Jest mi niezmiernie smutno, że żyjąc w Krzemieniewie w parafii Drobnin tak mało wiedziałam o czasach przeszłych naszej gminy. Chociaż w historii Polski wiele miejsca jest poświęcone Wielkopolsce i broniącym polskości jej mieszkańcom, nieraz w sposób heroiczny, to jednak poznanie tak dokładnie bliskiej sercu ziemi jest wzruszające. Wzbudza dumę, że i ja jestem potomkiem tych dzielnych ludzi i dziedzicem historii mojej „małej ojczyzny”. Cieszę się że u kresu swojego życia dane mi było dzięki państwa badaniom tak dokładnie poznać, nie historię ogólną, ale tę bliską, którą można prawie dotknąć czytając nie tylko to opracowanie, ale wszystkie prace dotyczące historii gminy Krzemieniewo. Ja te wszystkie miejsca znałam, ale teraz zdaję sobie sprawę, że zbyt powierzchownie.
Byłam w Krzemieniewie w 2000 roku (może w 1999), zatrzymałam się u państwa Majchrzaków. Odwiedziliśmy cmentarz. Wielu członków mojej rodziny, znajomych, sąsiadów, a nawet koleżanek i kolegów z którymi chodziłam do szkoły znalazło tam już wieczny odpoczynek. Byłam też w kościele na Mszy św. i wtedy odżyły wyraźnie moje wspomnienia. Druga ławka po lewej stronie, to miejsce mojej mamy. Posiedziałam w niej trochę i myślami cofnęłam się do lat powojennych. Tuż po wojnie - w tych ciężkich czasach - wokół kościoła zaczęły tworzyć się organizacje jak choćby „Krucjata Eucharystyczna”. Dzieci chętnie spotykały się, uczestniczyły w nabożeństwach, ale i również organizowane były całkiem świeckie zabawy. Jak dobrze pamiętam prowadziła je Joanna Klupś. Istniały też „Młode Polki”, które organizowały między innymi życie kulturalne wioski. Pamiętam wystawioną sztukę o św. Genowefie. Przedstawień było więcej. Trwało to krótko, ponieważ nastały mroczne czasy dla kościoła. I wtedy ludzie we swojej wspólnocie wzajemnej i z kościołem musieli stać się silni aby przetrwać i chronić swoje rodziny i dobytek. Pamiętam jak po każdej Mszy św. stojąc śpiewano pełnym głosem „Boże coś Polskę”. To było tak mocne, dawało siłę i wzmacniało determinację do przetrwania. Nigdy i nigdzie potem ta pieśń nie oddawała tej siły co w powojennych latach w Drobninie.
Wspomniałam też okres może dwóch lat, kiedy na szkolnej Mszy św. o ósmej rano w każdą niedzielę intonowałam pieśni zgodnie z okresem liturgicznym w kościele. Ks. Kazimierz Zacharzewski nigdy nie sugerował jakie pieśni należy śpiewać. Wybór należał do mnie. Moja koleżanka z klasy Halina Kwilińska przewodziła modlitwom. Zawarte one były w takiej małej książeczce, która niestety u mnie się nie zachowała. I jeszcze jedno osobiste wspomnienie z wczesnych lat powojennych. Po pierwszej Komunii św., do której należało przystąpić na czczo, Ks. Kazimierz Zacharzewski zapraszał dzieci na plebanię na uroczyste śniadanie. Było ciasto drożdżowe i kakao. Byliśmy onieśmieleni siadając do zastawionego stołu w eleganckim wnętrzu. Mnie najbardziej zachwycił obraz św. Cecylii wiszący nad pianinem ( a może nad fisharmonią) . Zapędziłam się trochę we wspomnienia z dzieciństwa. Mogą one być jednak tożsame z tymi u wielu starszych parafian Drobnina.
W historii gminy Krzemieniewo niepoślednie miejsce zajął mój ojciec Władysław Lester. Dał się poznać nie tylko jako patriota, ale też jako szlachetny i sprawiedliwy człowiek. Zapłacił wysoką cenę on i jego rodzina. Wiele już o tym napisano, więc ten wątek pominę.
Czytając uważnie wszystkie nazwiska osób popierających budowę kościoła w Drobninie, natrafiłam na nazwisko mojej babci Marianny Galon. Postanowiłam w kilku zdaniach opisać również losy jej rodziny. Wiem o nich tyle co przekazała mi moja mama, bo są to również jej losy. Babcia i dziadek, czyli Marianna i Stanisław Galon, urodzili się w Pawłowicach. Jakiś czas po ślubie mieszkali w Pawłowicach, lecz na skutek braku możliwości dorobienia się aby godnie utrzymać rodzinę, tak jak wielu innych wyjechali na tak zwane saksy. Osiedlili się w dzisiejszych Szklarach Górnych w woj. dolnośląskim. Tam prowadzili gospodarstwo. Ziarno polskiego patriotyzmu zasiane przez Mielżyńskich, Morawskich i innych członków znakomitych rodów nie zostało zmarnowane. Dziadek nawet na chwilę nie pozwolił zapomnieć że są Polakami. Mimo, że nieraz narażeni byli na kpiny w każdą niedzielę idąc do kościoła ubrani byli w ludowe stroje jakie były noszone w rodzinnych stronach, łącznie z kopkami na głowie. Nietrudno sobie wyobrazić co musiała przeżywać babcia i dzieci nie do końca przekonane do wymagań dziadka. Wielkim wyzwaniem opłaconym cierpieniem była ta demonstracja dla mojej mamy, wówczas kilkunastoletniej Józi. O tej demonstracji polskości mama opowiedziała mi dość późno (już jak mieszkała w Poznaniu). Byłam wstrząśnięta, ale jednocześnie dumna. Wybuchła pierwsza wojna światowa i dziadek został wcielony do armii pruskiej. Przeżył wojnę, wrócił do rodziny, lecz o ironio, zachorował na szalejącą hiszpankę i zmarł. Pochowany został w Szklarach Górnych. Babcia nadal wraz z dziećmi prowadziła gospodarstwo. Kiedy Wielkopolska została włączona do Polski babcia sprzedała gospodarstwo w Szklarach, a dom i gospodarstwo kupiła w Krzemieniewie. Tu był już dom rodzinny mojego pokolenia. Do Krzemieniewa ze Szklar Górnych wróciła również rodzina Musielaków.
Po wybuchu drugiej wojny światowej aresztowano tatę, mamę z córkami wysiedlono do Generalnej Guberni. Mama została następną w rodzinie kobietą, która musiała sama zabezpieczyć byt rodzinie. W pierwszych latach wojny żyliśmy na krawędzi śmierci - mróz, głód, dyzenteria - lecz nigdy ta skromna, drobna kobieta się nie poddała. W Tomaszowie Mazowieckim (bo tam spędziliśmy wojnę) wraz z nami przebywali państwo Latanowicze z Garzyna, rodzina Majorczyków z Krzemieniewa, oraz rodzina Goździewiczów z Gostynia.
Po skończeniu wojny wróciliśmy do pustego domu i gospodarstwa. Największą radością było spotkanie z braćmi, którzy wojnę przeżyli u rodziny w Lesznie i w Krzemieniewie. Ja braci nie znałam, gdyż miałam rok jak zostaliśmy wywiezieni do Tomaszowa. Przeżyli tyle lat bez matki i ojca. To jest trudne do wyobrażenia jak musieli tęsknić za mamą i za siostrami. Trzeba było zacząć wszystko od nowa. Po krótkim czasie nadziei że powoli życie wróci do normy wszystko ponownie runęło. Znów zaczęła się walka o przetrwanie. Pamiętam jak co jakiś czas przychodzili smutni panowie z teczkami, którzy namawiali mamę do kołchozu. Zdawali sobie sprawę jaki to byłby smakowity kąsek dla propagandy, jak pamiętam żaden gospodarz pochodzący z Krzemieniewa do kołchozu się nie zapisał. Mama mimo uporczywej agitacji odprawiała tych panów z niczym.
Postanowiłam opisać jeszcze jedno wydarzenie świadczące o determinacji mamy. Kończyłam Szkołę Podstawową w Drobninie w 1952 roku. Zamierzałam iść do Liceum Pedagogicznego w Lesznie. Była to szkoła (kształcąca świetnych nauczycieli) należąca do TPD całkowicie nadzorowana przez ludzi reprezentujących „jedynie słuszną ideologię”. Mama kategorycznie zabroniła mi składać papiery do tej szkoły. Poparł ją w tym mój szwagier Bronisław Andrzejewski i sprawa - mimo moich próśb - była zamknięta (malutki cierń tkwi we mnie o to do dzisiaj). Złożyłam wniosek do Technikum Handlowego. Wezwał mnie ówczesny kierownik szkoły i zakomunikował: albo pójdę do L.P., albo nie dostanę się do żadnej szkoły. Tak się też stało i to nie z powodu braku wiedzy. Cały rok straciłam. W następnym roku dostałam się do Technikum Gastronomicznego w Lesznie. Nie żałuję tego okresu, bo takich wyrzutków jak ja było więcej. Kadra pedagogiczna (z małymi wyjątkami) była jeszcze z czasów przedwojennych, kompetentna i budząca szacunek. To o czym teraz chcę napisać niema nic wspólnego z Krzemieniewem, ale muszę, korzystając z okazji, napisać kilka słów o nauczycielu rachunkowości prof. Komorowskim. W tych czasach (lata 1952-57) narażając siebie i może nas udzielał nam prawdziwych lekcji historii. Na lekcjach rachunkowości dowiadywaliśmy się o napaści ZSRR na Polskę, o Katyniu, o wywózkach obywateli polskich na Sybir. Na jego lekcjach pisaliśmy ulotki. W czasie tych „ lekcji historii” jeden z uczniów stał na czatach na korytarzu aby uprzedzić o ewentualnym niebezpieczeństwie. Co ciekawe, nigdy nie dowiedziałam się czy takie „lekcje” prowadził w innych klasach. Milczenie w tych czasach było wielką cnotą. Przepraszam za tę dygresję, ale chciałam tą drogą złożyć mu hołd, za odwagę i podzielić się z innymi wiedzą, że byli tacy ludzie jak prof. Komorowski. Nawiasem mówiąc dużo później ukończyłam S.N. w Raciborzu.
Tak więc kończę moje wspomnienia choć byłoby ich o wiele więcej. Dalsze losy potoczyły się już w innych rejonach Polski. Ja mieszkam na Górnym Śląsku już prawie 60 lat. Tu urodziły się moje dzieci i wnuki, tu na cmentarzu są mogiły rodziny i znajomych. Kocham tę ziemię której dzieje są niemniej tragiczne jak ziemia mojego dzieciństwa. Kocham gwarę którą rdzenni Ślązacy tak kultywują. Czy w Pawłowicach i Kąkolewie mówią jeszcze gwarą?
Pozdrawiam Teresa Florczak z domu Lester.
Od lewej: wójt Władysław Lester, starosta Sobeski i ?.
Przed domem Lesterów w Krzemieniewie (w środku wójt Władysław Lester).
Uczniowie ze szkoły w Krzemieniewie w roku 1946.
Po prawej: Teresa Florczak (Lester) ze swoją przyjaciółką Haliną Kwilińską.
Zdjęcie maturalne Teresy Florczak (pierwszy po prawej stronie stoi prof. Komorowski).
|