Stanisław Egbert Koźmian
OJCIEC KAROL ANTONIEWICZ.
(1853. )
Karol Bołoz Antoniewicz pochodził z familii ormiańskiej. Rodzice jego mieszkali we wsi Skwarzawa, w cyrkule Żółkiewskim położonej. Urodził się w Lwowie 6. Listopada 1807 roku. Ojciec wcześnie go odumarł. Bogobojna matka poświęciła wszystkie swe myśli i starania wychowaniu córek i syna. Gdy ten dorósł wieku sposobnego do nauk w szkołach, przeniosła się do Lwowa, gdzie też on i do szkół i do uniwersytetu uczęszczał. Wnet się w nim odkryła uderzająca zdolność do języków, do poezyi i muzyki. Pisał wiersze po polsku i po niemiecku. Zdaje się, jakoby dar ten otrzymał spadkiem rodzinnym po przodkach, bo z nich jeden, dziad jego, wysłany za Stanisława Poniatowskiego do Stambułu, tak wielkie w krótkim czasie uczynił postępy w wschodnich językach, że pisał wiersze po turecku, których rękopism przechowywał się w księgozbiorze Skwarzawskim.
Po ukończeniu nauk młody Karol odbył podróż do Księstw Naddunajskich, gdzie miał krewnych, i gdzie poznał się z kilku znakomitymi Grekami, których walka o niepodległość wzbudziła silne uniesienia w jego poetycznej duszy. Ślad opisu tej podróży pozostał w "Sławianinie" z 1839. r., gdzie się znajduje jego artykuł pod tytułem: "Jeden dzień to Jassach". Umieszczona tamże jego rozprawa „O źródłach do historyi narodu ormiańskiego” okazuje, iż zamyślał dzieje te obszernie opracować. Aliści powstanie listopadowe wskazało jego młodzieńczym uniesieniom bliższe a rozłeglejsze pole.
Wszedł do legii Nadwiślańskiej, która dzieliła losy korpusu Jenerała Dwernickiego. Jednej nocy wysłany na patrol, zasnął ze znużenia na koniu i znacznie w tyle pozostał; koń szczęśliwym instynktem zwrócił się i uboczną drogą do obozu polskiego trafił, gdy tymczasem dowódzca patrolu i jego towarzysze przez zdradę przewodników wprowadzeni w obóz moskiewski, śmierć tam znaleźli.
Z korpusem Dwernickiego przeszedłszy do Galicyi, zawiedziony w swych najdroższych nadziejach, głęboko cierpiał, ale wnet otrząsł się z przygnębienia i zajął się gorliwie gospodarstwem, ku czemu majątek, z kilku pięknych wsi złożony, podawał mu liczne środki i obowiązki. W 1832 r. ożenił się za dyspensą z córką rodzonego brata swej matki, Zofią Nikorowiczówną, osobą rzadkich zalet i nadzwyczajnej bogobojności, którą sam drugą Elżbietą wielekroć w swych pismach zowie. Będąc dziewicą, (że użyję własnych słów jego o kim innym wyrzeczonych), była matką miłosierdziem swojem dla biednych i opuszczonych; zostawszy żoną nie przestała być dziewicą przez czystość i serca i myśli. Dom ich stał się wzorem dla sąsiadów, błogosławieństwem dla rodziny, przytułkiem dla sierot i chorych. Sędziwa matka, widząc jak ją dobrze zastępują dzieci, usunęła się do klasztoru Benedyktynek we Lwowie, by ostatek żywota cichości i modlitwom poświęcić.
Ale nie długo jaśniało niezachmurzone szczęście nad młodem małżeństwem. W przeciągu lat sześciu Pan Bóg dał im pięcioro dziatek, z których każde po kilku lub kilkunastu tygodniach gasło w kolebce. Najcięższa boleść ogarnęła ojca przy stracie czwartego, bo to był syn, na którym wszystkie on swe nadzieje pokładał. Było to na początku roku 1837. „Nie możecie sobie wystawić — pisał w pierwszych chwilach boleści, — jak ja do tego drogiego dziecięcia byłem przywiązany. On mi miał wynagrodzić za wszystkie pierwej poniesiono straty. Ah, jak ja przeczuwałem moje nieszczęście! jak ja się bałem tej Wielkanocy, na którą, się wszyscy cieszyli. Drogi Józio skończył był sześć tygodni, już rozumiał, tak jak anioł patrzał czarnemi oczkami w koło siebie. Zasłabł i pomimo wszelkich, starań doktorów w trzech dniach nas opuścił. Lecz ja się spodziewam, że nie na długo Pan Bóg nas rozłączył. Ah, gdy pierwszy raz zakaszlnął zajrzałem w przyszłość i przeszłość. Com ja w ten moment uczuł! — Ja a ból jesteśmy jedno odtąd nierozdzielni. Józio był moim aniołem opiekuńczym, moim przyjacielem, moim pośrednikiem; gdym miał jakie zmartwienie, zapominałem o niem przy jego kołysce; gdym chciał rady, przychodziłem do niego i zbawienne rozwijały się myśli. Nie mogę nawet wyjść pomimo wiosny, bo ta wiosna to nie dla mnie. Wszystko rośnie, ale mój Józio jeszcze w zimie rość przestał. Żadnym kwiateczkiem jego kołyskę ubrać nie mogłem: a ja się tak cieszyłem, że on kwiateczkami bawić się będzie. I cóż ja z tą wiosną zrobię? Będę orał, siał, dla kogo? Józio z tego zbioru kaszki jeść nie będzie. Lecz niech się dzieje wola Boża! On zesłał ból, On ześle jeśli nie pociechę, to przynajmniej siłę do wytrwania.”
Tak to ciężką była boleść nieszczęśliwego ojca. Każdy ją pojmie, każde ją czułe serce podzieli. Ale nie była to jeszcze ta, która wzmacnia, która jest prawdziwym pokojem krzyża, która o sobie zapomina, a o Bogu tylko pamięta. Bóg, który drogę umiłowanych ogradza boleściami, by ich wprost do siebie prowadzić, zesłał mu nową, którą miał go doświadczyć i nauczyć pokoju krzyża, a za to w niebie pokojem chwały wiecznej nagrodzić. Dał mu piąte dziecię. I to tak rychło zgasło jak inne. Przy tej kolebce, a prawie razem trumience, rodzice uczuli tę błogą pogodę pokornej boleści, w której głos Boży najwyraźniej przemawia i najwyższe wzbudza myśli. Usłyszeli go, zrozumieli i postanowili rozłączyć się i resztę dni swoich zakonnemu życiu poświęcić.
By się godnie przygotować do wypełnienia tak świątobliwego zamiaru, Zofia Antoniewicz, lubo zwątlona na siłach, poświęciła się cała usłudze chorych i ubogich, co Piątek w klasztorze Sióstr Miłosierdzia we Lwowie obowiązki upragnionego powołania najściślej wykonywając. Wkrótce zdrowie jej do reszty podupadło. Coraz bardziej rozwijające się suchoty zapowiadały bliski koniec doczesnego życia. Cierpiała wiele, ale się nigdy nie skarżyła. Wtedy to raz zadziwionemu jej cichością mężowi wyrzekła owe słowa: Trzeba głośno dziękować, ale cierpieć cicho, które uważając jakby przekazany sobie przez nią testament duchowy, często on później i jako pisarz i jako kaznodzieja powtarzał. Umarła w dzień św. Ignacego, 31. Lipca 1839. r., złożywszy wprzód wota, — i w sukni też Siostry Miłosierdzia pochowaną została.
Osierocony mąż nie czekał już dłużej, ale otrzymawszy przyzwolenie i błogosławieństwo matki i rozporządziwszy znacznym swym majątkiem to na rzecz rodziny, to na zakłady dobroczynne, wstąpił do Zgromadzenia Jezusowego dnia 10. Września tegoż roku w klasztorze Starowiejskim. Odesłany na kurs nauk duchownych do Sącza, zasiadł pokornie z daleko młodszymi od siebie na szkolnej ławie; lecz wnet pilności wyższe wykształcenie dały mu pierwszeństwo i otworzyły drogę do kaznodziejstwa. Pierwsze kazanie miał po niemiecku do studentów w Sączu. Po polsku tamże pierwszy raz przemówił z powodu zaprowadzenia bractw wstrzemięźliwości. O rok przyspieszono mu wyświęcenie na księdza, aby gasnąca matka mogła być jeszcze na prymicjach ubłogosławionego syna. Nie doczekała jednak tego szczęścia na ziemi, umarła w Lutym 1844. r., a wyświęcenie X. Karola dopełnionem zostało dopiero 10. Września tegoż roku przez X. Biskupa Gutkowskiego.
Pierwszą mszę odprawił on w kościele jezuickim św. Piotra we Lwowie. Szczególny jego dar kaznodziejskiej wymowy począł wkrótce powszechne czynić wrażenie. Nadszedł rok 1846, z nim czasy krwi i pożogi dla Galicyi, a głębokiej żałoby dla całej Polski. Porwany obowiązkiem i sercem, rzucił się X. Antoniewicz między szalone jeszcze tłumy. Dwieście kilkadziesiąt kazań w rozmaitych miejscach powiedział, a w konfesyonale tysiące ludu do pokuty przyprowadził. Już te nadzwyczajne trudy i skutki onych byłyby dostateczne, by go umieścić między najsłynniejszymi misyonarzami.
Nadwerężone takiem wysileniem zdrowie wymagało pokrzepienia. Udał się więc latem 1847. r. w Tatry. Zajmujący opis jego pobytu między Hucułami dowodzi, ile to serce ciężkiemi próby wzrosło w miłości dla ludu.
Powróciwszy na zimę do Lwowa, orzeźwiony podróżą, czy też niepokojony przeczuciem nadciągających wypadków, zdawał się podwajać swe apostolskie prace. Śmierć starszej siostry (2 Listopada), którą sam ostatniemi Sakramentami opatrzył i w dzień swych imienin pochował, odnowiła w nim wszystkie rodzinne boleści, ale nie osłabiła go w trudach. Powoływany co parę dni na ambonę, codzień do nauk i katechizowania, co chwila do konfesyonału, wystarczał wszystkiemu bez znużenia ani w czynności, ani w wymowie.
Gdy się rozległ grzmot wypadków marcowych, zawrzało jego patryotyczne serce, dał głos w natchnionych z kazalnicy przemówieniach gorącym nadziejom polskiego kapłana, ale razem nie zamilczał obawy, że wszystko zmarnować mogą wzburzone namiętności, bezbożność i niesprawiedliwość. I nie na próżno się lękał. Pierwszy cios tej niesprawiedliwości padł na jego matkę, bo tak święty swój zakon nazywał. Skoro zamknięto klasztory jezuickie w Austryi, O. Karol udał się na tułactwo, nie przewidując, dokąd go nogi poniosą, jak długą będzie wędrówka i gdzie mu przyjdzie głowę na wieczny złożyć spoczynek. Nie ustał jednak ani na chwilę w służbie Bożej. Przyjmował pracę, jaka się nastręczała, żebrał o nią goręcej, niż o przytułek lub pożywienie. „Biada nam księżom, — pisał — jeśli powiemy: nie masz już co robić. Właśnie jest co robić, kiedy najgorzej. Biada nam, jeśli miasto nauczania nastąpi narzekanie. Sądzimy, że takie narzekanie pochodzi z żarliwości o chwałę Bożą; a ono z lenistwa bierze początek, aby się od pracy niewdzięcznej uwolnić.”
Widzimy też niczem niezrażającego się Misyonarza to w Krakowie, to w Staniątkach, to w Piekarach, to nawet w Galicyi, dokąd, jak gdyby nie mógł się od rodzinnej oderwać ziemi, po kilkakroć wracał, by się potułać około opuszczonych swego zakonu klasztorów i przynajmniej w tych samych kościołach służbę Bożą cisnącemu się ludowi przez jakich dni parę odprawić. Najczęściej jednak przebywał w Graffenbergu, już dla poratowania zdrowia zagrożonego gardłanemi suchotami, już dla usługi kilku zasmuconym lub osieroconym rodzinom. W cichości tego ustronia pisał wiele, — ztąd rozchodziły się owe listy do przyjaciół, które tak wdzięczny przedstawiają obraz jego serdeczności w prywatnem życiu i tyle doskonałych nauk w sobie mieszczą; — tu układał owe pobożne książeczki, które wkrótce uczyniły jego imię równie drogiem w pałacach jak i najuboższych chatach.
Klęska, która 1850 r. padła na cały naród w zniszczeniu naszej starodawnej stolicy, przywołała O. Karola na gruzy Krakowa. Płomień i nieszczęście rozwarło mu te bramy, które dotąd władza miejscowa niechętnie mu otwierała, i które później zamknąć się miały przed nim, gdy wchodził do nich po ostatnią przed zgonem pociechę. Na ruinach Krakowa było nie mało wymownych głosów, ale żaden nie ukoił tyle serc, nie wskazał tyle nadziei, nie wywiódł tyle nauk na przyszłość. „Za spalone mury, daj nam Boże serca odnowione,” — taką, zawsze wznosił prośbę natchniony kaznodzieja.
W tych pracach zeszła mu cała jesień i zima. Bóg mu za nie nagrodził, bo z wiosną powołał do dawno upragnionego apostolstwa między ludem górno-szlązkim. Dziewięć misyi odbytych przez kapłanów z Polski przybywających i czystą polską odzywających się mową, dziewięć misyjnych krzyżów ich rękoma postawionych na ziemi tak dawno od Polski oddzielonej, już nie tysiące ale krocie ludu pojednanego z Bogiem, zostawiło w Szlązku wrażenie, jakie nie prędko przeminie. Przełożony tym misyom O. Antoniewicz najlepiej sam wpływ ich opisał, gdy mówi, że „tak jak kiedy kto drzewem potrzęsie a krople deszczu gęste spadają z gałęzi, tak Bóg w tych czasach wstrząsł sercami ludu, a oczy wylały łez pokutnych zdroje.”
W styczniu 1852. po raz pierwszy przybył do Wielkopolski. Porozumiał się z władzami duchownemi i misye na nadchodzącą wiosnę i lato ułożył. Nie potrzeba przypominać, z jakiem braterstwem duchowieństwo, z jaką wdzięcznością obywatele, z jakiem uniesieniem lud przyjął Misyonarzy. Misye w Krobi, Krzywiniu, Kościanie, Niechanowie, otwierały coraz rozleglejsze pole ich pracom (1).
W tem przybywa okropna zaraza. Lud już więcej zbierać się nie może, by słuchać słowa Bożego. Misyonarze przeto idą go szukać, idą pod najlichsze strzechy, dzień i noc stoją przy łożach boleści; gdzie tylko wedrze się zaraza, już tam oni są z krzyżem; śmierć tak nieubłaganą w swej gwałtowności uprzedzają jeszcze spieszniejszym ratunkiem, i w jakiej wsi lub mieście się znajdą, tam nikt bez ostatnich pociech religijnych nie umiera.
O. Antoniowicz pospieszył do Kościana, jednego z miast najciężej dotkniętych. Tu przebył blizko miesiąc wśród najgłębszego strapienia, najmozolniejszych trudów, przy niezmiernem natężeniu serca i duszy, lecz pomimo sil widocznie upadających wytrwał na stanowisku aż póki cholera całkiem nie znikła (2).
Orzeźwiło go trzydniowe nabożeństwo różańcowe w Poznaniu, tem więcej, iż powziął nadzieję, że było to przygotowaniem do dłuższej misyi, która później odbyć się tamże miała (3). Tu także otrzymał zapewnienie od JO. Arcybiskupa, iż klasztor w Obrze na zimę dla niego i jego braci przeznaczonym już został. Oddawna, jak to się z listów poniżej umieszczonych okazuje, tęsknił do klasztornego zacisza. „Czuję, pisał, i moralną i fizyczną jego potrzebę, bo i serce i myśl i ciało bardzo skołatane, po blisko trzechletniem naszem rozerwanem życiu, bez wytchnienia na puszczy samotności.” Usposobiało go też do tej tęsknoty coraz silniejsze przeczucie bliskiej śmierci. Po misyi w Poznaniu, korzystając z kilkunastu dni wolnych, pojechał do Krakowa, poleciwszy swym braciom, aby się w pierwszych dniach listopada w Obrze zebrali. Ale zaledwie przybył do tyle ukochanego sobie miasta, gdzie miał wiele familijnych i zakonnych interesów do ułatwienia, gdzie może powędrował po ulgę gwałtownie cisnącym go przeczuciom, aliści władze miejscowe wyjechać mu kazały. Zmartwiony i już nieco chory wrócił do Wrocławia (4). Tu zamierzał zabawić dni kilka, ale dowiedziawszy się, iż cholera jest w Obrze, nie tracąc ani chwili, pospieszył do braci. Stanął tam w dzień swych imienin, 4. listopada.
W niedzielę następną 7go listopada miał kazanie (5). W nocy zachorował. Lubo pierwsze znaki zarazy nie wyraźne, od razu przewidywał śmierć i pogodnie o niej mówił. Żegnał braci, dawał im rozporządzenia, błogosławił prowincyi, która ich tak serdecznie przyjęła. Zasnął w Bogu w niedzielę, 14. listopada, nad wieczorem. W dniu tym obchodzono uroczystość św. Stanisława Kostki, ku któremu miał on szczególne nabożeństwo, jako ku polskiemu patronowi swego zakonu (6).
Pochowano go w sklepach kościelnych, (po prawej stronie między ołtarzem św. Urszuli a ołtarzem św. Bernarda), gdzie skromny grobowiec świadczy (7), że tam leży zdala przybyły zakonnik, który nadzwyczajnem poświęceniem i wpływem przypomniał Wielkopolsce, jaki uszczerbek religia i narodowość jej poniosły przez zniesienie zakonów. Może też za łaską Bożą grobowiec ten stanie się kiedyś kamieniem węgielnym ku odbudowaniu klasztorów na osieroconej ziemi naszej.
Oddawna, może nawet nigdy zgon pojedyńczego człowieka głębszej i powszechniejszej nie obudził u nas żałości. Nabożeństwa za duszę zmarłego jedne po drugich odprawiały się w obec nieprzeliczonych tłumów ludu, równie w miastach większych po wspaniałych świątyniach, jak we wsiach po skromnych kościołkach i kaplicach. Najwymowniejsi kaznodzieje współubiegali się w oddaniu czci należnej jego zasługom. Od arcypasterza dyecezyi i dwóch biskupów aż do najuboższych plebanów, duchowni przewodnicy nasi pospieszyli dać świadectwo w żałobnych obchodach, jak boleśną kościół poniósł stratę. Obchody te stały się jakoby dalszym, rozszerzonym ciągiem misyi. Po wielu parafiach lud co niedziela wspólnie się modlił i w długie jeszcze lata modlić się będzie za duszę O. Karola. I to jest najgodniejszy pomnik jego krótkiego, ale w tyle błogosławieństw obfitego przejścia po ziemi naszej.
Zarys powyższy mało co więcej obejmuje jak chronologię wypadków. Bieg ich był nie długi, ale szybki; pasmo nagle przerwane, ale tak bogate, iż ze wszech stron wysnuwa się zbawienny przykład i nauka. Czy bowiem zechce kto skreślić obraz obywatela, męża i ojca, czy kapłana, zakonnika, pisarza lub kaznodziei, wszędzie w życiu i pismach ś. p. Karola Antoniewicza znajdzie rzadki wzór ku zbudowaniu chrześcian, a pobudkę do uwielbienia dobroci i mądrości Bożej. Umiał on być wszystkiem dla wszystkich, a dla każdego w dobrą porę. Z kazalnicy głos jego grzmiąco się podnosił przeciw zepsuciu grzechowemu. W konfesyonale, przy ognisku rodzinnem, był to ojciec i przyjaciel najczulszy, umiejący koić, opatrywać wszelkie rany, płakać z zasmuconemi, radość szczęśliwych uświęcać, a zawsze pociągać współczuciem, ośmielać prostotą i pokorą. Gdzie tylko zatrzymał się na chwilę, tam zaraz stawał się środkiem szlachetniejszych zajęć życia, a każdemu zdawało się, że to nie nowy przyjaciel się pojawia, jeno brat kochający dawno oczekiwany powrócił.
I nic nie było szczerszego jak miłość jego dla ludzi. On ich kochał w Bogu, a Pan Bóg rozprzestrzeniał mu serce i wlewał w nie siłę kochania nieograniczoną. Tem zaś więcej i lepiej kochał, że sam wiele przecierpiał, wiele doznał goryczy i zawodów. Miłość przeto płynęła w nim z ofiary bólów własnych, co jej szczególne namaszczenie, niezwykłą dostojność dawało.
Jego przejście po wielkopolskiej ziemi, naznaczone tylu błogosławieństwy, niespodziane przybycie i nagła śmierć po sześciu miesiącach olbrzymich prac i znojów, zgon w chwili gdy przed nim zdawała się otwierać długa przyszłość apostolskich trudów, wszystko to podnosi postać jego świątobliwą w pamięci naszej do rzędu cudownych zjawisk. Lud też mawiał: Na wiosnę z ptastwem niebieskiem przybył do nas, przyszła jesień i on rozwinął skrzydła w górę i odleciał. Ptastwo z pod nieba powróci, ale on już w niebie i tam w chwale Bożej zostanie.
Każda strona jego wpływu i rozlicznej działalności wymagałaby osobnego przeglądu a może i osobnego pióra. Jako autora, pisarza kościelnego i poetę, mało kto zdoła należnie go ocenić, a nawet pamięcią dzieła jego objąć. Uroku jego wymowy nikt oddać nie potrafi. Od czasów Skargi żaden kaznodzieja tyle prawd z taką siłą a prostotą nie wypowiedział. Miał i to z nim podobieństwo, że niechętni jego zakonowi i przesądni, słysząc go, przebaczali od razu, że był Jezuitą, serdecznie godzili się z jego zakonem, i odtąd kochali go jako Jezuitę, a tylko najzatwardzialsi pocieszali się w swym uporze i pomyłce twierdzeniem, że jak Skarga tak i on był tylko świetnym wyjątkiem, i że sam nie wiedział że był synem i uczniem Loyoli. I niewiedzieć co przeważało w nim czy obrzydzenie grzechu czy miłość dla ludzi a pobłażliwość dla błądzących, czy patryotyzm czy ascetyzm, czy geniusz czy prostota. Miłością i prostotą zwyciężał wszystkich. Lud nauczał prostoty w pojmowaniu i pragnieniach, obywatelstwo w obyczajach, duchowieństwo w kaznodziejstwie i naukach.
[ . . . ]
dalej Stanisław Egbert Koźmian wystawia Ks. Karola Antoniewicza jako wzór syna.
----------------
Końcowe przypiski Autora:
(1)
Niezmiernie zajmującemi były i listy i ustne jego opowiadania z wrażeń odniesionych z tej misyjnej podróży po Wielkopolsce. Radował się szczególniej pobożnością, rozsądkiem i daleko wyższem w porównaniu z Galicya wykształceniem ludu wielkopolskiego. „Kochany nasz lud, — powtarzał, — dobry lud, wszędzie ten sam w całej Polsce, tylko w Poznańskiem mędrszy.”
Opowiadania te uweselał niekiedy wybornemi anegdotami. Parę z nich powtórzę, choć żadne pióro nie zdoła oddać tego dowcipu i zacięcia polskiego, które cechowało jego rozmowy towarzyskie.
„Jednego razu, mówił, przychodzi do mnie jakiś mężczyzna i łamanym językiem prosi mię o spowiedź. I owszem, zaraz, — rzekłem. A on na to: Ależ, dobrodzieju, ja Niemiec. To nie grzech, mój bracie, (odpowiedziałem), lecz bardzo nieładnie.”
Innym razem przejeżdżając w okolicach kościańskich przez jednę wieś gdzie mieszkali i Niemcy i Polacy, wszedł do chaty naszego kmiotka, a widząc ubogie gospodarstwo, zwłaszcza w porównaniu z stojącą obok zagrodą niemieckiego protestanta, rzekł rodakowi: „Patrz, jak ten twój sąsiad dobrze się rządzi, jakie ma budynki, jakie bydło, jaka we wszystkiem zamożność, a u ciebie wszystko biedne.” Lecz jakżeż się zadziwił, gdy mu Polak katolik odpowiedział: „Tyle też jego, co na tym świecie.”
Jednego dnia w czasie misyi był wielki upał. Właśnie gdy słońce najbardziej dokuczało, przychodzi do niego baba w kożuchu. „Ależ matko, — powiada jej, — jakżeż możecie w taki skwar w kożuch się ubierać?" „Dobrodzieju, — odparła, — mój stary używa go całą zimę i póki chłód na wiosnę, kiedyż więc jabym go nosiła?”
Uczucia jego i wrażenia z tych czasów najlepiej się odbijają w listach. Dla tego kilka z tych przytoczę.
Po misyi krzywińskiej pisał do Stanisława Chłapowskiego z Czerwonej Wsi:
"Niech mi wolno będzie pospiesznie powtórzyć najszczersze podziękę w mojem i braci moich i całego zakonu naszego imieniu, łaskawemu Panu, a w jego osobie całemu Księstwu, za tyle łaski i pobłażliwej dobroci, której bardzo potrzebujemy, nam okazanej.”
"Lecz właściwie nie w naszem ale w imieniu Boga i ludu polskiego wam dziękujem! Bo coście dla nas uczynili, toście uczynili na chwałę Boga i zbawienie dusz. Błogosławieństwo Boskie i poprawa ludzi niechaj będzie nagrodą waszą."
"Dla miłości tego imienia, dla którego, wedle słów samego Chrystusa, propter nomen meum, prześladowani jesteśmy, przyjęliście nas, — i spełnią się słowa tejże prawdy nieomylnej: Kto was przyjmie, mnie przyjmie, — a jakoście nie zważając na naszą nędzę i lichotę nas przyjęli, przyjęliście Chrystusa w domy wasze."
"Dobrze wam będzie z takim gościem w domu. Ale to gość ukrzyżowany, z krzyżem do was przychodzi. Lepszy taki gość z krzyżem jak świat z pociecha swoją, bo ten krzyż nie rani ale goi ciało."
"Kto was tak widział pod krzyżem stojących, ten nie może zwątpić o przyszłości narodu."
"Jest jeszcze w nas siła, bo jest i pokora. Jest na czem budować, bo jest kamień węgielny wiary. "
"Jest nadzieja, bo jest miłość."
"Stara Polska jeszcze żyie."
"O! tych kilka dni mi się wydało jak epizod z dawnych dziejów, jak obraz z prochów grobowych w życie wywołany."
W lipcu pisał z Gniezna:
"Przynajmniej ja dłużej bez kratek i dzwonka żyć nie mogę. Taką jakby bliskiej śmierci przepowiednię, czuję tęsknotę do matki klasztoru."
"Kocham Boga, kocham Polskę, dla tego tak smutno w duszy."
"Chodząc po ulicach Gnieznu, przyszliśmy pod rozwalone mury klasztoru Franciszkanek. Wszedłszy przez małą furtkę na dziedziniec zarosły burzanami, które na połamanych cegłach i rumowiskach się krzewiły, powitała nas młoda dziewczynka i oznajmiła, że wśród tych martwych gruzów jeszcze dwa gruzy żyjące się znajdują — dwie zakonnice śgo Franciszka. Schodkami i gruzami dostaliśmy się do ubogiej celki tych dwóch zakonniczek. Taka miła i tak odpowiednia była dla duszy ta wizyta, i one tak jak my wygnane, ale szczęśliwe bo pozostały w habitach swoich, bo mieszkają na gruzach swoich, bo kości ich w tym kościółku, gdzie się modliły, spoczywać będą. Rozburzonemi korytarzami, pustym chórem, zaprowadziły nas do kościoła, w którym spoczywają kości świętej Jolanty, siostry świętej Kunegundy, a kiedy żywi człowieka zmęczą, wtedy kości zmarłych pokój wracają."
Po misyi w Niechanowie donosił:
"Misya w Niechanowie jak najlepiej poszła, tylko że krótko trwała, ale i za to Bogu dzięki niechaj będą. Wszyscy świeccy i księża bardzo się przychylnymi okazali. Przyjechałem do Poznania sądząc, że znajdę trochę odpoczynku, ale dzięki Bogu znalazłem miasto odpoczynku prace, co daleko lepiej. Proszę cię oddaj list, z którego się dowiesz o Obrze. Niech się dzieje wola Boża. Ta myśl, że dzwonek przybiję do furty, tak mnie cieszy, jeśli pierwej nie zadzwonią mi w grób. Tak mi potrzeba żyć pod posłuszeństwem i dzwonkiem!"
W Sierpniu pisał z Poznania:
"Spojrzyj wstecz na całe życie twoje, a wyśledzisz ten łańcuch jakby ze złotych kółek miłosierdzia Bożego spojony, a pierwsze ognisko w kolebce, pierwej w łonie matki, a ostatnie po długich daj ci Boże latach, w trumnie i w łonie ziemi. Były i dni smutne w życiu twojem, będą pewnie i później, ale Bóg cię zawsze kochał, i dał ci szczęścia tyle, i dał ci szczęście kółka rodzinnego, i dał ci żonę wedle serca Bożego i takąż matkę dzieciom twoim. A kiedy przyjdą dni smutku, masz jej rękę aby łzy twoje otrzeć.
O mój drogi! Bóg was bardzo kocha i jest pośrodku was, ale dla tego gdzie On jest musi być i krzyżyk Jego, krzyżyk błogosławieństwa, szczebel do nieba. I mnie smutno w duszy nie wiem czemu, i dla tego przebacz jeśli się dusza i w tych słowach odbija. Ja was tak kocham, że inaczej jak sercem do was pisać nie umiem. O gdybym teraz mógł być u was i w pośród was i dziatek waszych, toby się zaraz widniej zrobiło. Tam taki pokój w domku waszym, tak gwarno i ciału ciasno, ale duszy cicho i przestronno. Jak tej muszce pod zielona, strzechą, tak i nam biednym dajecie przytułek i tęskno do niego, ale Bóg gdzieindziej woła, trzeba iść siać słowo Boże i zatknąć piąty krzyż na ziemi waszej, a krzyż to drzewo rodzajne, musi przynieść owoc żywota."
(2)
We wrześniu pisał z Kościana w kilku listach:
"Przyjechaliśmy szczęśliwie z łaski Bożej do biednego i kochanego Kościana, bo gdzie bieda i miłość, tam się serce wiąże, bo z miłości i boleści tak błogosławieństwo wykwita, jak z cierni róża, a róża i wśród cierni się uśmiecha, serce wśród boleści swobodne być może i musi, pamiętaj musi. Tu wciąż dużo umiera, ale więcej przez tę cholerę na duszy ożyło, jak na ciele umarło...."
„Wczoraj 13 pogrzebów, dziś już 8miu umarło do południa. Dzięki niechaj będą Bogu, ani jeden nam nie umarł niedysponowany. Ludu pełno w kościele do spowiedzi, ale nie ma komu spowiadać, bo zaledwie się siądzie do konfesyonału, już wołają do chorego. O nie wiem jak Bogu podziękować, że nam najniegodniejszym pozwolił tu pracować. Podziękujcie Bogu za nas, i jeśli wola Jego, proście aby pokąd ten lud potrzebuje, zostawił nas przy życiu, a potem niech czyni co chce...."
"Tyle smutnych, bolesnych, tkliwych, miałbym wam rzeczy do powiedzenia. O czy kiedy to nastąpi? Tu nic się nie polepsza. Dziś od 1szej w nocy do 7mej rano 17tu chorych odwiedziłem: O biedny, biedny lud. Powiedziałem sercu milcz i milczy, bo inaczej jeśli nie z cholery, to z boleści byłbym umarł...."
"Jeśli żyć będę, to głowa, serce, kości, takie skołatane!... Dzięki Bogu jeszcze żyjemy wśród trumien i płaczu. Straszny Bóg w gniewie swoim, ale nieskończenie dobry w miłosierdziu swojem. Módlcie się za nas i za lud, módlcie się za nas, nie żebyśmy żyli, bo to zostawiamy woli Bożej, ale żeby dał nam sił do pracy i ta cała praca wyszła na chwałę Jego i zbawienie ludu i nasze.... Bolą kości już bardzo, ależ i zasłużyły na to. Cały dzień od chorego do konfesyonału, od konfesyonału do chorego, i w nocy nie ma spokoju...."
"Nie opuścim ludu naszego pokąd albo Bóg cholerę, albo nas przez nią ztąd nie weźmie...."
(3)
Z Poznania donosił:
"Łaska Boża nas wyprzedza i skłania serca ku nam, bo i tu lud i wszyscy tyle nam serdeczności okazują, a za co? To modlitwa św. Ignacego i ojców naszych w niebie. Oświecony Poznań 19go wieku słucha zapleśniałych prawd o piekle i djable, ale słucha i spowiada się dzięki Bogu. My zdrowi ale zmęczenie się odzywa; lecz to zdrowo dla Boga zdrowie stracić."
(4)
Z podróży tej pisał:
"Ze Staniątek 25go października. Tak wezbrało serce, że ledwie nie pęknie, nie wiem od czego. Ten urok, jaki ma dla, mnie Kraków, nie zmniejszył się, a gdym wracał z kolei przy księżycu po tych ulicach gdzie mi każdy kamień znajomy, drogi, to mi ta przeszłość padła, na serce, na myśl, na duszę. A Kraków poczciwy nie zapomniał o mnie, i przyjął mnie z taka wdzięcznością jak gdyby mi coś był winien, i z taką miłością jakbym tego był wart. Niech im to Bóg nadgrodzi....."
"Z Piekar. Pisałem wam ze Staniątek ciesząc się może zanadto na tych kilka dni w Krakowie, ale Bóg mi tej pociechy odmówił, bo zaledwie się zameldowałem, natychmiast wyjechać mi kazano. Poczciwy Kraków, bardzo był rozżalony, a ja nie mniej ale i za ten krzyżyk Bogu dzięki...."
"Z Wrocławia 2go listopada. Jutro jedziem do Obry. Cieszę się naszym klasztorkiem, cieszę się na wszystkie krzyżyki, które mnie tam nie miną, bo ja zawsze gdzieś z krzyżem się spotkam. Wypędzenie z Krakowa był to krzyżyk trochę większego kalibru. A jakżeż czuję chęć do szczerej pracy, najprzód dla chwały Boga i pożytku ludu, a przez to, abyśmy mogli wam wszystkim wynagrodzić tyle ofiar, łask, jakie od was odbieramy. O! Bóg Księstwo za nas pobłogosławi, a z domku Obrzańskiego spłynie błogosławieństwo na domy wasze. Oby już tam być...."
(5)
W kazaniu tem, które prawie cale na piśmie pozostało, mówił do ludu, że kiedyś byli zakonnicy w Obrze, których wygnano i którzy rozpierzchli się po świecie, a ludzie głosili wtedy, że już klasztorów nie będzie, a oto znowu w oknach starego budynku się zaświeciło, znowu dal się słyszeć dzwonek i znów zakonnicy choć innej reguły wracają.
W poprzednich zaś dwóch dniach pisał do przyjaciół: "5go listopada. Wczoraj, w dzień św. Karola już późno w wieczór przyjechałem do Obry. I serce biło gorąco, gdym ujrzał nasz klasztorek w ciemności nocy, a tylko gwiazdeczki nad nim świeciły. Czy wiesz co czuje dziecko, kiedy do macierzyńskiego wraca domu i posłyszy głos matki w głosie dzwonka. Ale w klasztorku było ciemno, nie mogłem się dopukać, i musieliśmy pójść do proboszcza, który tak serdecznie ze starym przyjął nas przeorem.... O jak nam tu dobrze, jak tu będzie dobrze modlić się za was, pisać do was i myśleć o was. Przez cośmy biedni na tyle łask od Wielkopolan zasłużyli? Niceśmy nie uczynili, a wy dawszy nam najpierw przytułek w domach waszych, o! więcej jak w domach, bo w sercach waszych, wystaraliście się, wyrządziliście ten domek, ale kto dla miłości Pana Jezusa miłosierdzie czyni, ten nie pyta o zasługi żebraka. Bóg wam to wszystko nadgrodzi. Tak tu u was dobrze, tak bliziuteńko Pana Jezusa. Jeszcze domek nie jest w porządku, ale spodziewam się przy pomocy Bożej będziemy już mogli zaprowadzić porządek zakonny. O żeby tylko nas ztąd nie wypędzono! Byłoby strasznie bolesno. Możem wypędzeniem z Krakowa już się wypłacił. Wszystkiego, czego tylko dusza, serce, ciało, zapragnąć może, z łaski was wszystkich mamy podostatkiem, mamy w obfitości, tylko was nam brakuje, bardzo brakuje tych wszystkich do których serce tak szczerze się przywiązało, bo jakże można was nie kochać, nie kochać W. Księstwa, które Bóg bardzo kochać musi, bo mu tyle łask daje. A ten pierwszy po tylu leciech klasztorek niech będzie początkiem nowych łask Pana, który dobrze rzekł: Kto was przyjmie, mnie przyjął. Dzieci ci chore, to wiem, ale się nie lękasz, czy nie prawda? Bóg cię kocha i nie uczyni ci krzywdy, ale błogosławieństwo, jak ta dzika latorośl o domek, owinie się o serca wasze. Latorośl się mieni, żółknie, opada i powtórnie zieleni. Błogosławieństwo Boże, pókąd wy się nie zmienicie, trwać będzie. Ale tej latorośli korzeń jest krzyż, i dla tego i was Bóg nie oszczędza."
"6go listopada. Gdym jeszcze żył na świecie, czułem zawsze iż nie ma większego szczęścia, jak módz kogo uszczęśliwić, A dziś jestem przekonany że to uczucie jest uczuciem waszego serca, boście nas tę biedną rozbitków gromadkę uszczęśliwili, więcej niż sami sadzicie, więcej niż ja opisać wam mogę. Nie doznałeś nigdy tego bolesnego żalu być wygnanym z domu matki i tułać się od kąta do kąta, i żyć i oddychać w obcej atmosferze, i dla tego nie możesz pojąć jaki spokój i radość znowu powrócić do domu matki. Bo też żadne dziecko tak matki nie kocha, jak my societatem, bo też i żadna matka tak dziecka nie kocha. Po czterech latach zgromadzić się pod głos dzwonka, powrócić do zakonnego życia, sercem twojem odgadniesz, jaka to dla duszy naszej pociecha. A to wszystko wam winni jesteśmy! Niechaj Bóg Wielkopolsce nagrodzi, bo ona sług Bożych nie wygnała, ale przyjęła, a gdy inni błotem, ona miłością nas obsypała! W dzień św. Karola późno w wieczór przyjechałem do Obry, późno w wieczór po raz ostatni pożegnałem i wyjechałem z domu naszego przed czterema latami. Jak nam tu dobrze, wygodnie, z łaski waszej. Ten Bóg, który za szklankę wody niebem płaci, jakże wam wszystko to nagrodzi, coście dla nas uczynili.... Tu cholera jeszcze się ukazuje ale mało gdzie.... Już późno, trzeba jeszcze brewiarz zmówić i na jutrzejsze przygotować się kazanie. Dobra noc. Bóg z wami."
(6)
Świadek chwil jego ostatnich, brat w Chrystusie i zakonny towarzysz tak pisze:
"Spełniła cię wola Najwyższego. Został dom Obry przy samem urodzeniu się sierotą. Nie żyje nasz najdroższy Ojciec Karol, nie żyje dla nas na ziemi, ale żyje dla Boga i z nieba nami opiekować się będzie. Możemy o nim śmiało powiedzieć, co Paweł św. o sobie mówi: Dobrą walkę wywalczyłem, dochowałem wiary, biegu dokonałem.... Zasnął najspokojniej w Panu w dzień uroczysty św. Stanisława Kostki, w którym kościół te uderzające wyrazy z księgi mądrości powtarza: Consummatus in brevi explevit tempora multa; placita enim erat Deo anima illius; propter hoc preparavit educere illum de medio iniquitatum.... Ostatnie jego wyrazy były: miserere mei.... "
"Jak nadzwyczajnem było jego życie, tak też i nadzwyczajna śmierć jego. Od chwili zasłabnięcia był pewnym śmierci. Ta niewymowna spokojność i słodycz, która się w czasie siedmiodniowej ciężkiej słabości malowała na twarzy jego, a którą roztaczał około siebie, ta rezygnacya niczem nie zmieszana, którą usiłował wlać w nas, pochodziły tylko z siły duszy i niezłamanej woli, którą dźwigał złamane już i zupełnie bezsilne ciało- Trzej lekarze to zgodnie poświadczają, wyznając że im się nie zdarzyło jeszcze podobnego chorego widzieć. "
"W pierwszej chwili słabości zaraz wyrzekł do nas: Przez cztery lata jeździliśmy, pracowaliśmy, tułaliśmy się po różnych miejscach, ciąglem się modlił i prosił Pana Boga, aby mi pozwolił w domu zakonnym między braćmi umierać. Otóż Zaledwieśmy się tu dziwnem zrządzeniem Boskiem zebrali, zaledwiem położył nogę za próg tego domu zakonnego, a oto już Pan kołace i śmierć się zbliża.... "
(7)
W dniu 14. listopada 1853, jako w rocznicę śmierci O. Antoniewcza, odbyło się w Obrze żałobne nabożeństwo podczas którego ks, Alexy Prusinowski gorąco przemówił. Odsłoniono przytem pomnik nad grobem ze składek wzniesiony. Jest to tablica przystająca do muru, cała z marmuru błękitno-szarego, wysokości 8 stóp 3 cale. U góry jej znajduje się popiersie nieboszczyka z marmuru kararyjskiego, niżej napis:
E. P. Carolus Bołoz Antoniewicz
Societatis Jesu Presbiter
Superior Missionum
In Galicia, Silesia et M. Duc. Posnaniensi,
Vir religiosis et apostolicis virtutibus conspicuus.
Tu następują daty, a jeszcze niżej wiersz polski przez Jenerała Morawskiego ułożony:
Z krzyżem w ręku nad polskim górujący ludem,
Starłeś go i podniosłeś słowa twego cudem.
Krzepiłeś go w niedoil nadzieją i wiarą.
Dla niegoś żył jedynie i padł dlań ofiarą.
Dziś cię szuka w twym grobie, przez łzy widzi w niebie,
I modląc się za tobą, modli i przez ciebie.
____________________
Dla www.klasaa.net
wypisał i na dwie części
rozdzielił: Leonard Dwornik
|