Franciszek Morawski
Lampart i małpy
Raz małpy w pewnym lesie grały w zgadnionego.
Najstarsza, kasztanowata, z między nich matrona
trzymała na kolanach swoich głowę tego,
którego rzesza małp tam zgromadzona
dopóty z kolei w łapę trzepać miała,
dopóki nie zgadł, kto mu dał kułaka.
Z początku starucha poważnie siedziała,
lecz widząc, jak tłuką małpę nieboraka,
śmiech ją porwał i jakoś aż tak się roześmiała,
że upiekła potężnego raka.
Tymczasem pusta rzesza raka nie zważała,
tylko wraz jaka taka,
zadawszy tęgo kułaka:
„Kto cię uderzył?” – pytała.
Nie zgadł, natenczas pełno śmiechów, wrzasków,
koziołków, skoków, oklasków.
Na ten hałas młody Lampart, pan bardzo łaskawy,
z głębi legowiska swojego wychodzi
i wpośród małp wesołych najłaskawiej wchodzi.
Wszystko się pomieszało, ustały zabawy.
Wtem Lampart, usiadłszy z wolna najwspanialej:
„Nie przeszkadzam – rzekł – Grajcie sobie, państwo, dalej”,
a uśmiechnąwszy się nieco, dodał dość udatnie:
„Ja nawet sam przychodzę do was tu prywatnie,
bym dzień z wami strawił.
Grajcie – ja z wami będę też się bawił”. –
„Ach, jaśnie wielmożny panie,
ileż dobroci, ile łaskawości,
wasza to księcia mość, z stopnia swej godności
raczysz zstąpić, by odwiedzić małp biednych mieszkanie!
Jakimże wielkim szczęściem dziś darzą nas bogi,
kierując ciebie, panie, w ubożuchne progi”.
Tu się Małpa do Pana nieco przybliżyła
i taki uszanowania hołd mu uczyniła,
jaki ja przed parą laty
widziałem w imieniny pewnego Sarmaty
od niegoż pewnemu księciu uczyniony,
za co plaśnieniem w ramię został uraczony:
lewą łapkę w tył skręconą miała,
a prawą trzykroć kolana pańskie pomacała.
Pan na to opiekuńczym głosem rzekł te słowa:
„Wszyscyśmy sobie równi, zatem ukłonów nie znoszę.
Grajmy przyjaciele, grajmy, bardzo proszę!”.
Nowe panu pokłony i małp radość nowa:
zachwycone towarzystwo małpie taką mową
podług umysłu prawdziwie małpiego
osądziło, iż nie ma pana łaskawszego
i zaczęło grę na nowo.
Jedna więc Małpa łapkę swą nastawia,
śmiech się z początku odnawia.
Wtem Lampart uderzył
i już w okamgnieniu
krew się po pańskim puszcza uderzeniu.
Domyśliła się Małpa, kto ten raz wymierzył,
ale słowa nie rzekłszy, łapę w zęby wzięła
i spośród zabawnego koła się wymknęła.
Reszta, co z panem zostały,
szczerze się bawić i śmiać szczerze chciały,
ale ja mogę zaręczyć w tej mierze,
że tylko Lampart śmiał się jeden szczerze.
Wkrótce się reszta żegna i wynosi,
cedząc przez zęby z doświadczenia zdanie:
„Odtąd niech chęć nas płocha nie unosi
z Lampartem jakim wchodzić w obcowanie –
najłagodniejszy ma pazury w łapie,
którymi głaszcząc, słabszego udrapie”.
______________________________
Komentarz edytorski i objaśnienia MK:
Podstawa edycji: autograf z Biblioteki PAN w Kórniku (sygn. 1477 – wiersze różne ze zbiorów Tytusa Działyńskiego). Bajka, o fabule zaczerpniętej z bajki J.U.Niemcewicza „Małpa i Lampart”, powstała prawdopodobnie we wcześniejszym, przedlubońskim okresie twórczości poety. Być może owym „pewnym Sarmatą” był generał hrabia Wincenty Krasiński, a „pewnym księciem” książę Konstanty. Bajka dotychczas niedrukowana.
Powrót do spisu treści edycji z 2017 r.
|