkający we Wschowie. Mieszkanie ich we Wsielubiu było punktem kontaktowym pomiędzy konspiracją a oddziałem partyzanckim. Z mieszkania były donoszone do „Bohdanki”, przez łączników, dokładne plany Wsielubia i informacje o umocnieniach, liczebności i uzbrojeniu stacjonujących żołnierzy i żandarmów.
Po wejściu partyzantów do miasteczka pan Bohdan Czarkowski prowadził pluton czwarty - mający zdobyć szkołę i był świadkiem m.in. śmierci dowódcy batalionu por. „Jastrzębca”. Po nieudanej wyprawie „Bohdanki” na Wsielub pan Czarkowski jego siostra przeszli z konspiracji do czynnej służby w Armii Krajowej, w batalionie „Bohdanka” („Jamioła” i „Stokrotka”).
Epilogiem do tragicznej wyprawy będzie podanie przyczyn klęski. Po powrocie z wyprawy dowódcy i żołnierze długo dociekali, dlaczego żandarm widząc dwóch idących w autentycznych niemieckich mundurach ludzi, którzy podają właściwe hasło otworzył do nich ogień? Dlaczego żandarmi, podczas próby ataku partyzantów pod dowództwem ppor. „Gastona” na bunkier, błyskawicznie otworzyli ogień ze wszystkich wylotów bunkra? Po głębokiej analizie można było dojść do wniosku, że żandarmi nie spali, lecz siedzieli w bunkrach i czekali na partyzantów. Zagadki tej nikt nie mógł rozwikłać. Dopiero parę lat po wojnie dowiedzieliśmy się, że powodem była zdrada. Polacy, którzy przyjechali ze Wsielubia na tzw. Ziemie Zachodnie jako repatrianci przywieźli taką wieść, że jeden z żandarmów miał w miasteczku kochankę, niestety Polkę. Kobieta ta miała kontakt z konspiracją. Wiedziała, że wieczorem ok. północy przyjdą partyzanci likwidować niemiecką placówkę. Podobno długo się wahała, jak ma postąpić i ostatecznie miłość i lęk o kochanka wzięły górę nad uczuciem patriotyzmu. W ostatniej chwili pobiegła i uprzedziła żandarmów. Repatrianci ze Wsielubia nie przekazywali tej wiadomości anonimowo lecz wymieniali konkretną osobę - młodą dziewczynę. Ręka sprawiedliwości jej nie dosięgnęła (umarła już dawno - śmiercią naturalną).
Ostatnia bitwa zakończona przymusowym forsowaniem Niemna.
Po śmierci por. „Jastrzębca” nowym dowódcą VIII batalionu został mianowany ppor. „Jarosz” (Tadeusz Drobniak). Batalion „Bohdanka” w maju, czerwcu i na początku lipca 1944 r. stacjonował w dużej i zamożnej wsi Dokudowo. Wieś ta leżała nad Niemnem, po jego prawej stronie. Za wsią były pola uprawne ciągnące się parę kilometrów wzdłuż i wszerz.
W obawie przed obławą niemiecką w odległości kilkudziesięciu metrów za wsią. wybudowaliśmy, przy pomocy mieszkańców wsi, dwa potężne bunkry i tzw. rowy łącznikowe. W pierwszych dniach lipca 1944 r. zbliżał się front. Szosą oddaloną od nas kilka kilometrów, jechały na front duże, doskonale uzbrojone jednostki Wehrmachtu. Natomiast z frontu wycofywały się zdziesiątkowane, zmoczone, nieduże oddziały.
Dowódca „Bohdanki” wydał rozkaz, by poszczególne plutony wycho¬dziły na drogę, urządzały zasadzki i rozbrajały Niemców. Zasadzek było kilka. Opiszę jedną z nich, najciekawszą i świadczącą o niezwykłej odwadze partyzantów. Była to ostatnia zasadzka „Bohdanki”. Miała ona miejsce w dniu 5 lipca 1944 r. Dzień był piękny, słoneczny. Pluton wyszedł na drogę rano, około godz. 8.00. Wybrał w losie odpowiednie stanowisko, odległe od drogi o kilkadziesiąt metrów. Partyzanci rozlokowali się w prostej linii, równoległej do drogi. Każdy żołnierz zajął wygodne stanowisko zabezpieczając się jednocześnie od kul wroga przy ewentualnej strzelaninie. Widoczność na drogę była bardzo dobra. Dowódca wybrał na zasadzkę takie miejsce, z którego było widać drogę w kierunku wschodnim na daleką odległość, dlatego aby można było jak najwcześniej zauważyć nadjeżdżający oddział niemiecki. Po mniej więcej godzinie ukazał się nieduży oddział jadący otwartymi samochodami. Przed nimi jechał samochód opancerzony. Partyzant ubrany w niemiecki mundur oficerski błyskawicznie poderwał się. podbiegł do dowódcy i powiedział, że wyjdzie na drogę. Na zastanawianie się i dyskusję nie było czasu. Uzyskał zezwolenie. Wysoki, przystojny partyzant, w dobrze dopasowanym mundurze, wyszedł na drogę i szedł zupełnie spokojnie prosto na lufy niemieckich karabinów maszynowych. Odległość pomiędzy partyzantem a samochodem pancernym malała. Gdy był już w odległości 5-6 metrów, podniósł lewą rękę i zawołał: "Halt". Samochód zatrzymał się. Partyzant zaczął mówić po niemiecku. Załoga nie spodziewając się niczego złego wysadziła głowy na zewnątrz. Wówczas partyzant błyskawicznie podniósł automat i długą serię wypuścił w kilkuosobową załogę. Na komendę dowódcy: "Ognia", linia ukryta w lesie w oka mgnieniu wysłała w kierunku Niemców lawinę pocisków karabinowych. Po przerwaniu krótkiego, lecz rzęsistego ognia, rozległy się okrzyki: "Hande hoch", Niemcy pozostali przy życiu byli bardzo pokorni i posłuszni. Poddali się nic Mawiając oporu. Po rozbrojeniu i zabraniu im wszystkiego, co było do zabrania, dowódca pozwolił im jechać dalej. Zgodnie z prawem międzynarodowym jeńców nie zabijaliśmy. Po ochłonięciu po tak silnych wrażeniach i krótkim oddechu dowódca zapytał czy ktoś potrafi uruchomić samochód pancerny i czy ktoś umie posługiwać się bronią znajdującą się w tym samochodzie. A było tam działko 40 mm i kilka ckm-ów. Szybko znaleźli się chętni fachowcy. Po usunięciu ciał zabitych i krótkiej manipulacji samochód, ku ogólnej, ogromnej radości ruszył. Była to wielka radość i duma naszego plutonu. Zasadzka się udała, nie ponieśliśmy żadnych strat w ludziach, a zdobycz była wyjątkowo bogata. Sądziliśmy, że jesteśmy jedynym oddziałem Armii Krajowej w Okręgu Nowogródzkim, który posiada samochód pancerny. Szliśmy do miejsca postoju spokojni i szczęśliwi. To uczucie towarzyszyło nam jednak niedługo. Gdy wyszliśmy z lasu usłyszeliśmy strzały. Przyspieszyliśmy kroku. Strzały wzmagały się. Gdy wyszliśmy na otwarte pole oczom naszym ukazał się widok Niemców atakujących wieś i nasze bunkry.
Okazało się, że do chwili naszego przybycia niemiecka tyraliera kilka razy podrywała się do ataku na wieś, lecz lawinowy ogień z dwóch bunkrów powstrzymywał ich. Stało się jasne, że Niemcy resztkami sił urządzili na nas obławę, w odwet za rozbicie ich oddziału.
Po rozeznaniu sytuacji nasz pluton wkroczył do walki. Szliśmy prosto na prawe skrzydło niemieckiej tyraliery. Przed nami jechał nasz samochód pancerny, ale z niemieckimi znakami rozpoznawczymi. Po jednej i drugiej stronie nastąpiła konsternacja. lecz wkrótce sytuacja się wyjaśniła, ponieważ z samochodu strzelano do Niemców.
Strzelanina miedzy nami. a oddziałem niemieckim może trwałaby i długo. Czym by się zakończyła nie wiadomo, siły były mniej więcej wyrównane. Lecz po pewnym czasie, ku naszemu przerażeniu ujrzeliśmy. że od północy idą Niemcy rozwinięci w długą tyralierę. O podjęciu walki w czystym polu nie było mowy, ponieważ siły przeciwnika przewyższały nasze wielokrotnie.
Niemiecka tyraliera posuwała się do przodu, a jej skrzydła przyspieszały kroku i zaczęły tworzyć półkole, chcieli w ten sposób zamknąć nas w kocioł i uniemożliwić ucieczkę.
Dowódca widząc sytuacji; dał rozkaz wycofywania się w kierunku Niemna. Niemcy nieubłaganie posuwali sit; do przodu i jednocześnie silnym ogniem razili nas.
Ogromną przysługę okazał nam zdobyty samochód pancerny. Cofając się razem z nami silnym ogniem powstrzymywał nacierających Niemców. W końcu zostaliśmy przyparci do samego Niemna. Czekała nas niechybna śmierć. Jedynym ratunkiem była próba forsowania tej rzeki.
Dowódca widząc beznadziejna, sytuacje, zawołał: "Żołnierze! W imię Boga, próbujmy ratować się forsując Niemen".
Wszyscy, nie zastanawiając się nad tym, jakie niebezpieczeństwo kryje w sobie rzeka, rzucili się do wody.
Niemen to piękna, nizinna spokojna rzeka. Lato 1944 r. było pogodne i upalne. Natura więc nam bardzo sprzyjała. W tym miejscu, w którym forsowaliśmy, rzeka była wyjątkowo szeroko rozlana, i dlatego była względnie płytka i spokojna.
Tyraliera niemiecka szybko zbliżała się do Niemna, my natomiast od brzegu oddalaliśmy się powoli, ponieważ płynąca woda stawiała duży opór.
Głębokość wody mniej więcej do jednej trzeciej szerokości rzeki wynosiła około 1,20 m. Była więc możliwość odwracania się i strzelania do Niemców, aby nie pozwolić im na zupełnie bezkarne zbliżanie się do nas.
Sam środek rzeki tj. główny nurt był głęboki, trzeba było przepłynąć go. Gdy pokonaliśmy ten nurt, Niemcy stali już nad brzegiem rzeki i strzelali do nas jak do kaczek.
Z ogromnym fizycznym wysiłkiem przy „akompaniamencie” gwizdu kul i zaglądającej w oczy śmierci udało się przejść przez Niemen. Stanęliśmy na brzegu zmęczeni, zdziesiątkowani i pokonani. Była to nasza ostatnia krwawa, przegrana bitwa. Ostatnie bitwa o wolną, niepodległą i suwerenną Ojczyznę.
Za wolność jeszcze walczącej Polski złożyliśmy bardzo dużą ofiarę, kilkanaście, a może nawet i kilkadziesiąt żołnierzy tej legendarnej Armii. Doliczyć się, ilu padło na polu walki i spoczęło na dnie Niemna, nie było można, ponieważ po sforsowaniu rzeki zostaliśmy już na zawsze odłączeni od pozostałych plutonów walczących w Dokudowie.
Z relacji kolegów spotkanych już w niewoli sowieckiej wynikało, że pozostałe plutony w Dokudowie walczyły z ustawicznie nacierającymi Niemcami na bunkry i rowy łącznikowe. Walka była zacięta i trwała do wieczora. Niemcy ponieśli ciężkie straty - kilkudziesięciu zabitych i wielu rannych.
Widząc, że bunkry są nie do zdobycia, że partyzanci maja broń maszynową, duży zapas amunicji i bronią się zaciekle, pod wieczór wycofali się. Partyzantów również dużo poległo. Jeden z nich został trafiony kulą w głowę w wylocie bunkra.
Próba przejścia do Warszawy.
Oddział nasz po ochłonięciu i krótkim wypoczynku pomaszerował wzdłuż Niemna, pod jego prąd, i po dotarciu do dużego i gęstego lasu rozlokował się na dłuższy wypoczynek. Wypoczynek był prawdziwie partyzancki, pod gołym niebem i na zielonej ściółce leśnej. Nie mieliśmy nic, ani do rozłożenia na ziemi, ani do przykrycia się. Natura już po raz który nam sprzyjała. Dni były upalne, więc przez cały dzień było dobrze siedzieć, leżeć lub spacerować po lesie w cieniu drzew. Noce były ciepłe, więc można było wytrzymać, i spać na gołej ziemi, bez żadnego przykrycia.
W tym miejscu przesiedzieliśmy trzy dni i trzy noce. Wszystko było¬by dobrze, gdyby nie dokuczał głód. Przez cały ten czas nie mieliśmy nic w ustach. Wysłany patrol donosił, że wszędzie są Niemcy. Było ich wszędzie dużo, ponieważ zbliżał się front. Świadczyły o tym zbliżające się salwy armatnie, w trzecim dniu naszego "biwakowania" było słychać warkot broni maszynowej i pojedyncze strzały karabinowe.
Front przeszedł i oddalał się od nas na zachód. Zostaliśmy "wyzwoleni" przez naszych "przyjaciół". Powstało więc pytanie co dalej?
Dowódca oddziału na apelu, w miejscu postoju, oznajmił, iż nie składamy broni i jako oddział pod tą samą nazwą walczymy dalej, idziemy za frontem na zachód do Warszawy i tam będziemy brać udział w przygotowywanym powstaniu.
Dowódca zaapelował do żołnierzy, aby pozostali wierni przysiędze i pokonując wszelkie trudności i przeszkody szli do Warszawy, by stanąć do ostatecznej walki o wolność Stolicy i Ojczyzny.
Maszerowaliśmy więc bocznymi, polnymi i leśnymi drogami, na zachód, do Warszawy.
Droga była bardzo daleka i uciążliwa. W napotykanych wioskach zaspokajaliśmy głód i pragnienie. Ludność polska była nam bardzo przychylna, ludność białoruska mniej.
Po paru dniach Sowieci wytropili nas, mimo, iż kryliśmy się jak mogliśmy. Samoloty zrzucały ulotki, pisane nawet po polsku, które wzywały nas do składania broni i ujawniania się. Obiecywały nam, że będziemy mogli wrócić do domów, do matek i żon, a kto chce walczyć, będzie mógł wstąpić do polskiego wojska. Dowódca wydał rozkaz, że nie poddajemy się i nie składamy broni, idziemy do Warszawy.
Szliśmy więc dalej lasami przez kilka dni, a raczej kilka nocy. Pewnego dnia rankiem, tuż po wschodzie słońca doszliśmy do małej rzeczki. Dowódca powiedział, że sforsujemy tę rzeczkę, a następnie przejdziemy przez dość dużą polanę, i będziemy już bezpieczni, ponieważ wejdziemy w bardzo duży kompleks leśny, w którym Sowieci nas nie dosięgną.
Z chwilą gdy przeszliśmy rzekę i zmoknięci wyszliśmy na środek polany, ujrzeliśmy sowieckiego lejtienanta cwałującego na koniu i wołającego „Stój”, „Stój”. Zatrzymaliśmy się i ku naszemu przerażeniu ujrzeliśmy mrowie sowieckich żołnierzy, wychodzących z lasu ze wszystkich kierunków i biegnących do nas.
Był to regularny pierścień, zacieśniający się w miarę zbliżania się do nas. Żołnierze oczywiście byli w pogotowiu bojowym, trzymali gotowe do strzału karabiny i pepesze. Zatrzymali się przed nami ok. 20-30 m. Wówczas ich dowódca dał nam polecenie składać broń. Nasz dowódca odpowiedział mu kategorycznie, że broni nie złożymy. Sowiecki lejtienant próbował nas agitować, powtarzać odezwę, zawartą w zrzuconych ulotkach, że po złożeniu broni pójdziemy do domu, a kto chce będzie walczyć w wojsku polskim.
Na jego odezwę nikt nie zareagował. Staliśmy głusi i martwi. Wówczas lejtienant przybrał bardzo groźną minę i głosem stanowczym powiedział, że jeżeli w ciągu dwóch minut nie zaczniemy składać broni, da rozkaz otwarcia do nas ognia i zapewnił, że każe wystrzelać nas wszystkich, tak, aby nikt stąd nie wyszedł żywy.
Argumentem nie do zbicia byli żołnierze stojący wokół nas gotowi do strzału, trzymający palce na spustach.
Był to moment dla nas tragiczny. Co wybrać, niechybną śmierć, czy niewolę i bardzo niewiadomą przyszłość. Zapanowała grobowa cisza. Przerwał ją któryś z osaczonych żołnierzy, mniej wytrzymały psychicznie. Zdjął z ramienia karabin i rzucił go obok na ziemią. Za nim drugi, trzeci, czwarty itd.
Prawie każdy z żołnierzy po zdjęciu karabinu z ramienia przytulił go do piersi, ucałował i rzucił na stos. Niejednemu po policzkach potoczyły się gorzkie łzy.
Rzucenie karabinu na stos oznaczało koniec walki o Polskę, koniec Armii Krajowej, początek niewoli, początek poniewierki.
Lejtienant zagroził, że jeżeli ktoś zachowa krótką broń palną względnie granat lub bagnet będzie na miejscu rozstrzelany.
Internowanie w Miednikach Królewskich.
Po złożeniu broni uformowano nas w kolumnę marszową i pod bardzo silną eskortą pędzono do obozu. Obóz został zorganizowany w ruinach potężnego średniowiecznego zamku u Miednikach Królewskich.
Był bardzo duży dziedziniec otoczony wysokim i grubym murem obronnym. Gdy wprowadzono nasz oddział, okazało się, że było tam już dużo współtowarzyszy.
Na dziedzińcu tego zamku zgromadzono wszystkie oddziały Armii Krajowej, rozbrojone siłą na Ziemi Nowogródzkiej i Wileńskiej. Obliczaliśmy, że było nas tam kilkanaście tysięcy.
Byliśmy tam bardzo pilnie strzeżeni. Na murze obronnym stało kilka, a może nawet i kilkanaście ciężkich karabinów maszynowych, z lufami skierowanymi prosto na nas i gotowymi w każdej chwili do strzału. Poza tym, po murach przechadzali się sowieccy żołnierze uzbrojeni w pepesze.
Ostrzeżono nas, że w wypadku próby ucieczki lub rozruchu wewnątrz na placu, żołnierze mają polecenie strzelać.
Byliśmy tam ok. dziesięciu dni, to jest ostatnia dekadę lipca 1944 r. Warunki bytowe były tragiczne. W dzień prażyło słońce, przed którym nie było żadnego schronienia. W nocy spaliśmy na gołej ziemi. Przykryć się nie było czym, gdyż byliśmy tylko w mundurach. Nad ranem spadała skroplona para, w wyniku czego mieliśmy wilgotne ubrania. Jeść towarzysze dawali tyle, żebyśmy nie pomarli z głodu. Przez okres pobytu w obozie Rosjanie przysyłali "polskiego" oficera, który bardzo kiepską polszczyzną namawiał nas do wstąpienia do armii Berłinga. Za każdym razem oficer ten był wygwizdany. W obozie była bardzo intensywna agitacja, prowadzona przez naszych oficerów. Mówiono nam, aby nie dać się namówić do wstąpienia do armii sowieckiej. Oficerowie zapewniali nas, że Rząd Emigracyjny w Londynie i Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych nie opuszczą nas, zaopiekują się nami i nie pozwolą Sowietom wyrządzić nam krzywdy. W te obiecanki wierzyliśmy.
Pewnego dnia, na początku sierpnia, potężna brama murów obronnych Miednik Królewskich została szeroko otwarta. Koło bramy było dużo wojska. Zaczęto nas wyprowadzać i formować w duże kolumny marszowe. Przed wymarszem ostrzeżono, iż w razie próby ucieczki, każdy będzie zastrzelony.
Prowadzono nas pod bardzo silną, eskorta. Było południe. Słońce prażyło, a my byliśmy głodni, spragnieni i otępiali.
Kaługa – „wcielenie” do Armii Czerwonej?
Po kilkugodzinnym marszu okazało się. że celem "pielgrzymki" była nieduża stacja kolejowa, na bocznicy której stał długi, bardzo długi zestaw wagonów towarowych. Zaczęto nas ładować do tych wagonów. Do każdego wpuszczano po pięćdziesięciu ludzi. Po wejściu do środka byliśmy stłoczeni, jak przysłowiowe „śledzie w beczce”.
Na stworzenie "komfortu" jazdy w każdym wagonie mniej więcej na połowie jego wysokości były prycze zrobione z grubych desek. Tak więc 25 partyzantów siedziało na podłodze, a 25 na pryczy.
Po załadowaniu nas, po raz który ostrzeżono, że jesteśmy konwojowani przez wojsko, i gdyby ktoś próbował uciekać, będzie niechybnie zastrzelony.
Drzwi zostały zamknięte i związane drutem. Z chwilą, gdy pociąg ruszył, byliśmy ogromnie ciekawi, w którym kierunku jedziemy. Po paru godzinach jazdy przekonaliśmy się na podstawie mijanych stacji i obserwacji słońca, iż jedziemy na północny wschód.
W wagonie zapanowało ogromne przygnębienie, gdyż ktoś biegły w znajomości stosunków panujących w Rosji Sowieckiej orzekł, że wiozą nas na pewno do Katynia. Katyń był już nam doskonale znany. Przez cały czas podróży ta myśl nas prześladowała. Podróż trwała kilka dni i nocy. Co pewien czas na większej stacji stawiano nasz pociąg na bocznicę, a głównym torem puszczano pociągi zmierzające na zachód i wiozące na front czołgi, „Katiusze” i wojsko.
Podróż była istną męczarnią. Byliśmy pozbawieni możliwości jakiegokolwiek ruchu. Od siedzenia i leżenia na twardych deskach bolały kości. Nie do zniesienia stawał się głód, a jeszcze bardziej straszliwe pragnienie.
Aby dowieść do celu nas żywych, raz na dobę otwierały się drzwi i wrzucali nam worek sucharów. Zawsze podkreślali, że jest to suchy prowiant na całą dobę.
Należy podkreślić, że przy podziale tych sucharów była wielka solidarność i sprawiedliwość. Już w drugim dniu podróży wybraliśmy fachowca, który na środku wagonu, na brudnej podłodze bodajże z dokładnością jednego miligrama dzielił wrzucone suchary na pięćdziesiąt części. Z wielką rozkoszą, bodajże z nabożeństwem zjadaliśmy swoje porcje. Były one tak małe, że wystarczały, aby utrzymać nas przy życiu. Do picia nie dawano dosłownie nic.
Trudno sobie wyobrazić, a tym bardziej opisać, jak ogromne pragnienie paliło nasze wnętrzności. Przez kilka dni i nocy nasze młode organizmy nie otrzymywały ani kropli wody. która przecież jest warunkiem życia. Stan naszego samopoczucia był nie do opisania. Nastąpiła ogólna bardzo głęboka depresja, przygnębienie, otępienie, a nawet całkowite zobojętnienie. Były takie chwile, że pragnęliśmy zakończenia tej męczarni, nawet chociażby i w Katyniu. Warto jeszcze nadmienić, iż o bardzo „humanitarnym” stosunku konwojentów do nas, było to, iż raz na dobę w dzień zatrzymywał się, pociąg w czystym polu i wypuszczano nas, dosłownie na kilka minut, w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Wysiadaliśmy wszyscy, wysiadali nawet ci, którzy nie mieli potrzeby. Wysiadaliśmy po to, aby rozprostować kości, odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć, jak wygląda świat.
Konwojenci oczywiście otaczali nas i lufy swoich pepesz kierowali prosto w swoich podopiecznych. Po kilku minutach zaganiano nas ponownie do wagonów. Byliśmy wszyscy tak wycieńczeni i osłabieni, że mieliśmy kłopoty z wejściem do wagonów, a szczególnie wówczas, gdy stały one na wysokim nasypie. Po załadowaniu nas do wagonów, drzwi były zamykane, zawiązywane drutem i jechaliśmy dalej. Podczas biegu pociągu w wagonie była jaka taka wentylacja. Natomiast podczas postoju na bocznicy, a szczególnie w upalne południe, w zamkniętym wagonie dosłownie dusiliśmy się.
Wreszcie, po kilku dniach tej męczeńskiej podróży (pięciu lub sześciu - dokładnie nie pamiętam) dotarliśmy do celu.
Pociąg zatrzymał się na dużym dworcu osobowym i kazano nam wysiadać. Po wyjściu na peron przeczytaliśmy na tablicach, że jest to Kaługa. Była noc. Ustawiono nas w drugą kolumnę i dalej pod eskortą zaprowadzono, ku naszemu ogromnemu zdumieniu, do... koszar.
Po kilkugodzinnym eleganckim śnie na materacach i pod kocami, po porannej toalecie i śniadaniu ustawiono nas na placu apelowym. Przyszedł politruk i wygłosił dłuższą mowę. Powiedział, że decyzją władz naczelnych zostaliśmy wcieleni do regularnej armii sowieckiej, że będziemy umundurowani, uzbrojeni i po krótkim, lecz bardzo intensywnym przeszkoleniu bodziemy wysłani na front.
Tak też stało się. W ciągu dwóch dni wykąpali nas, ostrzygli, ogolili i umundurowali w oryginalne rosyjskie bryczesy i rubachy, dali nam również furażerki z pięcioramienną gwiazdką. Po kilkunastu dniach dali nam karabiny z długimi bagnetami, ładownice (puste) na pasek, plecaki, łopatki itp.
Na wyżywienie nie można było narzekać. Stało się to tak nagle i niespodziewanie, że byliśmy tym wszystkim zaszokowani. Byliśmy jednak bezsilni i musieliśmy się podporządkować.
Zaczęło się szkolenie. Było ono bardzo intensywne i wyczerpujące. Ganiano nas od rana do wieczora po ogromnym poligonie, który jednym bokiem przylegał do słynnej i znanej nam z piosenki rzeki Oka.
Każdego dnia nacieraliśmy na „wroga”, okopywaliśmy się kilka razy dziennie, walczyliśmy na bagnety, biegaliśmy w maskach przeciwgazowych, skakaliśmy przez przeszkody itd., itp.
Co któryś dzień przyjeżdżał na poligon politruk i informował nas o sytuacji na froncie, opowiadał, jak to potężna i niezwyciężona Armia Radziecka pod wodzą genialnego generalissimusa Stalina bije Germanów.
Szkolenie trwało prawie miesiąc, to jest od pierwszych, do prawie ostatnich dni sierpnia. Lada dzień mieliśmy być wysłani na front. Nie byliśmy tym zachwyceni, ponieważ panowało przekonanie, że będziemy wcieleni do karnej jednostki i wpakowani w taki kocioł, z którego nikt nie wyjdzie żywy.
Stało się inaczej, czym byliśmy również ogromnie zaskoczeni. Pod koniec sierpnia około północy został ogłoszony alarm. W ciągu kilku minut w pełnym rynsztunku staliśmy na placu apelowym.
Zaprowadzono nas do magazynu i kazano oddać karabiny, ładownice, łopatki i wszystko to, co należało do wyposażenia żołnierza. Następnie zaprowadzono do innego magazynu i kazano zdejmować umundurowanie.
Rozebrano nas do naga, a następnie ubierano od nowa, lecz w stare połatane i zniszczone rubachy i spodnie. Buty również dano nam stare i zniszczone.
Ustawiono nas w kolumnę i zaprowadzono na dworzec. Tam czekał już na nas bardzo długi pociąg składający się ze znanych już nam dobrze wagonów towarowych.
Syberia – „ziemlanki” i wyrąb syberyjskiej tajgi na normę.
Na dworzec maszerowaliśmy już pod silną eskortą. Przed wymarszem udzielono nam znanego już ostrzeżenia, żeby nikt nie próbował uciekać.
Po załadowaniu do wagonów, po pięćdziesięciu do każdego, pociąg ruszył, była jeszcze noc, więc nie wiedzieliśmy, w którym kierunku jedziemy. Dopiero po wschodzie słońca zorientowaliśmy się, że jedziemy dalej na północny wschód.
Rozważaliśmy, co się stało, skąd taka nagła zmiana, że zamiast na zachód, na front, wiozą nas dalej na wschód. Ale dokąd, nie wiadomo.
Podróż była identyczna jak do Kaługi. Jak długo jechaliśmy, nie pamiętam. Na pewno kilka, a może kilkanaście dni. Przedostatni dzień przez szpary w drzwiach i uchylone okienka widzieliśmy, że po obu stronach linii kolejowej rozciąga się las i las, bez końca. Nie było nigdzie ani wioski, ani osiedla. Kraina bezludna.
Pewnego dnia ok. godziny 8.00 rano wreszcie pociąg zatrzymał się. Kazano nam wysiadać. Zobaczyliśmy dookoła potężny las. Linia kolejowa, było wyraźnie widać, została zbudowana niedawno i dość prowizorycznie. W tym miejscu, gdzie wysiedliśmy kończyła się. Wszystko wskazywało na to, że będzie budowana dalej, ponieważ dość szeroki pas lasu, na przedłużeniu linii, został wycięty. Prowadzono nas kilka godzin w głąb lasu, aż doprowadzono do dużej polany porośniętej trawą.
Po krótkim odpoczynku zarządzono apel. Ustawiono nas tak, jak ustawiano w Kałudze - plutonami i kompaniami.
Przed front wyszedł płk. przedstawił się nam jako nowy dowódca pułku i swoją mowę rozpoczął dosłownie słowami: „Wot towariszczy, tut budiem żyć i rabotać”.
Pułkownik oznajmił, że będziemy mieszkać w ziemlankach, które sami sobie wybudujemy i będziemy pracować w lesie. Nikt z nas nie wiedział, co to jest ziemlanka.
Wyjaśnił nam, iż pracując w lesie będziemy pośrednio walczyć z Niemcami, gdyż będziemy przygotowywać drewno na opał dla zakładów produkujących broń i amunicję.
Zaczęła się gehenna. NKWD stworzyło nam takie warunki, aby nas wyeksploatować do maksimum i zniszczyć.
Przez dwa tygodnie kopaliśmy i budowaliśmy ziemlanki. Przez cały ten czas „mieszkaliśmy” pod gołym niebem. Była połowa września. Noce były bardzo zimne. Spaliśmy na gołej trawie. Nie mieliśmy nic do przykrycia się, ani nic do podłożenia pod siebie. Marzliśmy, ale nie było żadnego wyjścia. Trzeba było leżeć i odpoczywać po całodziennej pracy.
W celu uniknięcia całkowitego przemarznięcia, leżeliśmy na ziemi bardzo ciasno i tuliliśmy się do siebie wzajemnie. Gdy jeden bok zabolał, a drugi, ten od góry zmarzł, odwracaliśmy się jak gdyby na komendę. Natura w miarę możliwości sprzyjała nam. Przez cały czas budowy ziemianek, ani razu nie padał deszcz. Dni były pogodne i ciepłe, ale noce zimne i wilgotne. Nad ranem opadała skroplona para. Wielkim wydarzeniem, niemalże historycznym, było wprowadzenie się do ziemlanek. Ponieważ jest to budowla bardzo oryginalna, wynaleziona chyba dopiero przez stalinowskie NKWD, a służąca dla ludzi skazanych na zagładę, opiszę je krótko.
Ziemlanka jest to dół wykopany w ziemi na głębokości ok. 1,5 m, szeroki ok. 5.5 m. a długi według potrzeb, zależy ilu ludzi ma w nim mieszkać.
Nasze ziemlanki miały długość ok. 1,5 m. Kopiąc dół ziemia była wyrzucana na boki. Aby zapobiec osuwaniu się ziemi, dół był obudowany dookoła drew¬nem - żerdziami.
Następnie na odpowiednio ustawionych filarach tj. dość grubych sosnach o średnicy mniej więcej 20 cm, był zbudowany dach w kształcie trapeza. Był on zbudowany również z sosnowych żerdek o przekroju mniej więcej 10 cm. Były one ciasno ułożone i odpowiednio umocowane. Dach był następnie obłożony świerkowymi gałązkami, które miały chronić, aby ziemia nie sypała się z dachu do środka. Ostatnim etapem tej budowy było nasypanie ziemi pochodzącej z wykopu na dach.
Wewnątrz, pośrodku, wzdłuż całej ziemlanki był korytarz o szerokości mniej więcej 1,5 m. Po obu stronach były prycze o długości ok. 2 m. Były one ułożone z jodłowych żerdek.
Była to więc nora, albo jaskinia w jakich mieszkali pierwotni, dzicy ludzie, nie było w niej w ogóle światła dziennego. Do wewnątrz prowadziły tylko jedne wąskie drzwi.
Latem, wiosną i wczesną jesienią, gdy na dworze było ciepło, drzwi były zawsze otwarte i dzięki temu w środku było co nieco widać. Natomiast, gdy drzwi musiały być zamknięte, ziemlankę musieliśmy oświetlać łuczywem, które sami musieliśmy sporządzać.
Aby nas bardziej udręczyć nie dano nam nic, na czym można byłoby leżeć. Nie dano również nic do przykrycia się. W tym ubraniu, w którym pracowaliśmy, w tym i spaliśmy. Spaliśmy dosłownie na gołych twardych pryczach.
Należy jeszcze podkreślić, że w ziemlankach panowała wilgoć, gdyż dookoła pomieszczeń była ziemia, a od dołu. od tzw. „podłogi” nie było żadnej izolacji. Bardzo duże stężenie wilgoci było jesienią i podczas wiosennych roztopów.
Jedyną zaletą ziemlanek było to. że latem podczas upałów było chłodno, a zimą podczas silnych mrozów ciepło.
Zimą, która na północy Rosji trwa bardzo długo, bo od połowy listopada aż do kwietnia ziemianki ogrzewaliśmy. Pośrodku pomieszczenia stał żelazny piecyk. Idąc z pracy do "domu" każdy niósł kawałek dobrego drewna. Dyżurny przez całą noc wrzucał je do piecyka. Ciepło było jeszcze i dlatego, że przez całą zimę na dachu, na grubej warstwie ziemi, leżała jeszcze co najmniej półmetrowa zbita warstwa śniegu. Ciepło z ziemianki nie uchodziło, ponieważ nigdzie nie było żadnych szpar.
Życie uprzykrzała nam i wycieńczała nasze młode organizmy głodowa racja żywnościowa. Przez cały czas pobytu otrzymywaliśmy codziennie na śniadanie kubek herbaty lub tzw. „kipiatok” tj. przegotowaną czystą wodę i kawałek suchego chleba. Mówiono nam, że porcja ta waży 20 dkg, ale było to wątpliwe. Na obiad otrzymywaliśmy miskę bardzo rzadkiej zupy. a na drugie danie najczęściej dosłownie dwie łyżki stołowe gęstej kaszy jęczmiennej, gryczanej, sojowej, ziemniaczanej lub innej. Zupy i drugie dania były zupełnie jałowe. Porcji mięsa nikt z nas nigdy nie widział. Kolacja była identyczna jak śniadanie, kawałek suchego chleba, kubek herbaty lub „kipiatku”. Pragnę z ubolewaniem podkreślić, iż od rana do wieczora byliśmy głodni. Między nami utarły się powiedzenia, że zupa jest tak rzadka, że widać przez nią Kreml i batiuszkę Stalina, a racja żywnościowa taka, że do śmierci trochę za duża, a do życia serdecznie za mała.
Być może stawka ta byłaby wystarczająca dla ludzi starych, leżących w szpitalach, ale na pewno była stanowczo za mała dla młodych mężczyzn, tak ciężko pracujących fizycznie.
Praca była katorżnicza. Po wybudowaniu ziemlanek powiedziano nam, że przystępujemy do pracy w lesie. Podzielono nas na dwójki. Każda z nich otrzymała jedną zwykłą piłę i dwie siekiery.
Zaprowadzono dość daleko od ziemlanek do lasu. Udzielono szczegółowych informacji, na czym ma polegać nasza praca.
Każda więc dwójka miała spiłować odpowiednią ilość drzew, popiłować na metrowe kawałki i ułożyć je w stągi.
Gałęzie należy siekierkami poobcinać, porąbać na krótkie części i spalić na ognisku. Drzewa należy wycinać po kolei, niezależnie, czy jest cienkie, czy bardzo grube. Co było najgorsze, kazano drzewa ścinać możliwie najniżej, to jest w tym miejscu, gdzie ono jest najgrubsze.
Pary rozstawiano w odpowiedniej odległości od siebie. Gdy każdy z nas stanął przy potężnej, niebotycznej sośnie i rozejrzał się dookoła. dopiero wówczas uświadomił, że nie jest to las taki. jaki rośnie w Polsce, lecz jest to ogromna, dziewicza syberyjska tajga. Jest to las. w którym od początku świata jeszcze nie stanęła noga ludzka.
Rosły potężne, niebosiężne sosny i gdzie niegdzie brzozy. Na ziemi leżały pokrzyżowane, spróchniałe obalone wiekiem drzewa. Wśród nich rosły poplątane krzewy.
Powiedziano nam, że w całym Związku Radzieckim, wszędzie obowiązuje norma. Ta norma, zgodnie z postanowieniem naszych władz, obowiązuje również i nas. Wynosi ona 8 m3 na każdą dwójkę.
Byliśmy tym wszystkim oszołomieni, gdyż nikt z nas nigdy nie pracował w charakterze drwala. Przystąpiliśmy do pracy. Pierwsze podejście do sosny przerażało nas. Była ona ogromna i gruba, a piła krótka. Niewiele pozostawało jej na ruch powodujący cięcie.
W pierwszych dniach nikt normy nie wykonał, ponieważ nie mieliśmy wprawy. Byliśmy za to napiętnowani i straszeni. Grożono nam, że jeżeli nie będziemy wykonywać normy, to będzie obniżona racja żywnościowa, albo będziemy zawiezieni do kopalni, skąd nikt nie wróci do domu.
Wiedzieliśmy i czuliśmy, że oprawcy z NKWD mogą zrobić z nami, co tylko będą chcieli, byli przecież panami naszego życia i śmierci. Zaczęliśmy więc, przy ogromnym, nadludzkim wysiłku wykonywać normę. Po pewnym czasie trwania katorżniczej pracy doszliśmy do przekonania, że zostaliśmy skazani przez stalinowskie NKWD na powolne wykończenie nas, i że nikt z nas z tej tajgi nie wyjdzie żywy. Okazało się jednak, że człowiek jest bardzo wytrzymały, a śmierć tak prędko nie przychodzi.
Załadunek drewna na wagony, syberyjska zima i pogrzeby w śniegu.
Po wielu tygodniach, gdy napiłowaliśmy dość sporo drzewa, rodzaj pracy zmienił się. Tory kolejowe, w bardzo prowizoryczny sposób zostały przedłużone i to drewno przygotowane przez nas, trzeba było wywieźć z lasu do miejsca przeznaczenia.
Przestrzeń, na której wycięto las znacznie się powiększała. Wycięte drzewo daleko od torów trzeba było do nich dowieźć. Budowaliśmy więc „tory” z jodłowych żerdek. Towarzysze przywieźli nam specjalne wózki do wywożenia drewna. Miały one koła metalowe, wklęsłe. Do każdego wózka było przydzielonych czterech katorżników. Zadaniem ich było naładowanie na ten wózek kilku metrów sześciennych drewna i z odległości jednego kilometra i więcej pchać aż do torów. W lesie teren nie był idealnie równy. Gdzie niegdzie były lekkie wzniesienia. Z pagórka wózek toczył się lekko, pod górkę trzeba było ogromnego wysiłku, aby go podepchać. czasami mięśnie nóg. rąk i brzucha były tak napięte, iż zdawało się, że lada moment pękną. Pchanie wózków z takim ciężarem, po nierównych „torach” i na taką odległość to była praca dla konia lub ciągnika. Tu, niestety, musiał wykonywać ją człowiek i to w dodatku człowiek głodny.
Po całodziennej pracy bolały wszystkie mięśnie i kości. Rano trzeba było wstawać i po wypiciu kubka kipiatka i zjedzeniu kawałeczka chleba iść i cały dzień w nieskończoność pchać wózek. Inna forma katorżniczej pracy, to ładowanie drewna do wagonów. Odległość od sągów do wagonów była różna, od paru do kilkunastu, a nawet i kilkudziesięciu metrów. Trzeba było brać grube, metrowe kawałki drewna na ramię i nieść.
Noszenie to trwało bez końca, od rana, aż do wykonania normy, a normy wszędzie były bardzo wysokie. Jesienią gdy pogoda była względna, ciężar tej pracy z wielkim trudem był znoszony. Natomiast, gdy nadeszły jesienne, ulewne, zimne i ciągłe deszcze praca stawała się nie do zniesienia. Ubranie przemakało na wylot do samego ciała. Stawało się ciężkie i sztywne jak żelazny pancerz. Ruchy rąk i nóg były krępowane. Do wykonania tej samej pracy był potrzebny o wiele większy wysiłek. Z wycieńczenia mdlały ręce i nogi, a pracować musieliśmy, gdyż nad nami ciążyła ta przeklęta sowiecka norma. Po przejściu do ziemlanek nie było gdzie suszyć mokrego ubrania. Układaliśmy się spać w mokrym i schło ono na nas przez całą noc. W takich chwilach odczuwaliśmy bardzo boleśnie i dotkliwie nieludzki, barbarzyński stosunek systemu stalinowskiego do człowieka. Widzieliśmy i czuliśmy, że nasi gnębiciele są wyzuci z wszelkich ludzkich uczuć, że są to maszyny bez sumień. Normalny człowiek, w tak trudnych warunkach lituje się nawet nad zwierzęciem, nad psem. Cierpieniom naszym zdało się nie być końca.
Nadeszła zima, zima rosyjska, syberyjska. Rozpoczęła się wcześnie, pod koniec listopada. Zimy rosyjskie na dalekiej północy są bardzo surowe. Spada bardzo dużo śniegu i panują niskie temperatury: -15°C, -20°C to jeszcze jest ciepło. W miejscu naszego pobytu, w styczniu przez okres jednego tygodnia temperatura spadła do -45°C. Nawet przy takim mrozie towarzysze wyganiali nas do pracy.
Na szczęście na zimę, przed nadejściem silnych mrozów nasi „opiekunowie” ubrali nas po syberyjsku. Dali grube, watowane kurtki i spodnie, rękawice i walonki. Mimo to mróz dobierał nam się do skóry. Wielu kolegów odmroziło sobie palce u rąk i nóg, policzki i nosy. Ja miałem odmrożone palce na prawej nodze. Odmrożenie jest bardzo bolesne i goi się długo. Mimo to musieliśmy wychodzić do pracy. Odmrożone palce u nóg i rak były obandażowane i w czasie pracy, przy najmniejszym ucisku czy uderzeniu był ból nie do zniesienia.
Praca w lesie zimą była ogromnie utrudniona. Było bardzo zimno. Na ziemi leżało śniegu po pas, co utrudniało poruszanie się. Gdy drzewo zostało ścięte, padało i zagłębiało się w śnieg, nie było go w cale widać. Aby ciąć go na metrowe kawałki, trzeba było najpierw udeptywać śnieg. Znoszenie i układanie popiłowanego drewna wymagało ogromnego wysiłku.
W okresie silnych mrozów, obfitych opadów śniegu i krótkiego dnia, wykonywanie dziennych norm było fizyczną niemożliwością. Przestaliśmy więc ją wykonywać. Władze zapowiedziały, że normy muszą być wykonywane, że od tego postanowienia w żadnym wypadku nie może być odstępstwa. Zapowiedzieli, że będą nas trzymać w lesie tak długo, aż nie wykonamy normy. Pogróżka została spełniona. Zaczęto nas trzymać w lesie do godziny 20.00, 22.00 a końcu do 23.00. Był to najtrudniejszy okres naszej zsyłki. Jak już poprzednio pisałem, rano otrzymywaliśmy po kubku herbaty i kawałku suchego chleba i bez obiadu, bez łyka ciepłego napoju przebywaliśmy w temperaturze -45°C na dworze przez 15 godzin. To szczyt ludzkiej wytrzymałości.
Ratunkiem dla nas przed zamarznięciem były ogniska. Były one rozpalane codziennie zimą i latem, ponieważ trzeba było palić gałęzie ściętych drzew. Ogniska, podczas silnych mrozów rozpalaliśmy duże, gdy brakowało gałęzi, wrzucaliśmy na nie cienkie kawałki drewna. Gdy zmarzły, skostniały ręce i nogi szliśmy do ogniska, by trochę się ogrzać. Strażnik, gdy zobaczył siedzących i grzejących się przy ognisku, biegł, krzyczał, wyzywał i straszył. Często, gdy był zdenerwowany wołał: „ubiju kak sobaku”, „atdam was pod wojennyj sud”.
Wstawaliśmy więc i szliśmy do pracy. Gdy szedł rozganiać inne grupy, my wracaliśmy do ogniska.
Strażnik miał w godzinach wieczornych i nocnych dużo kłopotu z nami. Gdy widział, że jego bieganie, krzyki, przeklinanie i straszenie nie dają żadnych efektów, ustawiał nas i prowadził do ziemlanek. Docieraliśmy do nich zmęczeni i zmarznięci. Po krótkim wytchnieniu otrzymywaliśmy zimny obiad.
Podczas trwającego szczytu zimy zdarzały się tragiczne wypadki śmiertelne. Jeden z nich był spowodowany walącym się ściętym drzewem. Potężna sosna padając na ziemię otarła się o drugą sosnę stojąca i odskoczyła w bok. Drwal, mając utrudnioną ucieczkę przez grubą warstwę śniegu, został przygnieciony do pnia innego drzewa. Śmierć nastąpiła natychmiast. Pogrzeb ofiary był bardzo oryginalny, syberyjski. Strażnik kazał zaciągnąć nieboszczyka daleko, daleko w las i przysypać śniegiem. O kopaniu grobu nie było mowy, gdyż po pierwsze, nie było łopaty, po drugie ziemia była bardzo zmarznięta, a po trzecie, kto by się martwił śmiercią jednego Polaka. Było ich przecież jeszcze dużo.
Drugi wypadek był nie mniej tragiczny. Pewnego wieczoru, a raczej nocy, gdy wracaliśmy do ziemlanki, jeden z naszych współtowarzyszy, bardzo osłabiony szedł powoli. Szliśmy gęsiego wydeptaną ścieżką. Ponieważ szedł on wolniej niż inni, wszyscy idący za nim wyprzedzali go. Wreszcie został na samym końcu. Po dotarciu do ziemianki, zjedzeniu obiadu i układaniu się do snu, koledzy zauważyli, że brak jednej osoby. Zaczęto więc szukać zaginionego. W całym obozie nigdzie nie znaleziono. Zameldowano o tym strażnikowi, ten widocznie był odpowiedzialny za stan ludzi, bowiem zarządził poszukiwania. Wybrał kilku najsilniejszych i poszedł z nimi ścieżką, którą wracaliśmy z pracy. Mniej więcej w połowie drogi znaleziono zaginionego. Leżał martwy, zamarznięty i całkowicie sztywny. Decyzja strażnika była bardzo szybka - ściągnąć trupa z drogi, zaciągnąć w głąb lasu i przysypać śniegiem.
Nikt śmiercią dwóch kolegów zbytnio się nie przejął, nikt po nich nie uronił ani jednej łzy. Każdy z nas w duchu myślał, że może za dzień, za dwa czy za tydzień i mnie taki los spotka. Najmniej przejęli się śmiercią nasi „opiekunowie”, bo przecież zostało nas jeszcze dużo, a po drugie po to nas tu przywieziono.
Ten drugi wypadek był dla nas przestrogą, że nie możemy zostawiać kolegów zupełnie wycieńczonych i osłabionych bez opieki. Od tego czasu, w czasie powrotu do „domu”, szczególnie w nocy, pochód zamykało kilku najsilniejszych kolegów.
Warto odnotować jeszcze znamienny fakt. który na pewno jest wynalazkiem stalinowskiego systemu, a mający na celu wyciśnięcie z niewolników resztek ich sił.
Otóż w naszym obozie nie było ani niedziel, ani żadnych świąt. Był natomiast tzw. dzień „wychodnyj”. Dawano go nam łaskawie co dziesiąty dzień. Jakaż wiec była ogromna przykrość i żal iść do lasu, wyrabiać normę we Wszystkich Świętych, Boże Narodzenie, Wielkanoc, Boże Ciało i inne święta oraz niedziele. I mimo, że życie nasze było pełne cierpień, poniżeń, niewygód - czas płynął.
W wolnych chwilach, w dni „wychodne” zbieraliśmy się w małe grupki, ponarzekaliśmy na nasz los. wspólnie pomarzyliśmy o lepszej przyszłości.
Jedynym naszym pragnieniem było to. aby wojna się skończyła i abyśmy mogli powrócić do wolnej Ojczyzny, do swoich rodzin. Pragnieniem naszym było również i to, aby doczekać czasów, kiedy będziemy mogli najeść się do syta, chociażby suchego chleba lub jałowych ziemniaków.
Wieść o zakończeniu wojny, pół roku oczekiwania na skutki, ucieczki.
Doczekaliśmy wiosny, doczekaliśmy maja. Od czasu do czasu, oczywiście w „dni wychodne”, urządzano nam apel. Wychodził politruk i informował o sytuacji na froncie. 9 maja 1945 r. był dla nas dniem niezwykłym - po śniadaniu zamiast do pracy wyprowadzono nas na plac apelowy. Byliśmy ogromnie ciekawi co się stało.
Przed front wyszedł politruk i oznajmił, że wojna zakończona, że w nocy Niemcy podpisali akt bezwarunkowej kapitulacji. Ogarnęła nas nieopisana radość. Okrzykom naszym i wiwatom nie było końca. Uściskaliśmy się, całowaliśmy się i z radości płakaliśmy. Towarzysze pozwolili na pełne wyładowanie naszych uczuć i emocji.
Koniec wojny zrozumieliśmy jako koniec naszej niewoli i powrót do Ojczyzny, do swoich bliskich. Lecz niestety, jeszcze tego samego dnia musieliśmy iść do lasu i wyrobić swoją normę. Nasi oprawcy nawet w tak ważnym i uroczystym dniu nie oszczędzili nas. Czekaliśmy, iż lada dzień, lada tydzień, a może lada miesiąc, może ktoś o nas się upomni i nasi ciemiężyciele nas zwolnią. Niestety, minął maj, minął czerwiec, lipiec, sierpień, a my pracowaliśmy jak w czasie trwającej wojny. Nic u nas się nie zmieniło. Stawka żywnościowa ta sama, normy te same.
Przedtem wmawiano nam, że pracując w lesie pośrednio walczymy z Niemcami. Było nawet utarte powiedzenie naszego sierżanta, że każdy odpiłowany kawałek drewna to śmierć dla jednego Fryca. Teraz, mówiliśmy, nie ma wojny więc z kim walczymy pracując w lesie? Tego pytania nikomu nie stawialiśmy i nikt nam na nie nie odpowiedział. Mieliśmy prikaz pracować dalej i dalej wykonywać normy. Więc pracowaliśmy.
Nasza tęsknota za krajem i rodzinami wzmagała się. Wzmagało się również zniecierpliwienie. Zapytywaliśmy siebie wzajemnie, dlaczego nas wszyscy opuścili, dlaczego nie upomni się o nas Rząd londyński, dlaczego nie upomni się rząd ludowy. Przecież było nas tam kilkanaście tysięcy. Byli to przecież młodzi ludzie, odważni, na pewno potrzebni dla kraju w dźwiganiu go z gruzów wojennych. Wokół naszej sprawy panowała śmiertelna cisza.
Lato było dla nas również nie bardzo łaskawe. Upały nie sprzyjały wydajnej pracy. W lipcu czy w sierpniu, dokładnie nie pamiętam, pojawiła się plaga komarów. Późnym popołudniem, nie wiadomo skąd przylatywały dosłownie chmury tych owadów i z całą natarczywością i bezwzględnością atakowały nas. Siadały wszędzie tam, gdzie było gołe ciało i wysysały resztki naszej krwi. Szyje, twarze, czoła, uszy zasłanialiśmy czym tylko się dało. Liśćmi, miękką korą z młodych drzew, gałązkami, lecz niewiele to pomagało. Komary wciskały się i piły krew. Tragedia polegała na tym, że natarczywych komarów nie można było odganiać rękami, ponieważ były one zajęte pracą. Komary więc bezkarnie mogły zaspokajać swoje apetyty.
Latem pewnego dnia po obozie rozeszła się szeptana po cichu wiadomość, że z jednej ziemlanki w nocy zniknęło dwóch młodych ludzi. Przez kilka dni szeptano, dyskutowano, snuto różne domysły i wreszcie zapomniano. Po dwóch lub trzech tygodniach, w dzień „wychodny”, około godziny 10.00 rozkazano nam wychodzić i ustawiać się na placu apelowym. Gdy wszyscy byliśmy na miejscu, wyszedł pułkownik, dowódca obozu i oznajmił, że przed dwoma tygodniami uciekło dwóch żołnierzy. Zostali oni złapani i za chwilą odbędzie się sąd wojskowy, który będzie ich sądził za dezercję.
Bardzo szybko, w ciągu paru minut zaimprowizowano rozprawę. Przed frontem ustawiono kilka stolików i krzeseł dla trzech sędziów, prokuratora, i o dziwo, dla obrońcy. Przyprowadzono oskarżonych. Byli oni bladzi, zmęczeni i wystraszeni. Sąd składał się z trzech sędziów w stopniu lejtienantów. Rozprawa trwała bardzo krótko. Po odczytaniu aktu oskarżenia, w którym zarzucono oskarżonym dezercję, przewodniczący sądu zadał jedno zasadnicze pytanie: dlaczego zdezerterowali? Odpowiedź była tylko jedna, jasna i prosta. Uciekaliśmy, bo chcieliśmy dostać się do swojego kraju, do rodzin. Po krótkiej mowie oskarżycielskiej i paru zdaniach obrony sąd udał się na naradę. Była to po prostu szopka, wszyscy wiedzieli, że ów sąd ma już wyrok gotowy. Po chwili sąd wrócił i ogłosił wyrok. Był on szokujący: 25 lat ciężkiego wiezienia. Skazańców odprowadzono. Dokąd? Nikt chyba się już nie dowie. Można jedynie przypuszczać, że do kraju ci żołnierze Armii Krajowej już nie wrócili. Byliśmy przekonani, że tą zaimprowizowaną pokazową rozprawę zorganizowano w tym celu, aby zapobiec dalszym ucieczkom. Mimo to, po kilku tygodniach również dwóch młodych żołnierzy uciekło. Daleko nie zajechali. Złapali ich „towarzysze” na jednej ze stacji kolejowych. Odbyła się identyczna rozprawa. Wyrok również był identyczny.
Byliśmy zmęczeni i zrezygnowani. Przeżyliśmy lato i jesień. Przerażała nas zbliżająca się druga zima. Nadeszła ona wcześnie, w listopadzie. Baliśmy się silnych mrozów, odmrożeń, przetrzymywania w lesie do późnych godzin nocnych. I oto nagle, niespodziewanie, na początku grudnia oznajmiono nam, że decyzją władz centralnych jesteśmy zwolnieni i będziemy ewakuowani do Polski.
Powrót do kraju przez Smoleńsk i Białą Podlaską.
Radość była nieopisana. Wreszcie kończy się nasze męczeńskie życie, wreszcie jedziemy do domu, do swoich rodzin, do wolnej i niepodległej Polski. Ale okazało się, że droga do kraju jeszcze jest daleka. W połowie grudnia przewieziono nas do Smoleńska i zakwaterowano w koszarach. Warunki w porównaniu do tajgi syberyjskiej były luksusowe. Racja żywnościowa była większa. Spaliśmy na materacach i pod kocami. Nie było żadnych ćwiczeń ani zajęć. Całymi dniami wylegiwaliśmy się lub spacerowaliśmy w obrąbie koszar. Do miasta nas nie wypuszczano. Zostaliśmy umundurowani w nowe rubachy i spodnie. Otrzymaliśmy również nowe buty i czapki. Podczas umundurowywania na końcu zostaliśmy zaskoczeni, ponieważ każdy z nas otrzymał elegancki, oryginalny wojskowy płaszcz angielski. Karmiono nas, strzyżono, golono i kąpano. Wniosek był jasny i oczywisty. „Towarzyszom” chodziło o to, aby doprowadzić nas do wyglądu jako takich ludzi. Abyśmy nie wyglądali na powracających z obozu. Celem umieszczenia nas na miesiąc w koszarach i stworzenia nam dobrych warunków było to, aby zmyć z nas odciski na skórze spowodowane leżeniem na gołych i twardych pryczach oraz grube odciski na zbolałych dłoniach. Chodziło przede wszystkich o to, aby chociaż częściowo zregenerować nasze wyeksploatowane mięśnie i zniszczone ciało. W Smoleńsku przebywaliśmy dwie dekady grudnia i prawie do końca stycznia I946 r. W ostatnich dniach stycznia „towarzysze" załadowali nas do pociągu, ale tym razem osobowego i już bez konwoju odesłali do kraju.
Gdy pociąg ruszył i upewniliśmy się, że na pewno jedziemy na zachód, opanowało nas uczucie ogromnej radości. Po mijanych stacjach orientowaliśmy się, gdzie jesteśmy. Gdy dojechaliśmy do granicy jakby na komendę zagrzmiała we wszystkich wagonach „Jeszcze Polska nie zginęła". Po dotarciu do Białej Podlaskiej kazano nam wysiadać. Na peronie witał nas przedstawiciel władzy polskiej. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to przedstawiciel „władzy ludowej”. O nowej Polsce nie wiedzieliśmy jeszcze nic.
Poinformowano nas, że przy ulicy (nazwy nie pamiętam) znajduje się PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny). Do niego mamy się zgłosić po odbiór dokumentów. Poinformowano nas również, że jeżeli życzymy sobie to możemy udać się do kościoła, gdyż ksiądz czeka na nas. Udaliśmy się do kościoła. Ksiądz odprawił mszę św. w naszej intencji. Było widać, że jest poinformowany kim jesteśmy. Gdy wszedł na ambonę i wygłosił płomienne kazanie dotyczące naszej walki w szeregach Armii Krajowej, a następnie losu, który nas spotkał w Rosji, wszyscy płakaliśmy jak małe dzieci. Były to łzy radości, a zarazem łzy wspomnień tragicznych przeżyć.
W PUR-ze wydano nam imienne zaświadczenia stwierdzające, że wracamy z ZSRR jako repatrianci. Zaświadczenia te uprawniały do bezpłatnych przejazdów PKP, aż do chwili odnalezienia rodziny lub zadomowienia się na własną rękę. Uprawniały również do korzystania z pomocy PUR w takiej postaci jak bezpłatne posiłki lub noclegi. W urzędzie tym dano każdemu po 100 zł.
W Białej Podlaskiej w dniu 30 stycznia 1946 r. rozeszły się drogi żołnierzy Armii Krajowej, którzy razem walczyli w oddziałach partyzanckich na Nowogródczyźnie, a następnie przez okres jednego roku i pięciu miesięcy spędzili w „gościnnej” tajdze syberyjskiej. Była to grupa z jednego transportu.
Ile transportów żołnierzy Armii krajowej wywieziono z Miednik Królewskich i z całych Kresów Wschodnich nie wiem. Nie wiem również, ile transportów wróciło do Polski. Pozostawiam tę sprawę dla historyków. Wielu kolegów z Białej Podlaskiej pojechało do Warszawy. Zobaczyliśmy jak straszliwie została ona zburzona podczas Powstania Warszawskiego, w którym przecież mieliśmy brać udział.
Udaliśmy się do Zarządu Głównego Czerwonego Krzyża, który wydał nam zaświadczenia, że wracamy z obozu jeńców w Kałudze.
Po powrocie do kraju każdy żołnierz Armii Krajowej jakoś się urządził. Wielu odnalazło swoje rodziny, wielu urządziło się o własnych siłach.
Po wielu miesiącach, a nawet i latach okazało się, że władze ludowej Polski, a szczególnie osławiony Urząd Bezpieczeństwa jest bardzo wrogo nastawiony do żołnierzy AK. Zaczęło się prześladowanie ludzi, którzy przecież walczyli o wolność i niepodległość Ojczyzny. Oprawcy z Urzędu Bezpieczeństwa, spadkobiercy i wierni uczniowie stalinowskiego NKWD mieli pretensje, że Armia Krajowa walczyła o inną Polskę, niż dała nam Rosja Sowiecka. Nie mogli nam wybaczyć tego, że walczyliśmy pod dowództwem Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego, a potem jego następców. W latach 1946-1950, a nawet i późniejszych Urząd Bezpieczeństwa podejmował różne akcje przeciw żołnierzom AK.
Autor tych wspomnień również był aresztowany i siedział w piwnicach Urzędu Bezpieczeństwa dziesięć miesięcy. Zarzuty były tak naiwnie spreparowane, że nawet Sąd Wojewódzki okresu stalinowskiego, po czterodniowej rozprawie wydał wyrok uniewinniający. Sprawa jest tym bardziej smutna, że oskarżenie oparto na zeznaniach osobnika chorego psychicznie, leczonego w zakładzie psychiatrycznym. Po latach, ów osobnik przed śmiercią przyznał się, że swoje zeznania na których oparto oskarżenie, sprzedał UB za dość pokaźną sumę. Są to smutne i tragiczne fakty.
Warunki panujące w podziemiach Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w okresie stalinowskim oraz sposób prowadzenia przesłuchań, wymuszania zeznań - to już inna historia.
Dziwić się należy, że oprawcy i mordercy spod znaku UB oraz ci, którzy oskarżali, sądzili i wydawali wyroki śmierci na niewinnych żołnierzy AK do dziś chodzą bezkarnie po świętej, umęczonej ziemi polskiej.
__________________________
Źródło:
Waldemar Handke: OPERACJA „BURZA”; Stanisław Sznigir: MÓJ UDZIAŁ W OPERACJI „BURZA” – INTERNOWANIE I ZSYŁKA, Kuratorium Oświaty w Lesznie - zeszyt nr 4 serii „Wybrane zagadnienia społeczne”, Leszno 1994
________________________
Dla www.klasaa.net wypisał
i opracował: Leonard Dwornik
Biogram STANISŁAWA SZNIGIRA (1923-2003) – autora powyższych wspomnień (nauczyciela w Szkole Podstawowej w Drobninie w latach 1953-1966)
|