Tomasz Skorupka
ANDRZEJ MAJCHRZAK Z KARCHOWA
1
Jak zamawiałem wóz, drabinę, wasąg lub półklat, robiłem to u zwykłego stelmacha w Gostyniu lub Siemowie. Ale już kołowrotek lub wiewnik czyli wialnia wymagał lepszego majstra. Z tym udawałem się do Karchowa za Belęcin, powiat leszczyński. Tam na zapłociu miał swoją sierownię Andrzej Majchrzak, młodszy ode mnie o dwa lata, bo urodzony w roku 1864.
Już jego dziadek i ojciec byli stolarzami zmyślnymi do robót w drzewie. O dziadusiu swoim opowiadał, że w roku 1848 uciekał przed ludźmi dworskimi, co go potrzebowali dla kosynierów. Wolał ukrywać się podczas zimy w dzwonnicy kościoła siemowskiego i tam zamarznąć na śmierć, niż powąchać prochu w bitwie. Byli z początku stolarzami dominialnymi. Ojciec kupił w Karchowie 20 morgów. Andrzej sprzedał 3/4 tego na wiano dla dzieci z pierwszej żony.
Pytałem go nieraz, jak doszedł do swojego snycerstwa. Czy uczył się tego w szkole?
Nie, nie uczył się, bo gdzie? Chodził 7 lat do szkoły powszechnej w Belęcinie, potem był pastuszkiem po gospodarzach. Próbował w Westfalii, ale nie w kopalni węgla, lecz w fabryce. Przedtem był w Lesznie u Niemca, katolika Rothego. U niego zdał egzamin na kołodzieja.
Od młodych lat lubiał strugać figurki z drzewa, obrazek mógł taki sam wizerunek wyciąć w klocku. To go w tej walce podtrzymywał przeciw siostrom. One go bawiło. Widział też, że to ludziom się podoba.
Poszedłem zamówić go do przebudowy domu w roku 1922, bo podejmował się też murarstwa. W ogóle robił, co się komu żywnie podobało: wrzeciona, lady do międlenia lnu, kolebki, trumny, meble, wiatraki, a w wolnych chwilach, zwłaszcza zimą, figury.
Stanisław zapowiedział przyjazd latem 1923 na obejrzenie domu i poświęcenie pomnika dla poległych. Udałem się z tym do Majchrzaka. W lipcu rzecz była gotowa. Postawił ściętą, jak mówił, piramidę, żelazny krzyż u góry. Przodem wmurował kamienną tablicę, a na niej nazwiska kosowian, którzy polegli w czasie wojny światowej w latach 1914—1918. Byli to: Marcin Gorynia, Ignacy Libecki, Józef Niedziela, Ludwik Szymkowiak, Walenty Skrzypczak, Antoni Skorupka, Józef Wawrzyniak i Marian Zieliński.
Wszystkich ich znaliśmy jako chłopców. Teraz została tylko ta pamięć w kamieniu wyżłobiona. Między kolegami szkolnymi nasz syn Antoni.
Ponad nimi widniały nazwiska tych, co w roku 1848 ruszyli ze wsi Kosowa z kosami, żeby walczyć przeciw Prusakom. Przed rokiem 1918 nie można ich było wymieniać, teraz tak. Kosynierzy ci to: Filip Gogół, Kasper Klupś, nasz dziadek, i Maciej Jankowski, włódarz z dominium. Wszyscy leżą pogrzebani na cmentarzu w Starym Gostyniu.
Latem roku 1923 zrobiliśmy zjazd familijny. Przybyło przeszło 30 osób najbliższej rodziny. Zabiliśmy cielę, napiekliśmy 60 blach placków z kruszkami, kupili trunków: bal był jak nigdy przedtem. Obecny ksiądz proboszcz Sobkowski poświęcił dom i pomnik i powiedział piękną mowę tym, co walczyli o niepodległość ojczyzny. Przy tej sposobności poznaliśmy przyszłą żonę Stanisława i jej rodziców. Pił z nami także twórca pomnika, Andrzej Majchrzak.
2
W kilka lat później, po roku 1932, został znowu Majchrzak wezwany do pracy u nas. Profesor postanowił odtąd przywozić swoje dzieci na wakacje do Kosowa. Przedtem zdawał doktorat, jeździł za granicę, zaczął wydawać sporo książek. Chciał przez lipiec i sierpień lub przynajmniej przez jeden miesiąc odpoczywać na wsi.
Na Trzech Króli 1934 roku zjechał niespodzianie na cały tydzień do Kosowa.
— Jedźmy do Andrzeja Majchrzaka do Karchowa — mówi.
— Lepiej sprowadźmy go na miejsce — poradziłem.
Odbyły się długie narady, pomiary izb, rysunek mebli, wytyczanie ścieżek i nowy plan zasadzenia szlachetnych drzew, zamówienie rzeźb i figur.
— Macie pół roku czasu. Przyjadę w lipcu z całą rodziną i służącą. Proszę was, przygotujcie sami, co możecie, gospodarczym sposobem; przypilnujcie Majchrzaka z robotą, zostawiam pieniądze na te wydatki.
Skarbnikiem zrobił mnie, powiernikiem brata Franka, który jako spadkobierca rwał się do tych przemian w domu, w zagrodzie i ogrodzie. Nigdy jeszcze nie krzątał się chłopak jak tą wiosną. Wszystkich nas zaganiał do budowy twardych żwirówek, a to w stronę przyszłej altany, a to do granicy przy Libeckim do wysypywania ganków piaskiem.
— Nie będzie już — krzyczał — dziczków, samoroślaków, wypływków, krzywasów i kwasoty. Jeśli jabłonie, to tylko boskopy, jonatany, kronselskie lub renety, papierówki. Jeśli grusze, to lipcówki, wirówki, małgorzatki, cukrówki, szarki. Jeśli czereśnie, to nie kwasidła, lecz białe olbrzymy i czerwone szklane. W najlepszych miejscach orzechy włoskie.
Nigdy nie hodowaliśmy orzechów włoskich. Po leszczynowe chodziliśmy do widoru czyli jaru polodowcowego w lesie ku Staremu Gostyniowi.
Dawniej mieliśmy winne krzewy na ścianie domu od ulicy. Po roku 1923 skasowaliśmy te kierzki i pędy wina, bo zasłaniały nam widok z izby na drogę, park i staw. Nie dopuszczały też promieni słonecznych do pokojów. Ustawiliśmy za to drążki proste i poprzeczne na północnej ścianie od ogrodu. Tutaj posadziliśmy winne latorośle. Nie były one jednak tak dobre jak te dawne, rosnące przy ścianie południowej. W każdym razie przez cały czas mieliśmy winogrona, my i nasze dzieci, i nawet ci z obcych, co przez sztachety narwali sobie owoców. Nasi malcy przepadali za szczeblikowaniem pojedynczych ziarnek po winogronach.
W ogóle najsmaczniejsze były w sadzie owocowym ostatki. Ostatnie gruszki, ostatnie jabłka, ostatnie śliwki były przedmiotem pilnych poszukiwań. Co roku smażyliśmy dwa do trzech centnarów śliwek na powidła. Rozpalaliśmy w ogrodzie olbrzymi miedziany kocioł, łupaliśmy śliwki, wyjmowaliśmy pestki i długą chochlą mieszaliśmy przez cały dzień tę bryję w kotle, aż się do połowy wygotowała i zgęstniała. Dzieci biegały wtedy dokoła umorusane jak Murzyniątka.
W roku 1934 następowała radykalna zmiana w gospodarce owocowej w naszej zagrodzie. Przewodził jej Franek, idąc za wskazaniami starszego brata, Stanisława.
Nigdy nie gospodarzył tu nikt tak rozrzutnie ziemią, nie sadzono drzew tak pod rząd i nie przebierano w gatunkach sadzonek, kupowanych w szkółce u ogrodowego w Gostyniu. Osiem rzędów drzew biegło wzdłuż głównej osi, a pod nimi dołem wkopano setki krzewów, agrestu, porzeczek, świętojanek i smorodyni.
Kwiatami zajęła się Władzia. Dawniej z politowaniem patrzeliśmy na jej barwinki i fijolki w rogu za domem. Teraz błagaliśmy, żeby zasadziła w szpalerach róże, lilie, ślaz, piwonie i inne szlachetne flance nie z naszego rozsadnika, lecz ze sklepu nasion w Gostyniu.
Majchrzak nie miał spokoju we dnie i w nocy. Franek śmigał do niego rowerem, ja bryczką:
— Jak postępuje robota? Czy wszystko będzie gotowe na lipiec?
Już na spozimku kazałem ściąć topolę swoją u drogi, wynalazłem też gruby pień lipy i zawiozłem mu. Potem udałem się furą do Gostynia, do tartaku Polaszka i zakupiłem większą ilość potrzebnego drzewa.
Skutki nie dały długo czekać na siebie. W czerwcu przywiozłem furmanką zrobiony stół, sześć krzeseł, bufet do ładnej izby i biurko. Te dwie ostatnie sztuki miały ciekawe rzeźby. Biskupianina i biskupiankę na drzwiach u bufetu, a u góry oracza w polu, z glapą nad głową. U biurka z kolumienkami i drobną balustradą płaskorzeźba, jak Duch święty zstępuje w postaci języków ognia na Apostołów.
Przywiozłem też skrzynię na bieliznę w staroświeckim sposobie odrobioną. Tam na ścianie przedniej strzegł pastuszek swoich owieczek, a nad jego głową fyrał wielki bocian.
Dziewczęta, jak to widziały, krzyczały:
Bociónie, Jónie,
Przynieś mi dziecko na ogónie.
I śmiały się z tego, skąd ten stary dziadyga wymyśla takie historie.
Zawiesiliśmy też na ścianie zrobiony przez Majchrzaka zegar ścienny, rodzaj płaskiej szafy z wyobrażeniami diabelstwa i potępieńców w paszczy smoka na dole, ze świętymi i aniołami u góry przed Panem Bogiem. Tylko mechanizmu zegara jeszcze nie mieliśmy, bo ten wysoki, wiszący zegar, właściwie stojący, który Stanisław przysłał z Warszawy zaraz po roku 1923, nie mieścił się w pudle z cyferblatem.
Dopiero gdy goście przyjechali, zaczęła się robota nad schodami z sieni na pięterko. Cała długość poręczy została dobrze wy rzeźbiona, a u samego wejścia u szczytu stał posąg z czterema głowami, zwróconymi na wszystkie strony świata. Podobno przed wiekami budowali nasi przodkowie takie wizerunki w swoich świątyniach, ale teraz jest to już potępione pogaństwo.
Majchrzak przyjeżdżał, gdy warszawiacy przyjechali, co dzień. Miał rower i na nim pojawiał się rano, a znikał wieczorem. Jadł u nas, nie gardził też kieliszkiem, bo był wesołego usposobienia. Tylko kiedy pracował, zamieniał się w mrukota. Robił się zły, nie odzywał się na pytania lub odpowiadał krótko a opryskliwie.
Szła robota nad altaną ze słupów na podmurowaniu z dziurawców, ze sztachetek i dachu z papy. Nad altaną dał wieżyczkę z obrazami czterech pór życia ludzkiego. Widać tam było od wschodu małe dziecko w prostej sukience, od południa chłopaka-pastuszka, co wyrzuca czapkę do góry. Na zachodzie kroczy strzelec z flintą na ramieniu, a na północy przykucnął pod drzewami zgrzybiały starzec.
Już to nasz Jędroś miał głowę nie od parady.
3
Gdy w lipcu 1934 odbywał się nowy zjazd familijny i zjechało się wiele osób z powiatu gostyńskiego i leszczyńskiego, większości z nich podobała się najwięcej Golgota, trzy krzyże, postawione przez Majchrzaka na końcu dróżki u granicy Libeckiego. Był to pomnik, pobudowany ku czci naszego biednego syna Antoniego, który poległ w roku 1914, właśnie przed dwudziestu laty w Belgii jako żołnierz niemiecki.
Pana Jezusa wyrzeźbił Majchrzak bardzo miłosiernego i cierpiącego. Dziw, jak on umie wczuć się w położenie świętej postaci i pobudzić tego, co patrzy do litości i skruchy za grzechy. Tych dwóch łotrów, co wisieli po bokach na osobnych krzyżach, nazywał Dyzmą i Zyzmą i opowiadał o nich legendę, że jeden się nawrócił, ale nie wiem już który. Do spodziwu też było spojrzeć, jak te krzyże unosiły się na podwyższeniu, a ptaki siadały na ich ramionach i szczebiotały tym umęczonym, jakby chciały im pomóc lub wyrywać cierznie z korony Pana Jezusa.
Stanisław niecierpliwił się ciągle podczas tych wakacji i zagadywał majstra, kiedy ma przyjechać po najważniejszy zbiór figur:
— Co tam słychać z „Pochodem świętych patronów?"
— Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, nim pan odjedzie, większość będzie gotowa. Nie chcę ich cykać po jednemu; powiem, gdy będą wszystkie wystrugane i wytoczone.
Ledwie też pod koniec sierpnia wyrwaliśmy mu je z jego rzezalni. Ale ile było radości, kiedyśmy je przywieźli w heli od perek! Ja z synem Stanisławem układałem listę tych świętych. Braliśmy imiona z rodziny Klupsiów i Skorupków tak, jak ich zapamiętaliśmy, a więc: Wojciech, Placyd, Tomasz, Ludwik, Kasper, Józef i tak dalej aż do roku 1773, kiedy urodził się Józef Klupś, ten zamordowany przez Konopkę.
Stanisław postarał się o ryciny świętych, a jak ich nie znalazł, to omówił opis z Majchrzakiem i to starczyło. Nigdy nie musiał Majchrzak odrobić obrazka tak samo. Mógł dodawać lub ujmować, jak chciał i jak drzewo się nadawało do figury.
Taką moją żonę, Zuzannę biblijną, to wystrugał, żeśmy nigdy sobie wyobrazić tego nie mogli: gołą niewiastę przy kąpieli pod drzewem, a w gałęziach wkliniona gęba maszkary. Tak podobno w Piśmie świętym napisali o tym podglądaniu.
Ksiądz proboszcz to potwierdził i mówił, że tu się talent Majchrzaka najciekawiej wyraził. Nie wiem, czy tak jest naprawdę. To może kogo zgorszyć, gdy nie wie, jak było.
Majchrzak zaprzyjaźnił się z profesorem i ciągle z nim rajcował. Najczęściej, kiedy czego potrzebował przy robocie. A malował te świątki na miejscu, tu u nas w Kosowie. Wynosili je na słońce do ogrodu i radzili, jak je pomalować. Nieraz wtedy jechał Stanisław na dworzec i do miasta po karbole, oleje, farby, jakieś mikstury i werniksy, żeby czerwie i robaki nie stoczyły drzewa.
Jak się popatrzyło na tego majster klepkę, to nie chciało się w głowie pomieścić, że taki niepokaźny człowieczek, takie chucherko, ma w sobie tyle daru bożego do tworzenia tych świątków. Nosił zawsze okulary, z drucianymi okładkami, czasem owijał je w łatkę, bo mu się porobiły odciski od nich na nosie. Zrzucał jakę i chodził w spodniach jeno i szelkach, a pracował jak roboszek.
Starał się, bo jak żyje, nie spotkał nikogo, co by zamawiał u niego tyle rzeźb co nasz syn. Ale Stanisław miał zawsze dryg do takich dziwności.
Stanisław, kiedy jeszcze chodził do szkoły powszechnej w Siemowie i przez rok przebywał po trochę na posługach u swojej babusi a mojej matki na dawnym gospodarstwie Skorupków w Grabówcu, sam próbował rysować, czym wprawił w zdumienie swoją babkę. Ona pierwsza zauważyła bystry umysł chłopca i zaczęła mnie namawiać za każdym razem, gdy ją odwiedziłem:
— Musisz go, Tomek, dać do szkół, bo ma zacięcie na profesora.
Nauczyciel Tyrakowski spotkał dziadusia i mówił do niego:
— Powiedzcie synowi waszemu w Kosowie, żeby tego chłopczyka, co tu u was jest, dał na co uczyć, bo szkoda jego talentu zostawiać na roli. Jestem już dosyć stary, ale jeszcze takiego ucznia w szkole nie miałem. On wie naprzód, co ja go mam się pytać. Mam tu w szkole 120 dzieci wszystkich. Czasem jestem chory, więc jemu każę ich uczyć i uważać na nich. On ich lepiej uprowadzi niż ja.
Dziadek ucieszył się z pochwały wnuka, a on nie mógł znaleźć dość słów i mówił, a mówił.
— Wiecie, Skorupka, żebym ja takiego syna miał, tobym go ozłocił. Ja mam dwóch synów tylko, ale nieuki, gałgany, nicponie. Za jakich handlarzy trzeba ich dać, nie do szkół. Szkoda pieniędzy.
Miał ten nauczyciel Tyrakowski rację, bo co wiem, jego młodszy synek, Ildefons, źle skończył. Jak wybuchła Polska, wlazł na urząd burmistrza, zdaje się w Święciochowie. Pijaczyna wielki, zbłądził w nocy na tereny wojskowe. Strażnik go ostrzegał, raz, dwa, trzy. Nie słyszał, czy nic sobie z tego nie robił. Padł strzał, padł burmistrz.
Stanisław zaś został tym, czym moi rodzice przepowiadali: nauczycielem języków, profesorem gimnazjum i taką osobą, co książki układa i ogłasza.
Zawsze u nas od samego początku abonowaliśmy „Przewodnik Katolicki" wydawany w Poznaniu przez księdza Józefa Kłosa, a także ..Posłańca Serca Jezusowego" i ,,Głosy Katolickie", kupowaliśmy co roku „Kalendarz Mariański". Nic nie paliliśmy, jeno przeczytane gazety i książki odkładaliśmy na strych. Ciągle widziałem, jak Stanisław tam się skradał i te stare papierzyska przeglądał. Czasem nas i rozzłościł, gdy gnaliśmy go do roboty, do rżnięcia sieczki lub siekania ćwikły pastewnej, a on przestawał ciachać tasakiem i rozkładał jakąś gramotę. Oberwał za to niejeden szturchaniec, a rodzeństwo ścigało go i podglądało, czy nie nygusuje. W niedzielę nie kto inny, lecz Stanisław biegł po nabożeństwie do organisty, który był kolporterem „Przewodnika". Nim przeszedł 5 kilometrów ze Starego Gostynia do Kosowa, już połowę gazety pochłonął.
— Czytaj Janka Obleciświata — wołaliśmy przy obiedzie. Jego napaści na plotkarzy, pijaków i trwonicieli grosza najbardziej nas przejmowały, bo były bardzo dowcipne. Myśleliśmy, że to ksiądz Kłos te wypady na prowincję robi. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że te artykuły pisała jedna pani, Stanisława Piszczygłowa z Odolanowa, księża gospodyni.
Do roku 1909 przyjeżdżał Stanisław z gimnazjum krakowskiego na wakacje. Nie stracił szyku do prac gospodarskich. Nadbił nam bardzo do opieki nad młodszym rodzeństwem. Znalazł sposób, żeby mu nie przeszkadzały w czytaniu. Wytaszczył balię do sadu na słońce, gichnął do niej wody i pozwolił się w niej pyplać golasom jak nieboskim stworzeniom, sam zaś uczył się słówek łacińskich lub czytał wiersze. Skorzystałem też sam, bo z jego podręcznika do historii dowiedziałem się piąte przez dziesiąte coś o królach polskich, bo w Siemowie uczyli tylko o pruskich Wilhelmach i Friedrichach.
Najwięcej gości odwiedziło syna w roku 1934. Przyjechał tu wtenczas Jan Spychalski, bibliotekarz i artysta malarz, bardzo ciekawy pan, o śniadej twarzy, z kręconymi wąsikami, mało mówiący, ale zawsze z uśmiechem na twarzy. Jeździli do Dolska, do księdza Zdzisława Zakrzewskiego, który na swej plebanii ma wielki zbiór obrazów i bogatych przedmiotów z kruszcu i kości słoniowej. Spychalski namalował kościół w Starym Gostyniu i zostawił go na pamiątkę u nas w tak zwanej feine Stube.
Zaczęli przybywać inni w odwiedziny do Stanisława: i ksiądz Zakrzewski z Dolska, który zajechał własną budą, czyli karetą, i dr Bronisław Swiderski z Leszna, prof. Julian Szpunar też z Leszna, prof. Alfons Szyperski ze Środy, prof. Władysław Rybski z Gostynia, państwo Józef i Jolenta Brzezińscy, literaci z Czempinia, nauczyciel Leśny ze Stankowa, nauczyciel Mazur z Siemowa rodem ze Starego Sącza, kpt. Jan Formanowicz, syn dawnego naszego nauczyciela w Siemowie, potem we Wschowie i inni.
Pojawili się także klerycy, Organiściak ze Stankowa i Stanisław Piechel ze Zbęch, członek Zgromadzenia Misjonarzy Marii, daleki nasz krewny. Przyjeżdżali oglądać świątki Majchrzaka ludzie z dalekich stron, zwłaszcza nauczyciele, ale przychodzili i ci, którzy mieszkali bliżej. Przybył między innymi szambelan Edward Potworowski z Goli, nieraz przychodził administrator Kosowski, Maksymilian Schmidt, a z nim przychodził mjr Dominik Morawski i w ogóle, kto był obecny w pałacu.
Ze wszystkich gości najbardziej podobał nam się gruby, wesoły prof. Szpunar, bo umiał nas wszystkich zabawić, zagrał na skrzypcach, zaśpiewaj, deklamował swoje wiersze, zaglądał do stajni i obory, a jeszcze częściej do ogrodu z jabłkami i gruszkami, poruszał się u nas jak u siebie w domu. Najdłużej go zapamiętaliśmy.
4
Pytałem raz Stanisława, dlaczego sobie głowę zawraca, czas i pieniądze traci na te figurki naszego Jędrosia z Karchowa. A on powiada, że oni należą do tego samego gatunku ludzi: są ze wsi, to co myślą, wypowiadają, jeden w drzewie figurkami, a on słowami w książkach. Przez nich przemawia Duch święty tak, jak chce i jakie na nich natchnienie spuści. Że nawet Pismo św. mówi w księdze Hioba: „Pytaj starego wieku i dowiaduj się pamięci ojców." Kazał Majchrzakowi te słowa wyryć na tablicy i płycie, co podtrzymuje „Pochód świętych patronów". Mówił mi nieraz:
— W szkole uczą nas historii królów i władców. Ja tutaj uczę się historii chłopów, ojców, dziadów, tak jak żyli od tysiąca i więcej lat, bo my tu siedzimy, mniejsza jakie imiona rodów nosimy, od czasów Chrystusa i długo przed Piastami.
Myślę sobie: niech się podczas ferii bawi takimi bajkami; pojedzie do pracy, to mu to z głowy wyparuje. To u niego chyba jeno ucieczka przed harowaniem w szkole, gdzie co dzień od 20 lat wbija w pamięć te obce języki, co jest pracą gorszą niż ta moja tu na roli. On się do tego ojcu nawet nie przyzna. Mus to mus; pracuje, a tu bawi się zdziebłko nami prostaczkami, bo mu nas żal.
5
Ksiądz Sobkowski i jego szwagier, radca Kazimierz Krotoski, emerytowany dyrektor gimnazjum z Nowego Targu, zaczęli też dopytywać o świątki Majchrzaka. Chcieliby mieć jego figury w kościele starogostyńskim. Widzieli w kościele w Świerczynie szopkę betlejemską jego roboty i feretron z Wniebowzięciem Matki Boskiej i bardzo im się podobały.
Przyrzekł więc Stanisław zamówić dla parafii coś stosownego. Dotrzymał słowa, gdyż po kilku miesiącach, na Gwiazdkę roku 1934, wiozłem zafundowane przez niego, a przez Majchrzaka wykonane dzieła.
Ksiądz Sobkowski i profesor Krotoski, zbieracze historycznych pamiątek, w roku 1910 przy rozbudowie kościoła z roku 1301 opukiwali ściany, oskrobywali tynki, kopali pod podłogą, ale nic średniowiecznego i starego nie znaleźli. Pięć obrazów ze starych trumien zabrał już przedtem dziedzic Potworowski do swego dworu w Goli.
Teraz Stanisław wypełnił wnętrze świątkami Majchrzaka. Na stalle wzdłuż ścian w prezbiterium dał figury patronów i świętych polskich. Byli to po jednej stronie święci: Wojciech, Wincenty Kadłubek, Czesław. Kazimierz, Jan Kanty, Ładysław z Gielniowa.
Naprzeciw nich umocował Majchrzak drugi rząd świętych: Stanisława biskupa, Jacka, Andrzeja Bobolę. Stanisława Kostkę, Szymona z Lipnicy. Teraz, jak kolatorowie zasiędą w ławce, to nad nimi widnieją ci wybrani mężowie z przeszłości polskiej.
Wyrąbał też Majchrzak dla kościoła cztery figury naturalnej wielkości, zdaje się z topoli, ale te pnie były jakieś grube czy też wzory miał zanadto przysadziste. Więc te filary i podpory św. Kościoła, Piotr i Paweł, Cyryl i Metody, nie wzbudzili zrazu wielkiego zachwytu. Z początku poszli na strych nad zakrystię, ale w końcu weszli w boczne ołtarze i spodobali się parafianom.
Jeszcze jedną grupę świętych wprowadził Majchrzak za namową Stanisława. Dostał od niego całą harmonijkę postaci, tzw. poczet dwunastu apostołów, i na drugi rok przez zimę wyrzeźbił aż dwanaście ich wizerunków. Zostali umieszczeni między filarkami przedniej ściany chóru i bardzo ładnie wypatrują.
Od roku 1706, kiedy ówczesny proboszcz, ksiądz Mikołaj Lochacz, zamówił ołtarz główny u snycerza gostyńskiego, Joachima Bergera, nie otrzymał kościół w Starym Gostyniu podobnego zaopatrzenia w rzeźbach. Ksiądz Sobkowski mówił mi, że ten ołtarz kosztował 260 złotych polskich dawnych, a także 3 osiki, 3 sosny i inne świadczenia w naturze, jak piwo, sukno, zboże i nabiał.
Nie każdy wie, że to wtenczas wyrobione zostały kolumny, postacie na ołtarzu, ramy obrazu Matki Boskiej, a zwłaszcza wielkie posągi Jana Chrzciciela i Jana Apostoła.
Sierownia Majchrzaka nie próżnuje. Szykują się w niej pod dłutem i scyzorykiem Majchrzaka płaskie rzeźby o tajemnicach bolesnych, radosnych i chwalebnych z życia Matki Boskiej i Pana Jezusa. Nie wiem, kiedy będą gotowe, ale słyszę, jak świątkarz i Stanisław rozmawiają często o nich. Ksiądz proboszcz postarał się o wzory i obrazki.
[ . . . ]
_______________________
Źródło:
Tomasz Skorupka: „Kto przy Obrze temu dobrze”, Wydawnictwo Poznańskie”, Poznań 1967 (fragment rozdziału „Andrzej Majchrzak z Karchowa” – tylko podrozdziały 1-5, str. 172-186, gdyż podrozdziały 6 i 7, mimo wspólnego tytułu, nie zawierają wzmianek o Andrzeju Majchrzaku i jego pracach).
_______________________
Dla www.klasaa.net wybrał
i wypisał: Leonard Dwornik
Post scriptum
(fragment rozdziału „Ostatnia karta” kończącego pamiętnik „Kto przy Obrze temu dobrze”)
Trzeba się śpieszyć. Jest jeszcze troje dzieci w domu: Franek, Frania i Władzia.
Wezwaliśmy rejenta w lipcu i przekazaliśmy z żoną całe gospodarstwo Frankowi. Wszystko zrobione zgodnie z przepisami prawa i opłatami.
Do Władzi zgłosił się kawaler, Roman Łakomski z Miąskowa koło Krzywinia. Wydaje się, że ożenek dojdzie do skutku. Spłaci ją Franek, gdy sam w niedługim pewnie czasie poszuka sobie gospodyni.
Czuję, że opuszczają mnie dawne siły. Któregoś dnia na początku lipca zezłościłem się sam na siebie:
— Co to jest, żebym tak bezczynnie kręcił się po obejściu i budynkach?
Zaprzągłem konie, wziąłem kosę i pojechałem na góry po zieloną seradelę.
Spociłem się jak mysz, taśtałem z wysiłkiem kosisko, ale musiałem sobie powiedzieć:
— Nie nadajesz się już do roboty, stary gospodarzu.
Dnia 10 lipca, w środę, zjechali się liczni goście na wesele Frani z Czesławem Urbanowskim z Drobnina koło Krzemieniewa, z powiatu leszczyńskiego. Ma 40 morgów i ładną zabudowę. Sprzedaliśmy dom koło Gościniaka i daliśmy córce przynależne jej 5000 złotych.
Dzień był słoneczny. Chociaż chory, udawałem zdrowego. Ruszyliśmy z muzyką na ośmiu bryczkach do Starego Gostynia. Jechałem do kościoła przez bory, koło torfowisk i przez Klony z panną młodą, z powrotem młodożeńcy sami, a ja z matką.
Wesele było dość duże, grane, stosunkowo huczne. Zabiliśmy 2 wieprze, cielę, 8 kur i 8 kaczek. Dwóch rzeźników przygotowywało mięsiwa, gruba kucharka z Krzywinia objęła rządy w kuchni.
Było dużo gości specjalnych, profesorstwo Rybscy z Gostynia, radca Krotoski z córą. Przemawiał pięknie o Kanie Galilejskiej i potrzebie współżycia z Chrystusem. Przybył też ksiądz wikary i różni klerycy z okolicy albo skuzynowani. Kapelanci witali ich i żegnali przed domem kawałkami na wiwata.
Dnia 13 lipca w sobotę przyjechały wozy z Gostynia z meblami dla Frani: szyfonierką, szafą za szkłem, sypialnią. Ładowali sprzęt, jadło, tłuszcze, blachy placków, zapasy więcej niż na tydzień, aż się już ściemniało. Wysoki, długi wóz drabiniasty ruszył przy świetle księżyca ku Drobninowi. Zapłakana Frania, po pożegnaniach, siadła na przedzie wozu, już żona Czesława.
Młodzi zaczynają życie; dla nich rano wzejdzie jutro zarżą. Dla mnie to już, nie daj Boże, ale zachodzące słońce.
Dzień za dniem zjawiają się goście, rodzina, bracia moi i siostry z Siemowa, Nowego Osowa i skądinąd. Dopytują się o zdrowie, ale zdrowie moje coraz gorsze. Obawiam się, że nie wyjdę z tej choroby.
Pojechaliśmy do Gostynia do doktora Stefana Szyberny. To nasz dobry znajomy jeszcze z roku 1905, kiedy Stanisław był w preparandzie we Wschowie. To było trzydzieści lat temu. Jak ten czas szybko leci! Razem stali na stancji u Formanowiczki.
Przypomniał mnie sobie i zbadał dokładnie, a zaś potem wyjaśnił, dlaczego nie mogę jeść, a co zjem, zwracam:
— To jest choroba przełyku.
— Jaka na to rada? — pyta Stanisław.
— Możemy zrobić operację i żywić pana rurką wetkniętą z zewnątrz do żołądka. Pan Gładysz w Gostyniu żył w ten sposób jeszcze przez 4 lata; jedna kobieta w Witoldowie dłuższy już czas utrzymuje się tak samo przy życiu. Dacie się operować?
— Namyślę się jeszcze, panie doktorze. Dam odpowiedź za tydzień lub dwa.
Jest już początek sierpnia. Czuję się coraz gorzej. Na stole przede mną flaszki, talerze, lekarstwa, polewki, ciasta, słodycze, kleiki. Nic z tego przełknąć właściwie nie mogę.
Straciłem smakę do wszystkiego. Chyba się zdecyduję na tę operację.
Żeby jeno przez Ducha świętego wiedzieć, czy się uda...
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Zabieg odbył się w szpitalu Sióstr Miłosierdzia w Kasynie gostyńskim dnia 8 sierpnia. Dnia następnego nastąpiła śmierć.
W trzy miesiące później podążyła za mężem żona.
Na cmentarzu w Starym Gostyniu widnieją ich nagrobki, postawione przez rodzinę, wykonane z głazów polnych przez świątkarza Andrzeja Majchrzaka:
Tutaj spoczywają małżonkowie
Tomasz Skorupka, rolnik z Kosowa
13 XII 1862 — 9 VIII 1935
Zuzanna z Klupsiów Skorupkowa
10 VIII 1867 — 10 XI 1935
Przeżyli wspólnie lat 50
otoczeni dziećmi i wnukami
którzy im w miłości grób ten
poświęcili.
Proszą o Zdrowaś Maryjo.
_____________________________
Ta sama kwatera rodziny Skorupków
na cmentarzu w Starym Gostyniu - stan w kwietniu 2009 r.
_____________________________
Biogram Stanisława Helsztyńskiego, syna Tomasza Skorupki (z tablicą na symbolicznym grobie w Starym Gostyniu)
|