Walerian Meysztowicz*
Ksiądz Kazimierz Zacharzewski
Byłem w Rydze, gdy toczyły się tam pertraktacje polsko-sowieckie o pokój po naszej zwycięskiej wojnie przeciw inwazji bolszewickiej. Grabski, Dąbski i inni członkowie naszej delegacji byli w nastroju raczej zwyciężonych aniżeli zwycięzców. Widziałem ich zresztą, bardzo przelotnie. Tylko młodsi z sekretariatu, Stanisław Janikowski i Jan Wszelaki, starali się ich usztywnić. Centralną postacią w Rydze był wówczas delegat sowiecki Joffe, zdolny i górujący nad naszymi nie tylko rasowym sprytem, ale i doświadczeniem dyplomatycznym. Przygnębiające wrażenie robił minimalizm naszych żądań i dyktowana po części przez nacjonalizm łatwość wyrzekania się ziem wschodnich; „wyciąłem miński wrzód" - miał wówczas powiedzieć Grabski.
Wkrótce, pieszo przeszedłszy z Łotwy do Polski, znalazłem się w Wilnie. Wówczas to wstąpiłem do seminarium. Było to wielkie przeżycie, zupełna zmiana dotychczasowej egzystencji, olśnienie życiem religijnym we wspaniałej atmosferze ówczesnego seminarium. Okresów wakacyjnych nie chciałem spędzać w dawnym moim środowisku; tak znalazłem się jako kleryk w Duksztach Pijarskich pod Wilnem. Kościół stał wśród pokrytych lasami prześlicznych wzgórz, dochodzących do Wilii, która już wówczas stanowiła granicę od mojej ojczystej Litwy Kowieńskiej. Niegdyś był tu klasztor pijarów, obecnie był to kościół parafialny. Fałszywy, ale dość prosty gotyk miał w głównym ołtarzu obraz Matki Boskiej, podobno niegdyś własność Mickiewicza. Malować go miał we Włoszech Sassoferrato. Rzeczywiście obraz przypominał inne Madonny tego mistrza.
Proboszczem w Duksztach był młody wówczas ksiądz Zacharzewski. Był to człowiek szczupły, małego wzrostu, cierpiący na płuca. A miał niezwykłą energię i nieustanny, delikatny i subtelny, dobry humor. Mieszkała z nim matka, typowa wiejska kobieta, i dwie siostry, nauczycielki ze szkoły powszechnej. Bracia czasem przyjeżdżali ze studiów na wakacje. Ksiądz proboszcz był z pokolenia tych księży, którzy pod władzą rosyjską, przed 1916 rokiem, nie mogli mieć większego wykształcenia niż tzw. cztery klasy - równe mniej więcej obecnej szkole powszechnej. Rząd zezwalał ówczesnym kandydatom na księży, by dwa, najwyżej trzy lata przebywali w seminarium. Wykształcenie więc kleru było zupełnie niewystarczające: o wiele, wiele niższe niż we Francji, Włoszech czy w Niemczech, czy nawet w Polsce pod zaborem niemieckim czy austriackim. Zdolniejsi - a do nich należał niewątpliwie ksiądz Zacharzewski - uczyli się dalej sami. Czytali Ojców Kościoła, dopełniając ze słowników brakliwą seminaryjną łacinę, czytali książki teologów i historyków Kościoła, przeważnie drugorzędnych (Gratry, Hergenröther), w nieudolnych przekładach; widywano na parafiach pisma jezuitów polskich: o. Mohla, o. Morawskiego.
Mimo braków w wykształceniu ksiądz Zacharzewski był doskonałym proboszczem. Świetnie utrzymany kościół, regularne nabożeństwa codzienne i niedzielne, długie godziny w konfesjonale i głęboka, wzajemna miłość wszystkich parafian, poczynając od profesora Zygmunta Jundziłła i drobnej szlachty, panów Tołłoczków, z zaścianka o pięknej nazwie Karmazyny, aż po wiejskich parobków bezrolnych, aż po żebraków. Ksiądz proboszcz niezmiernie starannie przygotowywał kazania. Cała parafia była polska, z rzadka tylko ktoś się spowiadał po litewsku.
Trucizna nacjonalistyczna omijała jakoś duksztańską plebanię. Był to drewniany domek o kilku zaledwie pokoikach - ja miałem łóżko w „salonie". Wszystko było bardzo proste, bardzo skromne - sprzęty, ubrania i jedzenie. Nie było biedy: parafianie chętnie wspierali proboszcza; panna Anna i panna Konstancja miały pobory nauczycielskie. Bezinteresowność proboszcza była wielka; sutanna, choć bardzo starannie czyszczona, świeciła startym suknem. Nigdy żadnego sporu o iura stolae. Mówił mi wówczas, że szczególnie w sprawie pogrzebów trzeba być bezinteresownym i zgadzać się na wszelkie żądania w sprawie świec, śpiewów, organów, mszy, egzekwii, konduktów - idąc tak daleko, a może nawet i trochę dalej, niż pozwalają przepisy liturgiczne. Bo ludzie przy pogrzebach są obolali i nerwowi, nawet gdy tego nie okazują; byle sprzeciw wywołuje niechęć - łatwa zgodność zyskuje serca. O tej nerwowości Polaków przy pogrzebach mówił mi później ambasador Władysław Skrzyński, przypominając, jak łatwo wybuchają spory z okazji pogrzebów narodowych.
W niedzielę kościół był zawsze wypełniony, na dwóch mszach i na nieszporach. A parę razy do roku - z okazji świąt szczególnych, na św. Annę, na św. Józefa Kalasantego, założyciela pijarów - odbywały się wielkie odpusty. Kościół ani cmentarz nie mogły pomieścić wiernych, cisnących się do spowiedzi w rozstawionych w kościele i na dworze, pod lipami, konfesjonałach; rozdawano tysiące Komunii. Po południu był obiad dla zebranych księży z sąsiedztwa. Prawie wszyscy byli na tym samym poziomie wykształcenia co nasz proboszcz i prawie wszyscy, lepiej lub mniej dobrze, wywiązywali się z obowiązków duszpasterskich: ludzie trwali przy wierze, a uświadomienie religijne starano się podnosić, sprowadzając z Wilna wykształconych kaznodziejów, profesorów seminarium czy uniwersytetu. Odpusty kończyły się obfitym obiadem dla wszystkich przybyłych księży: kurczęta, szczupaki, szparagi, torty były dziełem sztuki gastronomicznej starej panny Tołłoczkówny z Karmazynów.
„Odpusty" należały do starej, tradycyjnej metody duszpasterskiej. Ale zaczęły się pojawiać nowości. Zakładano po parafiach liczne organizacje Akcji Katolickiej. Szło to z początku dość nieporadnie, tak samo jak teraz to widać w parafiach Starej Kastylii. Zapisana do organizacji młodzież początkowo nie bardzo wiedziała, co z tą nowością począć: przydawała się przynajmniej na to, by rozpowszechniać wydawanego przez Ojca Kolbego „Rycerza Niepokalanej" - a później i jego „Mały Dziennik".
Z księdzem Zacharzewskim zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Co dzień służyłem mu do mszy, którą odprawiał z niezwykłą dokładnością i uwagą. Widać w nim było głęboką wiarę i ona to, wraz z niezwykle delikatnym stosunkiem do ludzi, stanowiła o jego powodzeniu duszpasterskim. Któryś z jego młodych parafian chciał się żenić, wbrew woli rodziny, z nie bardzo chwalebnej opinii dziewczyną prawosławną. Długo proboszcza namawiał, by mu dał ten ślub. A proboszcz spokojnie, delikatnie, rozsądnie próbował go od tego odwodzić. Aż raz stracił cierpliwość i z krzykiem wyrzucił delikwenta z plebanii. I to się okazało skuteczne: „bo jeśli proboszcz tak się gniewa, to już musi naprawdę być źle".
Wakacje lub przynajmniej część wakacji u księdza Zacharzewskiego stały się moim zwyczajem. Potem, gdy go przeniesiono do większej podwileńskiej parafii w Ławaryszkach, już jako profesor zajeżdżałem do niego. Dawniej lesista okolica Ławaryszek była teraz cała zaorana. Jedyne wspomnienie z dawnych polowań Zygmunta Augusta to były coroczne msze św. za strzelca Jurgielisa, zabitego przez niedźwiedzia podczas królewskich łowów; były one odprawiane z królewskiej fundacji.
A potem przyszła wojna. Matka księdza Zacharzewskiego już nie żyła. On sam wraz z siostrami [na zdjęciach poniżej – przyp. LD] znalazł się w Poznańskiem, gdzie dalej był proboszczem i gdzie znowu, jak w Duksztach, jak w Ławaryszkach, miał miłość parafian i w nowych zupełnie warunkach potrafił kierować ich życiem religijnym. Umarł w 1966 roku.
Życie proste i trudno więcej coś o nim napisać. Ale na to wspomnienie zasługuje nie tylko on sam, ale i całe to pokolenie niewykształconych księży, którzy znacznie lepiej niż uczeni księża innych narodów potrafili utrzymać głęboki katolicyzm swoich wiernych.
____________________
Źródło:
Ks. Walerian Meysztowicz*: „Gawędy o czasach i ludziach”, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2008, (edycja opracowana na podstawie wydania Polskiej Fundacji Kulturalnej – Londyn 1983) - gawęda 51, str. 209-212.
____________________
Ks. Kazimierz Zacharzewski i jego siostry – rok 1959,
po lewej Anna (na tle fisharmonii), po prawej Konstancja (obok p. Kazimierza Musielaka)
podczas nieokreślonego przyjęcia u p.p. Kaczmarków w Krzemieniewie.
(pozostali uczestnicy wykadrowani)
[zdjęcie opatrzone dedykacją datowaną 4.X.1959 ze zbiorów p. Andrzeja Jasiaka]
Zdjęcia sióstr ks. Zacharzewskiego z kroniki szkolnej w Ławaryszkach
____________________
* Walerian Meysztowicz (1893-1982) urodził się w Pojościu na Litwie Kowieńskiej. Podczas I wojny światowej służył na froncie rosyjskim, uczestniczył też w wojnie 1920 r., za udział w której został uhonorowany Krzyżem Virtuti Militari. W 1924 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Od 1936 r. był profesorem prawa kanonicznego na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, a od 1932 r. radcą kanonicznym Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej. Wybuch II wojny światowej zaskoczył go w Rzymie. Udało mu się przedostać do Wilna, skąd ze swym 13. pułkiem ułanów wyruszył na front. W chwili napaści sowieckiej pułk został wyparty na Litwę, gdzie ksiądz Meysztowicz zastał szukające go telegramy z Rzymu, dokąd wkrótce się udał. Całą wojnę spędził w Watykanie. Pracował w Archiwum Watykańskim. Był inicjatorem powstania i prezesem Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Urządzał odczyty i wydawał czasopismo „Ante-murale". Był kanonikiem Bazyliki św. Piotra, protonotariuszem apostolskim i infułatem. Zmarł w Rzymie.
[redakcyjna notka biograficzna z okładki wydania jak wyżej].
_______________________
Dla www.krzemieniewo.net
opracował: Leonard Dwornik
Inne przyczynki do biogramu księdza Kazimierza Zacharzewskiego.
Ks. Kazimierz Zacharzewski we wspomnieniach jednego z drobnińskich wikarych.
|