Października 10 2024 17:13:55
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Dwory, pałace krewnych i znajomych
Krzysztofa Morawskiego - przedwojennego zarządcy majątku w Luboni

( wypis fragmentu wspomnień )

Lubonia miała bardzo miłe sąsiedztwa w tym kraju wielkiej własności ziemskiej, gdzie dwory graniczyły z dworami. Z jednej strony były Pawłowice Mielżyńskich z pięknym pałacem, o 3 km odległym od Luboni, ale za moich czasów Krzysztof Mielżyński już nie żył i nigdy nie byłem w tym domu, choć wart był zwiedzenia.

Z drugiej strony Oporowo, drugi majątek Morawskich. Pułkownik Witold Morawski nie mieszkał w Oporowie, przebywając w kolejnych garnizonach, gdzie go zawodowa służba wojskowa przeznaczała. Był to najpiękniejszy i najświetniejszy umysłowo mężczyzna, jakiego można było sobie wyobrazić. Czasami można było mieć wrażenie, że był za piękny, za wspaniały, za świetny w konwersacji, która wpadała mimo woli pułkownika w granice już lekkiej blagi. Ale Witold bardzo się strzegł, żeby tej granicy za często nie przekraczać, zwłaszcza w obecności mego ojca. Gdy był w domu, ślicznie umeblowanym choć trochę za sztucznie wystylizowanym na staropolski dworek, przyjmował bardzo gościnnie, aczkolwiek wobec rodziny bywał czasami dość „wielki", co nas raczej śmieszyło, niż wprawiało w kompleks niższości. Administratorem Oporowa i to świetnym administratorem był Cybulski. O ile Witold był piękny, to Cybulski brzydki, miał bardzo miłą żonę, z domu Łukomską ze Śmigła, krewną biskupa, bardzo zacną osobę. Miałem z nimi bardzo mało stosunków. Witold losami Luboni nie interesował się i nigdy się nie pytał, co się tam dzieje. W ogóle muszę powiedzieć, że rodzina Morawskich mało była ciekawa losów tego majątku — nieomal kolebki naszego rodu — i trochę mnie to bolało. Serdecznie interesowali się nim tylko Zalescy i to było ujmujące. Mimo że Cybulski nie był przyjemnym w stosunkach i w ogóle miłym sąsiadem, Witoldowi wydzierżawiłem w pierwszych latach opolowanie w Luboni, ale po upływie umowy nie wiem czemu z tego zrezygnował. Nie przeszkodziło mu to w jednym roku opolować jedno pole w Luboni razem z dużym opolowaniem oporowskim, na co zaprotestowałem, ale nie chcąc się z nim spierać obróciłem cały incydent w żart. Te stosunki sąsiedzkie z Oporowem były zawsze dość napięte, co nie przeszkodziło, że przed samą wojną Witold mnie zawezwał i ku memu zdziwieniu mianował mnie egzekutorem swojego testamentu. Było to dla mnie dość zaszczytne, ale powiedziałem mu wtedy: „Witold, ty jesteś pułkownikiem i szefem sztabu armii, ja skromnym podporucznikiem piechoty, jak do czego dojdzie, kto przeżyje tę wojnę?!” Piękna śmierć Witolda okupiła wiele jego śmieszności i wad. Pośmiertnie rząd londyński mianował go generałem.

Z trzeciej strony Lubonia graniczyła z Mierzejewem. Był to majątek dzierżawiony przez Ponikiewskiego z Drobnina od Jana Żółtowskiego z Czacza, którego był własnością. Do Mierzejewa całą swoją szerokością dochodził Drobnin. Drobnin i Mierzejewo były znakomicie zagospodarowanymi majątkami. Stefan Ponikiewski był świetnym rolnikiem, miał tzw. "złote palce" do gospodarstwa rolnego. Osiągał rekordowe dochody z hektara niedużego majątku (około 500 ha) i był bogatym człowiekiem. Tak samo było za jego ojca. Stefan Ponikiewski był nadzwyczajnym człowiekiem. Jeżeli o kimś można powiedzieć, że był świetlaną postacią, to o nim. Przemiły osobiście, chodząca życzliwość dla wszystkich, gorący człowiek w miłości do bliźniego, był kimś w rodzaju świeckiego świętego, nie miał wad. Był ogromnie obywatelsko usposobiony, demokrata i społecznik w najlepszym tego słowa znaczeniu, przy czym człowiek zaradny życiowo. Masę się od niego nauczyłem, bo był encyklopedią spraw rolniczych. Dążył do stania się ideałem ziemianina i ideał ten osiągał. Wydawał się pozbawiony całkowicie egoizmu, przy tym nie był nic słodkawy, jak czasem u dobrych katolików bywa, którzy zamieniają się w gorzką lukrecję. Do Luboni usposobiony był bardzo przychylnie, bo długi czas na niej gospodarował, patrzał z zainteresowaniem na moją pracę, skoro sam mnie do niej namówił. Życzliwość jego dla ludzi obejmowała szeroki zakres różnych klas i warstw, ziemian, chłopów i ludzi miasta. Podawał rękę włodarzom, co nie było w zwyczaju, a sam to widziałem, spotkawszy się z nim raz na granicy w Mierzejewie. Napisał bardzo interesującą broszurę o rodzinie chłopskiej Filipowskich spod Leszna, a pisał dobrze i ciekawie. Z jednym z tych Filipowskich spotkałem się na froncie w 1939 r. i wiedziałem wszystko o jego rodzinie z książki pana Stefana.

Drobnin przebudowany przez ostatnich właścicieli był luksusowo urządzony. Naprzeciw dworu wybudował Stefan Ponikiewski bardzo ładny kościół, który mu wyrysował Franio Morawski. Jednej zalety nie miał Ponikiewski. Nie znał się na sztuce. Była to bodaj jedyna jego wada. Wszystko w domu drobnińskim było brzydkie, począwszy od mebli, a skończywszy na okropnych obrazach, które pan Stefan z pasją kolekcjonował, głównie kierując się nazwiskami malarzy. Był to chyba zbiór najgorszych płócien znanych artystów, unikalna kolekcja w swoim rodzaju!
Ponikiewski żonaty był z panną Raszewską z Jasienia, córką Gustawa. Długo był kawalerem i w Goli żenili go z Zosią Starowieyską, której się bardzo podobał, później z Zosią Morawską z Planty. Wybrał najbrzydszą Zosię z okolicy, był z nią bardzo szczęśliwy. Nie była łatwa w pożyciu, ale też ludziom życzliwa. Urządzali rzadkie, za to wspaniałe przyjęcia, rauty i bale, słynne ze znakomitej kuchni, na której pani domu doskonale się znała. Takich zakąsek nie widziałem nigdy w innych domach. Zaprosili mnie kiedyś na wspaniały bal. Chcieli mnie żenić, zdaje się z ładną i miłą siostrzenicą. Bale to nie była moja specjalność. Nie umiałem i nie lubiłem tańczyć, białe noce mnie męczą. Wtedy potrafiłem bardzo wcześnie wstawać i rano mi się najlepiej pracowało. Ale na to trzeba się wcześnie kłaść spać, do czego byłem przyzwyczajony. O drugiej w nocy tego pięknego balu ogarnęła mnie taka senność, że poszedłem pożegnać się z panem domu i powiedziałem, że wracam do Luboni, dokąd było ze 3 km. Ponikiewski zatrzymywał mnie i oświadczył, że nie pozwoli zaprzęgać moich lubońskich koni. Zdecydowałem się pójść piechotą we fraku i lakierkach. Szczęśliwie na podwórzu wychodząc z domu znalazłem mego furmana i dojechałem do lubońskiego dworu, od którego miałem klucz. Położyłem się spać w pokoju cioci Zosi. Duchy mi się nie pokazały.

Miłym i pożytecznym dalszym sąsiedztwem Luboni były Drzewce, też własność Jana Żółtowskiego z Czacza, które dzierżawił uczony rolnik dr Felicjan Dembiński. Wstępowałem do niego wracając z Luboni do domu. Powiedział mi kiedyś komplement, jakże miły dla rolnika, że od czasu gdy jestem w Luboni pola zmieniły się nie do poznania. W ustach tak znakomitego rolnika była to cenna pochwała. Był kawalerem, prowadził gościnny dom i służył zawsze chętną radą.

W powiecie leszczyńskim mało miałem znajomych, poza najbliższymi sąsiadami Luboni. Raz dojechałem do administratora kompleksu dóbr Mielżyńskich z Pawłowic, starego Doerfera. Bardzo uprzejmie mnie przyjął. Chodziło mi o informacje w sprawie podatku spadkowego ciążącego na Pawłowicach, z którym Doerfer miał ogromne kłopoty, a myślałem też, że i doświadczenie. Wydał mi się bardzo stary i właściwie zajęty tylko hodowlą koni, do której miał ogromne zamiłowanie i osiągał dobre rezultaty. Doerfer należał do generacji starych, przedwojennych administratorów wielkich dóbr w poznańskiem, którzy się zaznaczyli jako doskonali rolnicy i uspołecznieni menedżerowie. Byli to m.in. Gutsche z Granowa, Rowiński z Karczewa i inni. Znakomici rolnicy byli już nieco zrutynowani i niedostosowani do nowych czasów Polski niepodległej. Otaczał ich powszechny szacunek, większy niż dla wielu ziemian posiadających własne majątki.

Wracając do Luboni wstępowałem czasami na wieczór do Goli. Pobyt u Edwarda Potworowskiego i jego żony Tekli Morawskiej z Jurkowa był zawsze przemiły. Edward Potworowski lubił mnie i lubił opowiadać o swoich kłopotach i jak je zwalcza. Był to życzliwy egocentryk, dla którego własna praca, w którą zaangażował się bez wytchnienia, była najważniejszą rzeczą na świecie. Jak wielu poznańczyków, opowiadał wyłącznie o własnych — jakby Sienkiewicz powiedział — "przewagach". Miał dodatnią cechę odznaczającą go od jego klasy społecznej: duże wyczucie innych "sfer" społeczeństwa, prawdziwy demokratyzm, obcy zazwyczaj ekskluzywnemu klanowi rasowych ziemian. Czasami nawet przesadzał, gdyż był uprzejmiejszy dla innych "sfer" jak dla własnej, co mu swoi mieli za złe. Przede wszystkim lubił księży i w kurii poznańskiej, u kanoników spędzał większość dnia podczas pobytu w Poznaniu. Szosę do Poznania synowie Edzia nazwali "szlakiem szambelańskim".
Gruby Edzio, szambelan papieski, lubił kłaść się wcześnie spać i wtedy wzywał mnie, ja siadałem koło jego łóżka i opowiadaniom nie było końca. Opowiadaniom? To on sam monologował, bez przerwy, zadowolony z cierpliwego słuchacza, gdyż mówił rzeczy mnie interesujące. Mało się Już gospodarstwem interesował, zaangażował młodego rolnika Grąbskiego, który doskonale Golę prowadził a sam oddał się pracy społecznej. „Veście”, gdzie był prezesem Rady Nadzorczej i cukrowni w Gostyniu, gdzie miał dużo udziałów. Nie miał wątpliwości, że wielka własność rolna, prywatna, przejdzie w niedalekiej przyszłości jakąś ewolucję, nie wiadomo, w jakim kierunku. Synów nie kształcił na rolników.
Dom w Goli był brzydki zewnątrz, a zwłaszcza wnętrza były bez stylu, jakieś nieładne, źle ustawione meble w pokojach, ale atmosfera była przemiła, wszystko było na fortissimo, bo ojcowie i syn Gustaw, jak Kurnatowscy, dosyć krzyczeli. Mam najlepsze wspomnienia z tych posiedzeń przy łóżku Edzia, choć synowie, jak mi dziś opowiadają, byli temu przeciwni, bo odciągał gości z salonu i ogólnej konwersacji. Przemiła Tekla balansowała zręcznie między temperamentami ojca i synów. Któż mógł przewidzieć, że ojca rozstrzelają Niemcy, matka umrze na wygnaniu. Gucio też nie dożyje starszego wieku. Był to najświetniejszy młody człowiek, jakiego można było spotkać, zdolny, znający języki, piękny, świetny w rozmowie i wesoły. Nie dotrzymał obietnic bogato wyposażonej natury.

Krzysztof Morawski

Źródło:
Sławomir Leitgeber: „Morawscy herbu Nałęcz I – 600 lat dziejów rodziny”- DODATEK, Poznań 1997,
Fragment wspomnień Krzysztofa Morawskiego z Turwi, zatytułowany „Dworki, pałace krewnych i znajomych” (str. 345-350)


______________________
Dla www.klasaa.net
wypisał: Leonard Dwornik


DWORY I PAŁACE GMINY KRZEMIENIEWO



WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,771,152 Unikalnych wizyt