Stanisław Egbert Koźmian
JENERAŁ FRANCISZEK MORAWSKI. (1)
(1865.)
Gdym był małym jeszcze chłopcem, widywałem często jenerała Morawskiego w Lublinie i Piotrowicach, siedzibie mego stryja Kajetana. I dla nas dzieci miał on zawsze jakieś zabawne i dowcipne słówko. Z owych jednak czasów pamiętam jeden tylko jego wierszowany koncepcik. Na folwarku w Piotrowicach wychowywał się sierota, któremu było imię Kocio. Kręcił się on koło dworu i czasem z nami bawił. Wyprawiano z nim figle i pustoty rozmaite. Raz go ktoś posadził na zabłąkanego na dziedzińcu prosiaka. Kocio się trzymał póki mógł, aż spadł w kałużę. Przytomny jenerał zaraz tą awanturkę, tak wierszem oddał:
Od folwarku do tartaku
Jechał Kocio na prosiaku,
Prosiak fajt — i Kocio w błocie,
Nie ujeżdżaj świni kocie.
Ale mię wtedy jeszcze więcej niż wszelkie wiersze zajmowały szlify jenerała z ogromnemi buljonami srebrnemi i stosowny kapelusz z bogatym biało-czerwonym pióropuszem.
W 1826 przeszedłem ze szkół lubelskich do liceum warszawskiego. W Warszawie bywając niekiedy u stryja Kajetana, przysłuchiwałem się z ciekawością rozmowom literackim, które odwiedzający go licznie rozmaici pisarze między sobą prowadzili. Rozmowy te znacznie się ożywiały ilekroć jenerał Morawski przybył. Zapalony stronnik Mickiewicza i nowej szkoły, jako cała wówczas młodzież, a żarliwy do tego stopnia, że mię stryj zawsze Mickiewiczem nazywał, przywiązywałem się coraz bardziej do Morawskiego za to, że mego wieszcza bronił.
W 1829 w czasie koronacyi przybyła do Warszawy sławna śpiewaczka Henrietta Sontag. Młodzież unosiła się nad jej uroczym głosem i świetne sprawiała jej owacye. Sypały się na jej cześć ody i wiersze różne, głównie z ław uniwersyteckich. Ludwik Wołowski napisał jednę po francuzku, Gaszyński po polsku drugą. Ja także wystąpiłem z wierszem, i to pierwszy raz w druku. Morawski przeczytał, pochwalił, i odtąd mię zwał Koźmianem Zontagowskim.
W czasie wojny 1831 r. raz tylko go widziałem. Wszedłem był do tak nazwanej gwardyi honorowej, która przy dyktatorze służbę odbywała. Razu jednego, może na tydzień przed bitwą grochowską, stałem z drugim gwardzistą na warcie przed kwaterą naczelnego wodza w Jabłonnie, i jako starszy z dwóch komenderowałem, gdy przed jakimś oficerem trzeba było broń zaprezentować. W tem patrzę, wchodzi jenerał Morawski z ogromną teką jako minister wojny. Szybko przechodząc nie spojrzał na mnie, ani dosłyszał mego głosu, ale gdy wracał poznał mię, i zatrzymawszy się zawołał: A ty co tu robisz? Potem zaczął się wypytywać jak się mam, czy lubię służbę, czy piszę co pod bronią, i odchodząc uścisnął. Gdyby jaki rygorysta oficer był to widział z boku, byłby się pewnie oburzył na jenerała, który szyldwacha ściskał, chociażby był nawet przypadkiem wiedział, że to raczej sławny autor Wiersza do Klasyków witał biednego autorka lichych wierszydeł do panny Sontag.
Odtąd nie widziałem go aż dopiero w 1849, gdym przybył do Wielkopolski w styczniu tegoż roku. Chociaż zima była bardzo ostra, zaraz na początku lutego wybrałem się z bratem z Turwi do Luboni. Po całodziennej podróży, zziębnięci przybyliśmy tam nad samym wieczorem. Zaraz jenerał wyszedł do nas. Ale jakże zmieniony! Już nie był to ów tęgi i śliczny mężczyzna, ale osiwiały, pochylony starzec, ledwiem go poznał. Przebył też był w ostatnich latach nader dokuczliwą i niebezpieczną chorobę. Uratowała go szczęśliwie dokonana w Dreźnie operacya. Sam mi nieraz później opowiadał co podczas niej wycierpiał, i jak Zygmunt Krasiński rękę mu od początku do końca trzymał. Wkrótce wszedł do salonu Tadeusz z swą miłą i młodziutką żoną, ową złotą Zosią, o której tyle w emigracyi słyszałem. Wychowywała się bowiem u pani Klementyny z Tańskich Hoffmanowej w Paryżu, wraz z Zofią Rozengart, późniejszą Bohdanową Zaleską. Obie anielskiej dobroci, obie zarówno kochane i podziwiane, jedna nieco śniada, druga przejrzystej białości, były zwykle dla rozróżnienia zwane tamta złotą, ta srebrną Zosią.
Po zwykłych zapytaniach o zdrowie, o rodzinę, wpadliśmy wnet na literaturę. Pamiętam jak dziś, że była mowa o różnicy w roli jaką fatalność odgrywała w dziełach dramatycznych starożytności a jaką w nowożytnych dramatach np. w Makbecie Szekspira. Na takiej pogadance zeszedł nam niepostrzeżenie czas do wieczerzy. Głodni, gdyśmy zasiedli do stołu, nie bardzośmy zważali co nam podawano. Na ostatnią potrawę dano makaron włoski. Nikt go nie jadł prócz nas dwóch. Gdy tak go pożywamy smacznie, spostrzegamy że pani Zofia wychodzi do drugiego pokoju i raz po raz to Tadeusza to jenerała do siebie przywołuje. Rozmowa jakoś się urwała, jenerał się zasępił, ciszę tylko półsłówka przerywały, widocznie coś nieprzyjemnego musiało się wydarzyć, ale pewnie, nic strasznego bo jeszcze dzieci nie było, gubiliśmy się w przypuszczeniach ale nie śmieliśmy się zapytać, gdy w tem wpada młode małżeństwo z wielkim śmiechem i hałasem i całą tajemnicę wyjawia. Pani Zofia spostrzegła na makaronie, któryśmy zajadali, jakąś zieloność. Tkliwa troskliwość i żywa imaginacya przedstawiła jej zaraz, że musiał być gotowany w rądlu niepobielanym i że ta zieloność niczem innem być nie może tylko grynszpanem. Natychmiast więc wysłała konie do pobliskiego miasta po doktora, a tymczasem powystawiała z apteczki wszystkie antidoty przeciw truciznie, aby nas ratować skoroby się pierwsze oznaki otrucia okazały. Wtedy dopiero przyszło jej na myśl pójść do kuchni i wybadać kucharza. Okazało się że makaron był przyrządzony w naczyniu, w którem wprzód szpinak gotowano. Nasunęliśmy się i nabawili z tej urojonej przygody, a jenerał wciąż powtarzał: Coby to była za tragedya: Koźmianowie otruci przez Morawskich.
Lubonia leży w płaskiej, nieuroczej, ale żyznej i ludnej okolicy. Pełno tu domów zamożnych i miłego sąsiedztwa. O długim dniu majowym lub czerwcowym można było z łatwością dziesięć domów objechać i w każdym godzinę zabawić. Z noclegu w Goli u Gustawa Potworowskiego jadąc na nocleg do Sułkowskich w Rydzynie, można było wstąpić do Józefa Łubieńskiego w Pudliszkach, Józefa Mycielskiego w Rokosowie, Marcellego Żółtowskiego w Drzewcach, referendarza Morawskiego w Oporowie, Wojciecha Morawskiego w Oporówku, jenerała w Luboni, Stanisława Mycielskiego w Punicu, Leona Mielżyńskiego w Pawłowicach. Z tych Rydzyna, Rokosowo i Pawłowice były najwystawniejszemi, ale Oporowo i Lubonia najprzyjemniejszemi domami. Mały i niepoczesny dworek w Oporowie był najczęściej punktem zebrania całej rodziny. Gdzie się to i jak wszystko mieściło, wytłómaczy chyba właściwość domów polskich rozszerzania się do nieskończoności. Zastawałeś więc ciasne a niskie pokoiki zawsze pełnemi córek, zięciów, wnucząt, krewnych i sąsiadów. Ale w nich jak wymiótł, jeżeli w pobliskim kościółku było nabożeństwo. Towarzystwo zwykle grupowało się koło referendarza albo jego żony. Nie rzadko znalazłeś w niem przybyszów z najrozmaitszych i najdalszych dzielnic Polski. Wiadomo jak liczną jest rodzina Łubieńskich. Pod koniec życia pan minister liczył niemal 100 osób wprost od siebie pochodzących, a do każdej przynajmniej raz w rok pisywał. Ta to pochopność do korespondencyi, która całą tę rodzinę odznacza, sprawiała żeś w Oporowie zawsze zastawał najświeższe i najobfitsze wiadomości ze wszystkich stron świata. Ztąd też wstępna pogadanka przechodziła natychmiast w poważną rozmowę to o polityce, to o literaturze, w której i starsi i młodsi równie gorący udział brali. Kogokolwiek z nich zapytasz w jakim bądź przedmiocie, wszystko wie, wszystko umie, w każdej rzeczy ma dowcipne lub mądre zdanie, a przecież słucha cię uprzejmie, bada, pragnie się nauczyć, i najmniejszą zasługę podnosi i wychwala. Nadzwyczajną zdolność i dziwną ruchliwość umysłu swych dzieci umiała roztropna matka, lubo sama pełna także żywości umysłowej i imaginacyi, ująć w karby niezłomnych zasad i pokierować ku poważnym a pożytecznym i bezpiecznym naukom. Ona sama jedna wszystkie wychowała i wyuczyła. Zmuszona często całe dnie przepędzać w łóżku z powodu puchliny w nogach, obracała godziny wolne od lekcyi na pisanie wykładów dla małych dzieci. Niektóre, jak np. historyę, potocznym wierszem układała. Kajety te, przepisywane w mnogich eksemplarzach dotąd służą w wielu rodzinach wielkopolskich do pierwszych nauk dzieciom. Połączona ścisłą przyjaźnią z jenerałowa Chłapowską i księżną Antoniową Sułkowską, stanowiła z niemi jakby areopag, do którego zewsząd młode matki udawały się po radę i naukę. O pobożności i rozlicznych cnotach tej przezacnej pani nie potrzebuję mówić. Chwała Bogu, wzory ich nie są rzadkie w Wielkopolsce, ale można śmiało powiedzieć, że i w naszej prowincyi trudno było gdzie znaleść cnót tyle pociągających niezrównaną pokorą i słodyczą. Rozszerzyłem się nad tem kółkiem oporowskiem dla tego, że tu jenerał prawie codzień bywał, tu czerpał wiele wiadomości, a może i natchnień, tu nieraz znajdował zbawienne karby dla swego dowcipu i ku poważniejszym myślom kierunek. Lubonia leży tylko o kwadrans drogi od Oporowa. Droga jak na strzał prościutka, zawsze doskonale utrzymana wysadzona topolami, i tylko w jednem miejscu przecięła wjazdem do Oporówka, sama już pokazuje, że łączy domy albo dwóch braci, albo dwóch serdecznych sąsiadów. Ale postać Luboni nieco odmienna. Dom z początku mały z nizkiemi pokoikami, wielce się z czasem rozszerzył i upięknił rozmaitemi i ozdobnemi przybudowaniami. Z jednej strony obszerny pokój jenerała, z drugiej gustowna kaplica, w koło zgrabna weranda, wszędzie mnóstwo ślicznych ozdóbek, nadały mu nadobną powierzchowność. Ogród bardzo miły i starannie utrzymany, pełno wody, na stawach wysepki, na ślicznych trawnikach odwieczne dęby. Sama natura miejsce i granice mu wskazała tworząc jakby lekko wydrążoną dolinkę na tych płaskich obszarach.
W jesieni 1850 r. wracając z Luboni ułożyłem wiersz do jenerała, który potem wydrukowany w Pokłosiu o mało nie poprowadził to pismo przed kratki sądowe. W wierszu tym opisując Lubonię, jako siedzibę godną wieszcza nadziei, (pamiętną jest poezya jenerała kończąca się słowami: "Pozwól się, pozwól spodziewać"), wspominam
Te kilka źródeł jak nadzieja czystych,
I kilka dębów tak wiecznych jak ona.
Otóż pierwszy list, który od jenerała w mych papierach odnalazłem, niesie mi dzięki za ten podarek poetyczny. Pisze on pod datą 22/11 50.
"Najprzód zaczynam od podzięki za wiersz mi przysłany dawniej. Czytaliśmy go po wszystkich domach rodziny naszey. Myśl nadzwyczaj szczęśliwa, a właścicielowi Luboni tak pochlebna, że czeka tylko na porę widzenia się osobistego, aby goręcej jeszcze podziękować. Żałuję że podług listu twego oddala się dzień waszego tu przybycia. Co się u nas dzieje, to pewnie i u was. Baby młócą i rąbią, baby warzą strawę pańską, baby czyszczą buty i szarawarki. Wszystko co żyje musiało pobiedz na obronę pruskiego honoru! — Odsyłam rys życia Radziwiłła. Szkoda że nie ma więcej zwięzłości w stylu, szkoda że inaczej nie można sławić zmarłego. Pochwała ta, choć bardzo sztucznie napisana, ma przecież zawsze postać obrony. Albo tak jak Andrzej trzeba pojąć Radziwiłła, albo dać pokój pochwale, nic nie napisać. Niepodobna zręczniej się wywinąć z zadania. Nie wiem tylko czy nie ma nieco przesady: Rezygnacyę do nicości, która dość Radziwiłłowi naturalną była, wynosić nad najwyższe cnoty i ofiary, równać go z Kurcyuszem, wywyższać nawet nad niego! Ale z drugiej strony nie w tem świetle go wystawić, byłoby to samo co nic o nim nie powiedzieć. Są przytem uwagi doskonałe, łatwo do czasu stosować się dające, przestrogi prawdziwe zbawienne, i część historyczna także, które zawsze oświecić i krzywość sprostować mogą. Trzeba więc drukować, nie wymieniając nazwiska autora. Małe poprawki będą potrzebne może..... Żadną miarą nie można w rzędzie jego pochwał mieścić, że był przeznaczony do prezentowania dam cesarzowi. Cóż to za śmieszna małość przy chwale, nadchwale Kurcyusza! Koniecznie to wyrzucić trzeba, bo pewny jestem, że tylko na prośby księżnej Andrzej wśrubował ten drobiażdżek, gdyż u światowych stołecznych pań nie mało to znaczy. — Od odjazdu waszego choroba wnuczki, moje zwykłe dolegliwości, mniejsze wycieczki, słoty uparte, i krzyki tonącego honoru pruskiego sprawiły, żem się niczem nie trudnił, do niczego nie czuł popędu. Bytność córki, listy, grzmoty i blaski warszawskie, wszystko mię tak zajęło, otumaniło żem nawet nic nie czytał, prócz książeczki pacierzowej i dowcipów Gońca. Od dwóch dni dopiero zacząłem czytać Szweda mi przysłanego. Przełożyłem wczoraj z niego Pokusę Frithiofa, dość długą i dramatyczną. Przy okazyi odeślę. Zrobisz z tem co ci się podoba. Jest 28 strof. Więcej przekładać nie myślę, bo nie lubię z tłómaczenia tłómaczyć, zwłaszcza z rymowanego, a więc może mniej wiernego oryginałowi. Mógłbym się nad tem męczyć niepotrzebnie, gdzie właśnie tłómacz pierwszy najwięcej zgrzeszył. Zresztą są takie wyrazy do platdeutsch należące, jak Kämpe, których w żadnym dykcyonarzu nie znajdziesz. A nakoniec ja mam pewne prawidła w tłómaczeniu autorów nieklasycznych, które nie wiem czyby się podobały twemu zdaniu, to jest nie opuszczać niczego, co historyę treści przedmiotu stanowi, naśladować ile możności zapęd zwrotów i charakter stylu, i nakoniec wszystko do ostatniej kropli wyczerpać, co jest poezyą. Tych warunków dopełniając rzucam się z całą wolnością w prawo, w lewo, niżej, wyżej, słowem nie zważam na drobnostki, na pewne wyrazy, i jeden obraz drugim zastępuję, gdy trzeba lub nie mogę inaczej. — Próbuję w tej chwili czy nie ułożę coś Xenii polskim wierszem. Mam już ich kilkanaście dwu rymowych. Maxyray, satyrki, dowcipne żarty, trafne prawdy, religijne, polityczne, literackie, wszystko to się tam mieści."
Postanowiwszy dawać po każdym liście jenerała stosowne objaśnienie co do szczegółów w nim zawartych, tu wypada mi najprzód następujący dołączyć komentarz. List powyższy był pisany w czasie mobilizacyi pruskiej, która się skończyła śmiesznem starciem pod Bronzell, der Volker-Szlacht bei Bronzell, a w końcu przeprosinami w Ołomuńcu. — Andrzej Kożrnian, napisawszy na prośbę księżny Michałowej Radziwiłłowej rys życia jej męża, przysłał nam rękopism do druku, z żądaniem aby go wprzód poddać pod sąd jenerała. Ztąd powyższe o Radziwille uwagi. — Ceniąc wysoko poezyę Tegnera, do owych czasów nieznane publiczności polskiej, namawiałem jenerała aby przełożył główne jego dzieło Frithiofs Saga. Gdy żadnym sposobem przedsiewziąść całej tej pracy nie chciał, stanęło na tem, że przełoży kilka piękniejszych ustępów, a ja powiąże je prozą i wydrukuję w Przeglądzie. Około tego czasu jenerał wiele napisał Xenii. [link do id=1615] Były drukowane w Przeglądzie w 1853 r. Maksymy te, pełne głębokich myśli, nie dość zwróciły dotąd uwagę krytyków. Podając je do druku, usunąłem kilkanaście dla tego, aby na raz nie przeciążać poszytu morałami, a przytem, że niektóre z nich wydały mi się słabszemi. Spostrzegłem później, że autorowi nieprzyjemną była ta moja dowolność. Wypisuję tu więc opuszczone wtedy (2):
Dary życia.
Masz wielkie dary życia, zostaw nam drobniejsze,
Tem mniej ci świeczek trzeba, im słońce jaśniejsze.
Obraz małżonków.
Codzień się, codzień silniej kochali oboje,
Aż nakoniec i miłość pokochali swoję.
Cierpliwość źródłem dobrego.
Cierpliwości na ziemi uczą nas zmartwienia
Cierpliwość zaś dobroci, dobroć przebaczenia,
Przebaczenie znów do bram niebios nas przywodzi,
Tak jeden skarb zdobyty, tysiąc innych rodzi.
Brak Rozsądku.
Nie zawsze myślą poszczyci się zdrową
Głowa, co z samej nauki jest znaną;
Wszak i kapusta cala jest głową,
Przecie zawsze kapuścianą.
Perspektywa.
Na nic ci perspektywa we śnie się nie przyda,
Tylebyś przez nią widział co w wierszach Norwida.
Postęp.
Kto lisią sztuką urząd swój zdobędzie,
Ten pewno jak wilk urzędować będzie.
Zarzut Kaznodziei.
"Dobrze uczysz, lecz innyś w czynie, inny w słowie."
Tak pan Jan księdza swego nie przestawał winić.
"Podwójnie więc cię uczę, — skromny ksiądz odpowie —
"Czynem czego unikać, a słowem co czynić."
Exkuza Pijaka.
"Spiłeś się — i w niedzielę!" rzekł pan chłopu swemu.
A ten na to: "Mój panie, czyż ja winien temu?
"Człowiek chodzi za nosem. Stokroć więc szczęśliwy,
"Kto ten nos dostał prosty, — mój nieszczęściem krzywy.
"Krzywo toż ciągle chodząc, często się zawodzę,
"Chciałbym wejść do kościoła, a do karczmy wchodzę."
Z Lessynga.
"Mówią, że włos twój czernisz, — kłamliwe to głosy,
"Ty od razu kupiłeś sobie czarne włosy.
Gaskonady.
Spotkały się raz z sobą dwa sławne Gaskony.
Rzekł tancmistrz: "Jam tak lekki jak puszek zdmuchniony,
"Nigdy ja pyłem ziemi stóp moich nie zbrudzę,
A gdy skoczę do góry, w powietrzu się nudzę."
"A ja, — fechmistrz zawoła, — takem doskonały,
Że nieraz w śród największej deszczowej nawały,
Tak szybko szpadą macham, a tak zręcznie, składnie,
Że kropla nawet deszczu na mnie nie upadnie."
Wyższe uczucie kobiety.
"Żem przez cię zdradnie uwiedzioną była,
Mogę ból ciężkiej przytłumić rozpaczy;
Ale żem wiarę w wiarę utraciła,
Tego żal mój nie przebaczy."
Przeczucia.
Jak nieraz lutnia, mimo że nietknięta,
Zabrzmi i niewie skąd jej dźwięk pochodzi,
Tak wróżba serca, tajna, niepojęta,
Niewiedzieć skąd się w nas zrodzi.
Napis na drzwiach.
Ilekroć w twej komnacie marzysz, stąpasz dumnie,
Pamiętaj, że z niej kiedyś wyniosą cię w trumnie.
W 1849. czy 50. Andrzej przybywszy do Wielkopolski, czytywał nam główne ustępy z Czarnieckiego. W owym to także czasie jenerał drukował swój Dworzec. Znany już jest jego kłopot z dedykacyą. Oto co do mnie pisze w następującym liście z 3/12 50.
"Miałem listy z Piotrowic, które tu przyłączam, abyście się przekonali, że zmiana dedykacyi mego Dziadka nakazaną mi była i żem musiał z szaty świetniejszej rozebrać postać mi drogą waszego starego stryja. Druś (Andrzej) miał tę dedykację w Luboni, w drodze, w Dobrzechowie, a dopiero teraz gdy poemacik wydrukowany, zeszyty i oprawiony, nakazuje tak gorąco zmianę. Bardzo mię to zabolało, bo ja pleno ore chciałem powiedzieć światu ile Kajetana Koźmiana kocham i szanuję. Teraz dwa K. K. będą tyle znaczyć co Killian Koczorkiewicz, nic a nic więcej. Nie mogę godzić się na to, co stryj pisze, aby w drugiej części nierozdrapywać rany, bo już inni to czynili, i przestać na rzewności. Gdyby pięćdziesięciu wzięto na tortury, możnażby 50mu zakazywać krzyczenia z przyczyny ze już 49ciu krzyczało? Zupełnie przeciwnego w Dreźnie był Zygmunt zdania i właśnie w kontraście tych dwóch części, komicznej i tragicznej, widział zaletę i mówił że jedna drugiej wyrównać powinna. Gwoździ, gwoździ tragicznych, rozdzierających, nabij jak najwięcej, takie było jego wyrażenie.... U nas łoskotu i huku dużo. Czarne huzary trąbią, piechota bębni. Co chwila lękamy się powołania dziedzica młodego. Ma on wprawdzie wymówkę dostateczną, ale niemiecki honor tak okropnie gwałtu woła, tak groźnie się odkazują Borussy, że wąsy im i pazury na łokieć porosły, i rady niema z niemi, w każdym wzroku sapennent, we wszystkich głosach Donner
Wetter..... Czytam teraz nowe konferencye Lakordera. Najświetniejszy to sztandar religijny rozwinięty! Nie wiedzieć czemu się bardziej dziwić, czy potędze myśli po samem dnie przedmiotu nurtującej, czy porządkowi pomysłów, czy słonecznej' jasności rozumowania!"
W końcu 1850. wyszedł Dworzec. Pierwszą część słyszałem już kilka razy wpierw czytaną. Na kilka miesięcy przed podaniem do druku, Andrzej, Ropelowski i ja byliśmy w Luboni, jenerał nam czytał całość i prosił o uwagi. A. chwalił, R. milczał, ja tylko jeden , acz nie śmiało i łagodnie, objawiłem pewne wątpliwości. Jenerał odpowiadał, że już teraz trudno zmienić. Gdy Dworzec wyszedł z druku, napisałem recenzyę do Przeglądu. Czekał na nią Iszy poszyt 1851, więc pisałem bardzo szybko. Nie było czasu ostygnąć, by każde zdanie spokojnej poddać rozwadze. Prócz tego ciągłe zarzuty pism nam nieprzychylnych, że stanowimy koteryę, że jedni drugich chwalimy i uwielbiamy, wszystkich bezwzględnie potępiamy wszystkich i wszystko co za jej ciasnym obrębem stoi — zarzuty najniesprawiedliwsze, gdyż jeśli nie zawsze łagodnie względem przeciwników, to zawsze surowo względem przyjaciół postępowaliśmy — tak mię były zjątrzyły, żem w mej recenzyi Dworca bezbarwniej ustępy pochwalne a jaskrawiej naganiające wysłowił, niżbym to w innych okolicznościach był uczynił. Odczytując jednak dziś tę krytykę, widzę, że prócz kilku drobiazgowych zarzutów, kilku zbyt mocnych wyrażeń, nie zawiera ona nic takiego, coby się sprzeciwiało i obecnemu memu zdaniu o tym utworze. Na Dworcu, zawsze znać będzie, że nie z jednego wyszedł pomysłu, że opisowa część miała być wszystkiem, że dopiero po jej ukończeniu przyczepiony później został dramacik, a do tego dramaciku najprzód jedna mała scena, potem druga mniejsza, a wreszcie najmniejsza.
Jenerał wielce ceniąc Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza, mocno zawsze ubolewał, że nasz wielki poeta tak pobieżnie tylko wspomniał przy końcu o Dąbrowskim. A ileż Dworzec byłby zyskał, gdyby autor był uczynił drugiej części bohaterem wojownika, którego tak znał dobrze i tak wysoko cenił. "Wystaw sobie, (pisze on do Józefa Morawskiego), bohatera objaśnionego słońcem Rzymu, zatrącającego okropnie niemczyzną, przybranego w kurtę sarmacką, któraby piwniczemu Batorego ledwie do kroju przypadła, i w tej kurcie mówiącego znowu językiem Petrarki, rozumującego z wyższym smakiem o cudach sztuk Italii, w każdym kroku chcącego kopiować Czarnieckiego, w każdym czynie patrzącego na historyę, chciwego sławy — nie znaczenia zwykłego, najbieglejszego historyka i znawcę dziejów ojczystych, najtrafniejszego obserwatora charakteru narodowego, kobiet naszych, prawiącego ciągle tysiące śmiesznych dykteryjek o Polakach, wiecznie podciągającego staro pludry, zwinnego często lisa zwłaszcza z cudzoziemcami, nakoniec kochającego Polskę szczerze, lecz zwłaszcza jako pole swojej sławy, jako drogę do wielkiego imienia, — oto go masz zarysowanego, lecz dopiero w części. Nikt go może bliżej nie znał odemnie; nikomu się tyle nie zwierzał przez lat jedenaście co mnie, przed nikim nie obnażył tak prawdziwego Dąbrowskiego jak przedemną." — Już z tych przelotnych słów znać jakiem byłby życiem i prawdą, zabłysnął pod takiem dłutem, "ów kolos naszych dziejów", jak go w tymże liście autor nazywa!
Na krytykę odpowiedział mi jenerał listem na trzech wielkich arkuszach drobnego pisma skreślonym. Że żądał niezwłocznego zwrotu tej repliki, posiadam ją tylko w kopii. Cały ten list znajdzie pewnie kiedyś miejsce albo w całkowitym wydaniu pism jenerała, albo w jakiem dziele o tegoczesnej literaturze naszej. Tu więc zamieszczam tylko kilka dowcipniejszych okresów z samego wstępu.
"Krytyk obsypuje mię z początku takiemi pochwałami, że z całą szczerością serca mówiąc, pomimo największej miłości siebie, nie mogę nie nazwać ich zbytecznemi, przesadzonemi. Lecz za to, po zdaniu sprawy o treści dziełka, tak przez kilka stronnic gromi, jakby mu żal było, że mię zbyt skwapliwie pochwalił. Bez wytchnienia już odtąd siecze, i nakoniec ledwie kilku obrazom i szczególnym rysom przyznaje jakąś wartość i zasługę. Przepraszam za trochę niskie porównanie, ale krytyk przypomina mi owego poczciwego i zacnego komisarza obwodu, który cierpiąc na tem, że przykrego musi dopełnić obowiązku, wchodzi do domu szlachcica z wszystkiemi formami grzeczności, chwali jego gospodarstwo, koniki, dziateczki, i obrazki po ścianach rozwieszone, aby mu później oświadczyć, że ma rozkaz wziąść go w dyby i zaprowadzić do cytadeli..... Ale co recenzentowi do tego, że autor chciał zostać na poziomie? Wiem, że krytyk mi powie: kiedy tak miało być, to trzeba było nie wspominać ani Kościuszki, ani Napoleona, bo tak widnokrąg się rozszerzył, który przebiedz należało. A więc dla tego, że wystawiając jakiś pejzaż, kawałek morza w dali ukazałem, już mam dla tego, że się widnokrąg oceanu z dala ukazał, koniecznie malować wszystkie po nim przepływające floty, boje morskie, burze i rozbicia? Mamyż prawo nastawać na malarza, że z profilu tylko wystawił Napoleona, gdy miał tak blisko, bo zaraz za nosem, całą twarz tak jenialną, podającą mu pole do rozwinienia wyższego talentu? Nie — Wernetowi nawet wyrzucać-by nie można że chciał się drobniejszym zabawić obrazem, kiedy tylko w tej drobnostce piętno swojej zdolności wycisnął.... Mickiewicz w Tadeuszu, zwłaszcza w pierwszym tomie, tak często nieznośnie jest długi, że zdaje się iż nigdy wygadać się nie może, czyni to nawet bez przyczynienia obrazowości i wdzięku, słowem więcej niż dormitat. W poemacie miałby krytyk prawo błąd ten wytknąć, nikt przecież tego nie uczynił. A dla czego? Dla tego jedynie że autor nie nazwał Tadeusza poematem, lecz kroniką szlachecką, przez co zyskał prawo do wybajania się ad libitum. Jeśli więc nadto rozszerzać się wolno, wolno też i ścieśniać się podług upodobania. Może to przytem służyć za przestrogę, że na tytuł dzieła koniecznie spojrzeć potrzeba, bo on jest tym szyldem sklepu kupieckiego, który uprzedza czego w sklepie dostanie. Niezważając na ten szyld możnaby przez pomyłkę żądać butów od księgarza a rumbarbarum od galanterników."
W przypisku do mej recenzyi, wytykając kilka usterek językowych wynurzyłem wątpliwość, czy ustom tak potulnej i delikatnej istoty jak Ewunia przystoją tyle twarde słowa: "Pluje na grób ojczyzny, kto w jej smutku skacze", zwłaszcza że autor wprzód był umieścił: "Depce po grobie Polski, kto w jej smutku skacze." Od owego czasu zdarzyło mi się słyszeć ludzi wytrawnego smaku utrzymujących przeciwnie, że wyrażenie to jest doskonałem i na swojem miejscu. Tem chętniej zrzekam się mego zdania, że wiersz ten przeszedł już niejako w przysłowie. Jenerał w swym liście tak na ten zarzut odpowiada:
"Pojmowałbym ten zarzut, gdyby jaki recenzent wykształcony na Doratach i Demutierach przestraszył się tą śmiałością wyrażenia, lecz krytyk Przeglądu, który czytał w Dantem o huku puszczonego wiatru z opalonego tyłka szatana, który tyle wyrażeń, mocą swoją aż do dzikości posuniętych, znalazł w Szekspirze, a w Fauście Getego najbrzydsze spotkał wyrazy, choć i Szekspir i Dante tak szczytnym poezyi mówili językiem, aby ten, mówię, krytyk, w niskim Dworcu, przez jakąś delikatność i drażliwość, znieść nie mógł plunięcia i zrażał się tem naturalnem, ciągle używanem i do poezyi wzniesionem wyrażeniem, nie, — tego pojąć nie mogę. Wszakże ów wypieszczony i wykwintny Delille na sroższy jeszcze wyraz zdobył się w swojej Imaginacyi, bo na publicznem posiedzeniu czytając swój ustęp, — excrement powiedział, i to mówiąc o pism odchodzie. Ckliwe nawet wówczas Francuzki uznały moc wyrażenia i śmiałość za zgodną z poezyą, obsypały go oklaskami, a ja za mniejsze niby i mniemane przewinienie odbieram zarzut niesmaku i barbarzyństwa."
List ten i poczyna się i kończy temi samemi wyrazami: kłóćmy się a kochajmy się. Zajście też to nie przerwało ani oziębiło naszych stosunków. Co najwięcej, jeśli zatrzymało je przez kilka miesięcy na tym samym punkcie, i przeszkodziło, ale tylko na krótką porę, coraz szybszemu i serdeczniejszemu rozwijaniu się onych. We dwa czy trzy tygodnie po liście jenerała, byłem na jego imieniny, 2. Kwietnia, w Oporówku i zdrowie jego wzniosłem. Jenerał wnet się udobruchał, i choć po wielu jeszcze latach czynił czasem przytyki do owej recenzyi, zawsze w żart to obracał, i dobrym humorem dowodził, że urazy żadnej nie czuje. Wypadek ten jednak nader był mi przykrym. Przekonał mię, że głośność, choćby najdoskonalszej i najsłuszniejszej recenzyi, nie warta jest, nie nagrodzi nigdy za jedną chwilkę zachmurzonej przyjaźni. Niesmak i wstręt, który zawsze miałem do krytykowania, odtąd się stokroć we mnie powiększył. Trudny to wszędzie zawód, trudniejszy u nas niż gdzieindziej. Wynurzone pochwały każdy poczytuje za tak przynależne sobie, że na nie bynajmniej nie zważa, a najdrobniejszą naganę bierze jak najgłębiej do serca. Osobliwie urząd ten najprzykrzejszym jest, gdy przychodzi sądzić przyjaciół, ludzi mniej więcej tych samych zasad i opinii. Gdy Whigowie ofiarowali O'Connellowi krzesło najwyższego sędziego w Irlandyi, odmówił je, dając za powód, iż musiałby srożej sądzić swych rodaków niż zasługują, a to z obawy aby go o stronność nie pomówiono. Moja stanowczość i surowość w tym razie nie przekonała nawet przeciwników. Jeszcze w kilka lat potem Gazeta Warszawska drukowała te wyrazy: "Ma Przegląd całe szeregi autorów, którym się nigdy słówko nagany nie dostaje. Tymi wybranymi śród poetów są: Kajetan Koźmian a obok niego Franciszek jenerał Morawski."
W tej samej prawie porze wyszedł w Lipsku poemacik p.t. Moje sny. Powszechnie rozeszła się pogłoska mianująca mię autorem. Ztąd to pewnie tak niezmiernie pochlebne zdanie jenerała o tym utworze, którego autorem, jak później utrzymywano, jest Kajetan Sufczyński z Lubelskiego. W tymże więc samym liście jenerał dodaje:
"Cóż to za prześliczne rzeczy w moich snach. Radbym aby to nie było Zygmunta, bobyśmy dwóch Zygmuntów mieli. Ileż to złota poetycznego, jaka wybitność myśli aż do słonecznej jasności, jakie wiersze nawet. Nie chce się wierzyć prawie, aby autor Psalmów tak się wydoskonalił nagle. Tam wśród cudownych okresów tyle łataniny, gwałtownego kucia, śrubowania, tu taka płynność naturalność i swoboda w wyrażeniu. Szkoda tylko, że znowu fantastyczne. Same gwiazdy, idealne postacie, kwiaty i blaski orjentalne, przelotne cienie, fantasmagoryjne twory i wieczne proroctwa! Pomimo że zachwycam się poematem tego autora, przekładam jednak Mickiewicza, bo on z życia rzeczywistego, z ziemi a nie z obłoków zawsze zbiera kwiat poezyi. Sądzę że narodowa imaginacya w takich tworach zawsze bardziej lubować będzie."
Nigdy nie spotkałem autora, poety, który by więcej był pochopnym do unoszenia się nad utworami innych. Zazdrości żadnej, lekceważenia nigdy. Zawsze widział najprzód piękne strony i podnosił, a złe starał w najpobłażliwszy sposób wytłómaczyć. Jednego tylko Norwida ścierpieć nie mógł.
List z 3go Stycznia 1852 wypisuję prawie cały:
"Niesłychanie dawno już nie przemówiliśmy do siebie, a przecież odtąd całą Francyę na twardy ujęto kaganiec, kozła przewrócił Palmerston, po jednookim Erneście zupełnie ślepy król panuje, i Goniec runął, i Puttkamer coraz bardziej dusi. Co do Francyi, wiem że anarchia i groźba spółeczeństwu tak były wielkie, że trzeba było nadzwyczajnego przedsięwzięcia, bo salus patrise prima lex esto, wiem i to że takie kroki prawie bez zbrodni obejść się nie mogą, to jest bez złamania wszystkiego, ustaw i przysiąg. Ależ, czemu więcej czynić niż to, co koniecznie potrzeba? czemu rozstrzeliwać na placu Grenelle pojmanych, gdy oni istniejącego stanu rzeczy, istniejącego rządu i ustawy bronili? Czemu ta zemsta licha, osobista, na Qudinocie w wymienieniu motiwów, dla których Vaillanta mianował marszałkiem? Rząd nigdy motiwów nie daje. Przestaje na nominowaniu. Zresztą, jakąż ufność może wzbudzać człowiek, którego antecedencyami same awanturnictwa? Gdyby żadnych nie miał antecedencyi, byłoby dla niego lepiej, bo marzylibyśmy w nim zupełnie nowego człowieka i mogli jakąś łudzić się nadzieją. Nie omami on nią ukazem święcenia niedzieli, i oddaniem kościołowi świątyni paryzkiej. Pięknie-by to było, gdyby nie przebijał w tem środek polityczny, i gdyby to zgodzić można z zbrodnią. Żałuję bardzo że biskup dyecezyi Gap słów takich użył: Bóg z prezydentem. I w ogólności byłbym wolał, aby biskupi przyjęli nową władzę bez tych okazów i proklamacyi. Tak czyni arcybiskup Sibour i dobrze czyni. Mimo tylu rewolucyi nie powstawano na kościół we Francyi, szanowano kapłanów, nie kalających się brudem światowych namiętności, wyższych nad ziemskie przemiany. Teraz na nowo rozjątrzą uciszonych. Krzyczeć będą, że kościół z despotyzmem się wiąże. Takie to opłakane skutki z tego powstaną. Pojmuję Montalemberta, ale nie pojmuję biskupów, choć z tylu miar, godnych, zacnych i świętych. Czytałem teraz całego prawie Venturę, nowe konferencye Lacordera, Donoza Cortes, i tym podobnych. Czytając takich autorów, zawsze myśl ta mi przychodziła, że jakaś iskra Boskiego światła spuściła się w ich inteligencyę, że bez objawienia wyższego, a więc cudu oczywistego, nie byliby tego skreślili. Przez piszących więc, przez szukających szczerze prawdy, i prawdy tylko, Bóg jeszcze cuda nam swoje zsyła. Dzięki Najwyższemu, cudów tych nigdy prawie nie brakło.
Są cuda, były cuda, i przez wszystkie lata
Tworzyć będą te cuda wielkie mędrce świata.
Ten mocą słowa wskrzesza zmartwiałe już duchy,
Przez tego przejrzał ślepy i przesłyszał głuchy,
Ten świętością swych nauk mnoży chleb z kamienia,
Ten płonną wodę błędu w wino prawdy zmienia,
Ten z nowego Babelu dumę Niemców strąca,
I kłóci ich szwargoty i rozum ich zmącą,
Ten czartów komunizmu w brudne wpędza świnie,
I topi bez litości w ich kałów głębinie,
Ten z trądu Towianizmu chorą Polskę leczy, —
I któż więc jeszcze potem, kto cudom zaprzeczy?
A propos wierszy, mam prośbę do ciebie, abyś mi dwa zrobił, to jest przełożył, którym rady dać niemogę. Są one z oblężenia Koryntu. Nie mam Byrona pod ręką, ale wiem że sens taki: Alp woła na Minottego:
.....i nie walcz daremnie,
Przez miłość córy, przyjm życie odemnie.
A ten odpowiada:
Never, renegado, never,
(Choćby to życie było) for ever (to jest wieczyste).
Oba te wiersze mają mieć po jedenaście zgłosek, a więc nie ciasno dla tłómacza."
Pod datą 29 Lutego jenerał pisze:
"Kochany nasz Zygmunt boi się dedykacyi Manfreda. Nie zmniejsza to jego genjalności i szlachetności, ale trochę nadto tchórzy przez podejrzliwość i zbytek oględności. Nie lęka się pisać ale zresztą lęka wszystkiego, często nawet niepotrzebnie. Jeśli mu z tem spokojniej i lepiej, niechże i tak będzie..... Co się tyczy wiersza z Parchatki, dziękuję najprzód za troskliwość, a potem i za poprawkę.....List Zygmunta zwracam. Biedny on, biedna Italia, biedny Ojciec św., najcichszy, jak widzę, z męczenników. Jeśli kogo Bóg wyzwoli, to pewnie Jego, i dla cnót osobistych i dla kościoła swego...... Od twego odjazdu choruję na oczy. Zdaje mi się że list twój i Zygmunta myśl mi rozchmurzyły, wypogodziły niebo, ziemia nawet zazieleniła się nadzieją. Zazdroszczę ci konceptu do komedyjki. Gdybym mógł wpaść na jaki ale drobny, komiczny czy tragiczny, możebym coś nabazgrał."
Proszono mię abym jaką komedyjkę napisał dla młodzieży, która miała ochotę zabawić się w teatr amatorski w Czerwonej Wsi. Nie mając do tego chęci ani najmniejszej zdolności, nalegałem na jenerała, aby mię w tem zastąpił. Gdy się nieudało, musiałem sam później jakąś lichotę sfabrykować. Pod datą 3go Kwietnia pisze:
"Nie czytałem recenzyi, ale czytałem sam Sen. Druga połowa i koniec bardzo piękne. Pierwsza połowa może najpiękniejsza lecz ciemna, i ztąd wszystko, co się podoba, widzieć w niej można. Nie dość jasno przebija świat rzeczywisty z urojonego, wyjąwszy gdy mówi o szpiegach. Nie wiem także co chciał mówić o księżach i kobietach. Po co dusze pewne w nicość obraca wieczną ? Prawda że Klopsztok odstąpił od dogmatu w Messyadzie w utworze Abadonny, ale przynajmniej przez to do szczytności chciał podnieść nieograniczoność dobroci Boskiej, i piękny dał nam utwór poetyczny. Tu zaś to odstąpienie od dogmatu nieśmiertelności w niczem się nie przyczyniło do wielkości i wdzięku obrazu. Zawsze przecież nadzwyczajnej inteligencyi było trzeba aby coś podobnego napisać. Język cudowny. — Czytałem dzieło Ventury, w którem opisuje życie świątobliwej Rzymianki. Dobra myśl w okazaniu że nawet zwyczajną drogą pobożności, pokory i wiary, bez heroizmu, można się zbawić. "Parchatka" jakąś mi lepszą wydaje się po jej wytłoczeniu niż w rękopiśmie. Co się tyczy powieści o Brodzińskim, — choć nigdy nie stałem garnizonem w Piotrkowie, i zdarzenia objętego w powieści, choćby z urojenia tylko poczętej, nie należałoby o fałsz gromić, zwłaszcza gdy żadnej sławie uszczerbku nie przyniosła. Tak mało mamy powieści, że choćby słusznym zarzutem nieprawdy nie należałoby odstręczać w tym rodzaju piszących. Mogło się to stać, a więc podług mego zdania, mógł poeta sobie pozwolić."
Był to rok pierwszych misyi jezuickich w Poznańskiem. Zaczęły się od Krobi. Odprawiono je następnie w Krzywiniu, Kościanie, Niechanowie. Jenerał był na misyach w Krobi i Krzywiniu. Unosił się nad wymową O. Antoniewicza. W liście z 11 maja tak mówi o misyi krobskiej:
"Wracamy z misyi krobskiej, gdzie przez ostatnie dnie było ciągle 25,000 ludzi. Nie tylko błogie ale nadzwyczajne było wrażenie. Szkoda że bierzmowania na inny czas nie odłożono, bo dwa cele, zamiast jednego, rozpraszały uwagę, jedno niejako drugiemu przeszkadzało. Księży było ciągle przeszło 40stu, wszyscy gorliwie pomagali. Sądzę, że odniosą przekonanie, że aby czynić wrażenie z kazalnic, tak jak na misyach trzeba przemawiać do serc, a nie na kilku moralnościach, słowami Pisma św. okraszonych, przestawać. U nas nabożeństwa, uroczystości, zawsze były godne i przyzwoite, lecz z kazalnic uboga tylko suchość spływała, gdy przemowy kaznodziejskie jedynie wstrząsnąć dusze ospałe i skibę grubą grzechu odwalić mogą. Uważałem nieraz, że im lepsze kazania w jakim kościele, tem i parafie lepsze. Daj Boże, aby to się zmieniło choć w części. Po lepszych kazaniach będą i lepsze spowiedzie, a po lepszych spowiedziach i życie lepsze."
W liście z 21go września jenerał pisze do mnie: "Odyniec ładny wiersz do stryja waszego napisał, ale nie oparty na prawdzie. Myśl fałszywa, bo wiemy, że duch z starością upada i musi ulegać wpływowi słabiejącego ciała. Rzadkie są bardzo przeciwne przykłady, do wyjątków więc tylko należą. Można mieć nieprzełomne principia, ale charakter, moc duszy, tracą na swojej jędrności. Najlepiej wystawił tę prawdę Bronikowski, kreśląc złamanego wiekiem, nieszczęściem i więzieniem Glińskiego. Pamiętam, że obraz ten wielkie na mnie uczynił wrażenie, jako na nagiej oparty prawdzie. Po co wmawiać w ludzi większą siłę, niż jej mieć mogą, po co łudzić kłamstwem?"
"Mógłbym lub Xenie lub jaką bajkę posłać, ale lękam się nareście, aby widząc zawsze moje wiersze, nie sądzili czytelnicy Przeglądu żeście mi jednemu prawie przyznali przywilej świecenia w piśmie waszem. Chcecie, prześlę, ale nie bez obawy, i nie bez przekonania, że miernością was częstuję. W ambaras tylko-bym was wprowadził, bo niewiedzielibyście co robić z starym jenerałem, którego ramot przyjąć-by nie wypadało. Mamy w Księstwie poetów znakomitych, jakimi są: Konstanty Zakrzewski, Berwiński, Zmorski, Lenartowicz, czemuż do nich nie zastukać, nie otworzyć im pola do popisu. Czytelnik i pismo zyskałoby na rozmaitości talentów. Czemuż od stryja czego nie zasięgnąć, od Wężyka, od znajomych z Królestwa, od Pola? Piasczystą to i głuchą Saharą co do poezyi jest to nasze Księstwo, żadnego echa, żadnej woni prócz kwiatu kartoflanego. Kobiety nawet bardzo rzadko posiadają coś podobnego do zmysłu poetycznego, zresztą żadnej znajomości sztuki. Aby u nas poezya zajęła, trzebaby kogoś wady wytknąć, lub uszczypnąć Niemców, lub jakiś ideał niepojęty wyroić, któryby tem bardziej podziwiano, imby mniej go zrozumiano. Księstwo jest prawdziwym czyścem dla poety, gdzie nie ogniem lecz lodem dokuczają duszy gorącej lub wzniosłej. Czujesz to sam dobrze, ale nie śmiesz tak śmiało powiedzieć jak stary gderacz.... Nie zgadzam się na to co w ostatnim numerze powiedzieliście o obywatelach Księstwa, że odjechali w czasie cholery. Jeżeli to było wyjątkiem, więcej powinno było być miejsca dla pochwały niż nagany, a jest przeciwnie. Wreście, z góry potępiać odjeżdżających wszystkich nie należało, bo to od indywidualności, od stosunków różnych zawisło, wreście w troskliwe matek serca zajrzećby potrzeba. Mogą być istotne powody, a jeśli wtenczas urządzi się wszystko, lekarz ciągły, apteka domowa, służba dla chorych, i zostawi dozór zupełnie zastępujący i potrzebną sumę na wydatki, zwłaszcza parę koni dla posłania zawsze po księdza, nie widzę czemu koniecznie narażać dzieci na śmierć, lub okropne sieroctwo? Byłoby to szukać jakiejś glorioli w męztwie zmuszonym, umrzeć niepotrzebnie, zostać męczennikiem bez zasługi, bo bez rozsądku i roztropności. Mniemam że dowodzę miłości bliźniego kiedy proszę o pobłażanie dla niego. O. Antoniewicz nawet ks. Markiewicza dla zbytku trwogi indywidualnej nie chciał posłać do nawiedzenia cholerycznych. — Ciekawy jestem zamorskiego Frithiofa. Tęgi to musi być łepak, kiedy tak prędko nauczył się po szwedzku...."
Jenerał dwa lub trzy razy do roku zwykł był objeżdżać swych przyjaciół. Miał on swój własny pojeździk i swoje konie, o które dbał niesłychanie. Zobaczymy później jak kochał swoją wilczatę, Tysiąc pociech było z nim podróżować. Żadnego chłopa nie spotkał, żeby mu jakiego konceptu nie powiedział. Na kilka staj od jakiej wsi, przez którą może tysiąc razy przejeżdżał, zawsze pytał spotkanego: a jak jeszcze daleko? Gdy żebraka zoczył, kazał stawać, i wydobywając z kieski pieniądze dla niego, badał go, wypytywał o okolicę i żegnał pociesznem słowem. Z całej też okolicy znali go żebracy, i tłumami do Luboni się ściągali. Kiedy był w Piotrowicach, napisał dla jednego dziada owe wiersze, umieszczone w Pokłosiu z 1856, które się kończą zwrotką;
A więc dajcież, dajcie, proszę,
Kawał chleba lub trzy grosze.
Dla biednego dziadka.
Piosnki tej wyuczył go i pono dziadkowi wiele kawałków chleba i trojaków do torby napędził.....
Pamiętam, że mi raz opowiadał, jak i kiedy odkrył w sobie zdolność do wierszy. Wiadomo bowiem, że najprzód kształcił się na prawnika. Oto, mówił mi, mój zawód poetyczny od tych czterech wierszy się począł:
Na złą Basię.
Że kobieta z kości swój początek bierze,
Mocno temu wierzę,
Bo i Basia swoją złością,
Stanęła mi w gardle kością.
Wiersze te się wszystkim podobały, powtarzano je sobie na wyścigi, i ztąd pierwszy popęd do rymów. Bez nich możebyśmy nie mieli jednego z najdowcipniejszych bajkopisarzy.
Jenerał zawsze się jak nąjgoręciej zajmował wszelkiemi wypadkami z naszą sprawą połączonemi. Żywo też obchodziły go rozprawy na sejmie berlińskim, ilekroć dotykały stosunków Wielkopolski. Pragnął, aby obywatele nie uchylali się od ciężkiego obowiązku posłowania. Ztąd gdy w listopadzie 1852 r. podano bratanka jego Józefa na kandydata w Ostrowie, tak do niego pisał:
"Był czas, w którym mi mówiłeś: "Szczęśliwy czas waszego pokolenia, boście przynajmniej mogli coś zrobić dla kraju, i wspomnieniem dawnych choć bezkorzystnych zasług uzacnić waszą starość." Otóż teraz przez wybór ostrowski nadarza ci się podobna pora. Nie wymawiaj się więc. Przyjm urząd deputowanego. Zdolności twoje, obywatelski obowiązek, rzecz religii, która jest w niebezpieczeństwie, wymagają tego po tobie. Winieneś coś nakoniec i imieniowi naszemu. Wiem, że niedogodność ztąd w domu i przykrości w Berlinie cię czekają, lecz inni przemogli te zawady, miałżebyś ty jeden zważać na nie? Nie idzie tu o mowy, lecz o dyskusye w komisyach, o ścisłość i jedność w zdaniu grona polskiego, możesz się wiele przyczynić do rozjaśnienia jednych, utrzymania drugich. Wszyscy przyznają ci podobne zalety, a moc charakteru i prawość duszy ułatwią ci drogę. Prawda że trzeba wiele miary i cierpliwości i zręczności nawet, lecz czemuż i tych nie dostawać - by ci miało ? Skorym zawsze byłeś do poświęceń siebie, gorącym w sprawach kraju i religii. Nie cofaj więc nogi, rzuć się w nowy zawód, przyjm, ruszaj do Berlina, i uciesz starego stryja, który cię zawsze kochał i cenił, i więcej w tobie widział, niż ty sam w sobie. Wczoraj z twoim teściem mówiłem. Nie wątpi że przyjmiesz. Pozwól mi pewność jego podzielić."
Pod datą 23. Lutego 1853 jenerał pisze: "Czytałem pierwszy raz dzisiaj Krucyatę Deotymy i dość się wydziwić jej nie mogłem, i prostocie wielkiego pomysłu, i wadze wiersza, i tej budowie i całości harmonicznej, której dotąd w żadnym jej utworze nie widziałem. Posyłam ci wiersz jej do Zygmunta napisany, nie improwizowany. Mały to obrazek, ale ileż to myśli, ile poezyi, jaka jest jasność, wdzięk wyrażeń i poprawność. Strofa o Chopinie prześliczna, zwłaszcza wiersz ostatni. Brak jednego wyrazu, może to ma być 'prorokiem, może co innego. Proszą aby nie drukować co cenzury warszawskiej nie przeszło. Samej to autorki proźba. Wiele mi o jej nadzwyczajnej skromności powiadano i pobożności, lecz zarazem o jakiejś niepojętej potrzebie wylewania poezyi, zda się że padnie trupem jeśli nie wybuchnie na zewnątrz. Nie, nie gnębić krytyką, ale kierować trzeba tym bozkim płomieniem, i przyznać że najrzadszem, nadzwyczajnem jest zjawiskiem. Na naszej ziemi, w naszej boleści polskiej schroniła się wygnana z świata poezya, i w niej uosobiła, Czemuż się w Polsce zjawiła, czemu Bóg tem nowem życiem ożywia jej prochy? Czemu gdzieindziej, gdzie więcej swobody mówienia, wolności w życiu, rozumu i imaginacyi narodowej, czemu nic tam podobnego? Czemu znów przez słabą dziewicę, czemu przez Słowiankę Bóg tak widocznie się odzywa? Zimny rozum tego nie rozstrzygnie."
W liście z 8go Kwietnia pisze:
"Czy czytałeś nowy utwór Deotymy, natchniony obrazem Schaeffera? Posyłam go. Pierwsza część nie ma sensu, lecz w tym bezsensie jest ten dobry sens, że całej potęgi miłości, w wiecznych nawet kar siedlisku nie zgasłej, autorka pojąć nie mogła. Druga część, mimo kilku wyrażeń piękna. Przeglądu dotąd poczta Poniecka nie daje, i ztąd nie znam jeszcze artykułu o Deotymie. Znajduje go wielu słusznym, wszyscy umiarkowanym. Manfred jeszcze drugiego nie dostarczył arkusza. Skończywszy jego poprawę, poprawiam ostatecznie Mazeppę. A czy wiesz co u mnie ostateczną poprawą się zowie? Oto namęczywszy się w przekładzie samym nad wiernością, odjąć tłómaczeniu nakoniec ten przymus, który z chęci wierności pochodzi a językowi polskiemu naturalny bieg jego odbiera. To u mnie jest ostatnią ręką. Może mylę się, ale zawsze styl na lotności zyska, będzie prawdziwie polskim. Będę może mniej wiernym oryginałowi, ale wierniejszym mowie rodzinnej, i pierwotwór na tem nie straci. Pozwól się spytać o radę. Kiedy Mazeppa na wpół umarły przepływa rzekę, mówi w oryginale:
Czuję żem ożył, że silniejszy jestem,
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzestem.
Otóż pytam czy można powiedzieć chrzestem czy też chrztem? Słyszałem dawniej utrzymujących, że jak się mówi czci i cześci, tak i tu oba wyrażenia są dobre. Jakież twe zdanie? Jeśli trzeba zmienić, to zmienię, ale ujmę może siły:
Czuję żem ożył, i że zgasłe siły
Zimnym wód rzecznych chrztem się orzeźwiły.
Po Mazepie przyjdą zapytania o niektóre wyrażenia z Oblężenia Koryntu, na które zawczasu zamawiam sobie odpowiedź.... Zresztą nic nowego. Spowiedzi nawet wielkanocne skończyły się i żadnego nowego grzeszku nie powiedzą. Każdy się niby poprawił lecz na jak długo? Cóż znaczy to mniemane zwycięztwo nad sobą?
Jeśli wczoraj z żądzą w boju,
Zwyciężyć ci się udało,
Możesz dzisiaj żyć w pokoju,
I na jutro liczyć śmiało.
Lecz co później ciebie czeka,
Co pojutrze już wypadnie,
Tego przy głupstwie człowieka,
Sam djabeł nawet nie zgadnie.
Przepraszam za stary nałóg wierszowania niepotrzebnego, a coraz gorszego. Stryj teraz wciąż epigramata kreśli. Dziwna rzecz! przy takiej słodyczy charakteru przez całe życie, na schyłku tak się rozjada na głupie lubelskie wiersze."
Napisałem był podówczas obszerny artykuł o Deotymie. Zaklinałem aby zaprzestała improwizować a czerpała więcej z serca niż z encyklopedyi. Jak zwykle bywa, obrazili się tem jej bezwzględni wielbiciele. Podejrzywano mię o zawiść, wyrzekano na srogość Przeglądu, na niepojmowanie ducha narodu i niedociąganie do jego szczytności, Jeden tylko Zygmunt Kaczkowski w pochwalnym artykule o Deotymie (1854) oddał mi słuszność mówiąc: "Obowiązek ten (umiarkowania) w sprawie młodej poetki pojęły dobrze mniej więcej wszystkie dzienniki warszawskie, nie wykroczyły przeciw niemu i inne, a jedno z pism poznańskich tak mistrzowską ręką poprowadziło swój wyborny o Deotymie artykuł, że jeśli jego rozważne pochwały przenoszą wartością swoją wszystkie zachwyty i uniesienia, to jego zarzuty, celujące gruntownością treści i słodyczą wymowy, powinny się stać wzorem dla wszystkich krytyków i literackich szermierzy." Sypały się do nas wszystkiemi drogami wiersze płodnej wieszczki. Ona sama jakby w dowód że nie czuje urazy, ale owszem wdzięczną jest za artykuł Przeglądu, przysyłała nam do druku celniejsze swe utwory, Andrzej nie tylko jej improwizacyami nas udarzał w każdym liście, ale i swoje do niej wiersze przyłączał. O jednym to z tych ostatnich (zapewne Ecce Deus, Ecce Homo drukowany w Przeglądzie), jenerał pisze do mnie w tych czasach:
"Przesyłam ci Magnum Opus Jędrusia i przedziwne epigrama jego ojca. Co do Jędrusia wierszy, lepsze są niż wszystkie, które dotąd wylał, myśl dobra, wzniosła, — powiesz zapewne, że to czystej tylko myśli płodem! a serce mało utworzyło, i ztąd nie dostaje czegoś tej poezyi, zawsze przecież piękne, niepospolite i z wielu wzglądów trafne."
W liście z 15 maja tak pisze:
"Ostatni raz już nudzę cię proźbą o radę. Poprawiam ostatecznie Paryzynę, która dla nadzwyczajnie delikatnych odcieni, więcej trudności mi zadawala, a przytem pierwszym moim przekładem była z Byrona. Kiedym więziony pod uralskiemi górami nie mógł w pierwszym roku otrzymać, wymodlić sobie żadnej książki do czytania, ani jej sprowadzić sobie, ratując się w tak nieznośnem położeniu, z pamięci zacząłem przekładać Paryzynę i jak mogłem przełożyłem, częściami dobrze, częściami mniej wiernie. Chcąc później po otrzymanej już wolności przekład ten do należnej przywrócić wierności, czyniłem co mogłem, ale zawsze ślad widoczny pierwotnej niewierności został, i nigdy zupełnie zatrzeć się nie dał. Niepodobna już prawie zaradzić temu zupełnie, a szkoda byłoby tak uroczy kwiat byronowskiej poezyi wyrzucać ze zbioru mego, zwłaszcza że są miejsca silnie bardzo oddane, przeto proszę zwrócić uwagę choć na kilka wierszy, które mię najbardziej trapią.... Idzie mi o to aby z małą obrazą wierności, jasno i gładko było po polsku. Wierność czasami, nie koniecznie potrzebną będąc, w gimnastyczną tylko zmienia się walkę, kiedy na to przede wszystkiem zważać-by wypadało, że się dla Polaków ich językiem pisze. Aby tylko obrazowi nadać jego wybitność, i wyssać z niego tyle ile możności poezyi, i styl oryginału naśladować, dość jest podług mnie. Można coś dodać lub ująć lecz zawsze w duchu oryginału, nie zważać na szczegóły drobniejsze, często tylko dla rymu położone, śmiało tłomaczyć jak poeta, a nie jak kopista, służalec niewolniczy, nie dagerotypować lecz kunsztownie naśladować, to zawsze miałem na myśli w moich przekładach. Może nie słusznie, może też słusznie, bo zgodnie z naturą moich zdolności. Oto jest moje wyznanie wiary. Podług tego chcę być sądzonym — Na dziś tyle. zostaje jeszcze kilkanaście wierszy mniej dobrych, lecz z temi sam się męczyć będę. Posyłam tylko te, których zwalczyć nie mogę. Proszę mi pomódz po przyjacielsku, zwłaszcza w owych czterech, które mię najwięcej trwogi nabawiają. Święta prawda o Olizarowskim, ale jakże wykręcałeś się na wszystkie strony. Zgadzam się na krytykę, ale nie zgadzam na maxymę, że przyjaciela surowiej sądzić trzeba. Czemu nie wszystkich z równą sprawiedliwością? Obstaję przytem, bo przed rozbiorem moich przekładów, wypadałoby się pierwej pokłócić z tobą, a ja wolę cię uścisnąć i kochać jak zawsze."
Po wymianie kilku listów, zgodziliśmy się łatwo na wszystkie poprawki, prócz jednej, w której właśnie znajdują się owe cztery wiersze, co tak tłómacza turbowały. Jenerał wydrukował (Paryzyna str. 207):
Ach! wczoraj jeszcze błękit żyłek drobnych
Krążył po śniegu tych powiek nadobnych,
A które były tak miłej białości,
Że się zdawały wzywać ust miłości, —
Dziś tak palące, zżółkło i zwiędniałe,
Nie tyle słonia ile cisną oczy,
Których spojrzenie łzami ociężałe,
Coraz się bardziej tłumem łez tych mroczy.
Ja zaś, zgodniej z oryginałem, i jak myślę silniejszy, choć może nie tak jasny, następujący proponowałem przekład:
Ach! wczoraj jeszcze błękit żyłek drobnych,
Krążył po śniegu tych powiek nadobnych,
Świecąc przez białość tak blaskiem przejętą,
Ze usta ciągłą wabiła ponętą, —
Dziś spiekłe, w zwiędłej bladości zamroczu,
Zdają się cisnąć — nie osłaniać oczu,
Których spojrzenie w bezprzerwnych łez tłumie,
Ni już zabłysnąć ni wznieść się nie umie.
W lipcu wyszły Przekłady z Byrona. Jenerał pisze 26go lipca:
"Posyłam ci jako pamiątkę exemplarz polskiego Byrona. Może uznasz, że przekład takiej masy poezyi nie jest bez przysługi dla polskiej literatury, bo jej doda nowej siły i jędrności, i wyrwie ją z tego rozpajęczenia się w fantazyjnej sferze, i mazgajnego rozdrobnienia się pewnych panów, których tu nie wymieniam. Jeśli nie zabiją Przeglądu, może wspomni o tej pracy, i może łaskawiej, jak o Dworcu. Jakkolwiek bądź, miło mi zawsze pomyśleć, że ten exemplarz przypomni czasami obu Kożmianom prawdziwego przyjaciela i ich rodu i ich osób w szczególności. — Na początku Sierpnia jedziem do Salzbrunn a potem do morza."
Gdy jenerał wrócił z Salzbrunn w wrześniu, pośpieszyłem do niego. Była to na długie lata ostatnia jasna, pogodna dla Luboni chwila. Urocze to było kółko, poważny dziadek, czynny ojciec, czuła matka i dwoje lubych dziatek. Jeśli kiedy o te ostatnie była między rodzicami sprzeczka, a raczej prześciganie się w troskliwości, jenerał perswadował, godził, zgoła jak niegdyś między romantykami i klasykami pośrednie, rozjemcze zajmował miejsce. Codzień bywaliśmy w Oporowie, codzień Oporów bywał dla nas w Luboni. Pan referendarz, lubo osłabiony, zawsze gotów do dyskussyi a nawet i do szermierki na dowcip z jenerałem, nie wydawał się jeszcze w niczem że w 3 czy 4 tygodnie potem miał umrzeć. Nigdy niewidziałem człowieka tak miłego, tak ochoczego i niewyczerpanego w rozmowie. Czas był teraz bardzo piękny. Chodziliśmy wiele po ogrodzie. Referendarz, który gospodarując tyle lat w Luboni w czasie nieobecności jenerała, doskonale urządził mu gospodarstwo i serdecznie przywiązał się do niej, cieszył się każdem drzewkiem co zasadził, pokazywał nam ścieżki, które kazał porobić, mostki, które kazał wystawić. Z tego ostatniego powodu, opowiadano mi zabawną anegdotę. Był w Luboni ogrodnik Kasper Sawicki. Raz referendarz, którego on zwał eferendarzem, chodząc z jenerałem po ogrodzie, wskazał Sawickiemu gdzieby jeszcze warto mostek postawić. Jeśli mi dwa tu piękne mostki postawisz, rzekł mu, dam ci dwa garnce wódki. Skoro tylko referendarz odjechał, jenerał natychmiast zajął się zbudowaniem mostków, a gdy te ukończone zostały, napisał następujący list Sawickiemu, kazał mu listkiem topoli zapieczętować i wręczyć osobiście dziedzicowi Oporowa:
Jaśnie Wielmożnemu Eferendarzowi w Oporowie.
Chociaż jak prosty Kasper rydlem tylko władam,
Z samą tylko pietruszką i cebulą gadam,
Choć nigdy w Kantów, Heglów, nie wciskam się grono,
I tak u mnie w ogrodzie jak w głowie zielono,
Przecież, żem nieraz w życiu godnie się wyraził;
A jakiś tam Mickiewicz (3) po wyspie mi łaził,
Więc śmiało do wyższego dziś się wznosząc szumu,
Jakby rychlik kartofel puszczam kieł rozumu,
Korzeniem bujnej myśli głębiej ziemię chwytam,
Krzewią się w liść dowcipu i wierszem zakwitam.
Exegi monumentum! — postawiłem mosty,
Jeden z nich wprawdzie krzywy, ale drugi prosty;
Z słuszną dumą ogłaszam je wśród moich wierszy,
Jam je zaczął, jam skończył, i jam przeszedł pierwszy,
Mogą teraz iść po tym budowlanym cudzie,
Żydzi, Niemcy, a nawet i prawdziwi ludzie,
Mogą stąpać jak gdyby przez warowne mury,
Wszystkie tuczne, brzuchate i bycze figury.
Panny po nich stopkami przemkną się lekkiemi,
Polak szturmem przepędzi wrogów swojej ziemi,
Żebraka — opatrzności przeprowadzi ramie,
A Moskal jakby niedźwiedź zleci i kark złamie.
Takie to dzieło wzniosłem w wiekopomne czasy,
I wprzód rzodkiew dębowe poprzerasta lasy,
Wprzód na wdzięczny glos dudy skakać będą dynie,
Zacny nawet pasternak z rzędu roślin zginie,
Wprzód się wszystko pod ręką przewróci wszechwładną,
Nim pamięć o mnie zwiędnie i mosty te padną.
Ztąd biorąc słuszny assumpt z tak wzniosłej pobudki,
Upraszam o dwa garnce przyrzeczonej wódki,
Słodki dla żonki, a dla kretów asper,
Sawicki Kasper.
Dan pod gruszką małgorzatką.
W dniu pełcia cebuli, w roku wielkiej suszy.
W liście z 23go Listopada jenerał pisze mi: "Sądząc że potrzebujesz nagrobku X. Antoniewicza dla umieszczenia go w artykule jakim, uwiadamiającym o tym obrzędzie odbytym w Obrze, posyłam go. Chciałem go cofnąć, boście go obadwa niedostatecznym uznawali, ale Czerwona Wieś się uparła i wyryć kazała. Nagrobek jest taki:
Z krzyżem w ręku nad polskim górujący ludem,
Starłeś go i podniosłeś słowa twego cudem,
Krzepiłeś go w niedoli nadzieją i wiarą,
Dla niegoś żył jedynie, i dlań padł ofiarą.
Dziś cię szuka w twym grobie, przez łzy widzi w niebie,
I modląc się za tobą, modli i przez ciebie.
Ostatni pono wiersz zdawał się wam mniej logiczny, mnie zaś z tego względu dobry i poetyczny, że jest naturalnem następstwem poprzedniego. Lud w niepewności ziemskiej żałości szuka go raz w grobie, drugi raz w niebie, i ztąd modli się za nim, i modli przez niego. Właśnie ten szukający go żal stanowi całą. poezyę. Szkoda żeś nie próbował także ułożyć nagrobku dla zmarłego. Nie o to szło mi niezawodnie, aby mój był umieszczony, lecz więcej godny jego poświęcenia i zgonu.... Nic dotąd od Jędrzeja, czekam, ledwie oczu nie wypatrzę, ręce mi się do uścisku wydłużają, serce się wyrywa, usta chcą witającą przemówić radością, wszystko nadaremnie. Urodził się, jak to mawiano, w sam dzień św. Bałamuta.... List po liście leci z Luboni do ciebie. Proszę w tem widzieć dążenie serc naszych."
Nagrobek, o którym tu mowa, został postawiony w Obrze, staraniem i głównie kosztem p. Stanisława Chłapowskiego z Czerwonej Wsi, 14 listopada, jako w rocznicę śmierci O. Antoniewicza. Pod popiersiem z kararyjskiego marmuru znajduje się na wielkiej tablicy marmurowej napis powyższy. Myśmy bynajmniej nic nie mieli przeciw tak pięknemu napisowi, tylko przeciw ostatniemu wierszowi w wersyi poprzednio przez jenerała ułożonej. Wiersz ten brzmiał:
I modląc się za tobą, modli i do ciebie.
Otóż zdawało się nam że byłoby zbyt śmiałem tak wcześnie kanonizować choćby i najświętszego kapłana.
W 1855 r. niezmiernie zajmowały jenerała wypadki wojenne na wschodzie, tudzież rozprawy na sejmie berlińskim, którego członkiem był jego bratanek Józef. Oto co do niego pisał w dniu 19 marca:
"Zdolności, wybór obywateli, potrzeba szerszego życia powołały cię do Berlina, gdzie tak godnie z obowiązku twego się uiszczasz, a umiesz zarazem żyć sercem i duszą w kole domowem, gdzie, jak to mój Manfred powiada, "kłócą się wzniosłe myśli z nizkiemi potrzeby", boć do tylu klęsk dawnych, dołożono ci w całej pełności i tegoroczną, a ty znosisz to, przyjmujesz z pokorą, nie opuszczasz rąk, działasz. Pamiętasz na to najbardziej chrześciańskie przysłowie; Aide toi, le ciel t'aidera, w którem jest zarazem i wiara i czyn. Niechże ci Bóg tak błogosławi, jak ja ośmielam się błogosławić, błogosławi na żonie, dzieciach i wszystkiem. Niech doda wyższej siły!
Śmiałem się tu z dyskusyi czy Oberhaus czy Herrenhaus przyjąć. Przypomniało mi to nocnych stróży z Krasickiego bajki:
I oto się kłócili przez lat kilkanaście,
Jan wołał gaście ogień, Jędrzej ogień gaście.
Radbym cię słyszał mówiącego o obecnym stanie świata. Dla mnie coś tajemniczego mają ta niewidoma siła, która pcha naprzód Ludwika Napoleona, ta wiara w coś nieodgadnionego, i ten spokojny zgon Mikołaja, obarczonego tylu krzywdami jego ofiar, łzami tylu sierót, brzękiem kajdan tylu milionów. Wielkie czasy to prawda, lecz ludzie jak w 48 za mali na takie zdarzenia, zwłaszcza w wojennym zawodzie. Z obu stron same mierności. Nie tak wielki jestem strategik, a przecież w swoim czasie wskazałem Stasiowi na mapie wszystkie błędy, które wówczas popełniono tak w bitwach jak i w oblężeniu. Odgadłem je bo były zbyt widoczne. Canrobert jest po prostu Skrzynecki nasz. Mężny, nie bez talentu, ale w ciaśniejszym zakresie. Raglan stary. Bosquet zda się mieć najwięcej' życia, najzdolniejszy, błyskawicznego postanowienia. Czem więcej być może? niewiadomo. Omer Pasza genialnie prawdziwie odgadł ważność Kalafatu, w innych wypadkach był zwyczajnym. W skórę od Moskali dostanie, jeśli bez Francuzów na czystem polu bój wyda. Dziwna to wojna, niepodobna do żadnej. Pokryli się wszyscy w swoich dziurach i okopani siedzą. Oblężony Sebastopol, oblężeni oblegający, oblężona Eupatoria! Gdyby przynajmniej od Bałakławy korpus oddzielnie grożący raz odparto na dobre, ale i tego nie. W marcu jeszcze musi być coś ważnego, bo rzeczy nadto daleko zaszły. Nie pojmuję możności zgody na konferencyach. Pokój trudniejszy jak za Mikołaja, bo koncesye przez nowego cara zrobione położonoby na karb słabości jego charakteru, i całe sparaliżowałoby jego panowanie. Musi się jeszcze wprzód lać krew szeroko."
Z listu z 16 listopada 1855:
"Zgodnie z życzeniem twojem posyłam ci poema Niemcewicza ‘Puławy’. Żona moja, 8 lat mając, przepisała je. Wiele więc błędów zrobiła, które łatwo sprostować. Zaniedbany wiersz autora zyska na poprawie. Opis zatrudnień księżnej, stołu niegodziwego, obraz marszałka Potockiego w Klimontowicach, celują, ile pomnę, w tym poemacie. Warto je całe przeczytać. Nie wiem o drugim jego rękopiśmie. Żaden z niego wyjątek nie był drukowany."
Pamiętną jest dzielna mowa Józefa Morawskiego na jednem z posiedzeń sejmu berlińskiego w początkach 1866 r. Rozradowała ona jenerała. Natychmiast więc napisał do Józefa te słowa:
"Gdy okręt Le Vangeur tonął w walce na morzu, jeden z bohatyrów jego załogi porwał trzykolorową chorągiew i rozwinął ją nad okrętem już grążącym w przepaść. Twoja mowa jest tą chorągwią, a ostatni na pokładzie stojący był Morawski! Dzięki ci więc imieniem całej rodziny. Nie pomoże to wiele ale przynajmniej dowiedzie życia niezgasłego, przypomni prawa nasze, rozświeci całą szkaradę przemocy. Zręcznie się wśliznąłeś na trybunę, podchwyciwszy jeden wyraz ministeryalny Nationalitäten. Pięciu was tylko było, a przecież choć chwilowy lecz głośny otrzymał się tryumf. — Przeczytałem mowę tylokrotnie, żem się prawie jej nauczył. Piękna, bardzo piękna. Pozostawia silne wrażenie jak każda rzecz na prawdzie oparta a wzbita wymową. Nie mogło być inaczej i nie było też. Przebrzmiała w izbie poselskiej, ale brzmi w sercu ziomków, parzy jak piekło germańskie sumienie. Historya ją przypomni a syny twoje ją odziedziczą jak świetną po ojcu puścizną. Argumenta naprzód, wymowa dopiero po nich, tak jest w twej mowie, i tak w każdej być powinno. Powtarzania się nawet niektóre nie są bez wdzięku, bo dowodem są istotnej improwizacyi. Szkoda żeś nie miał czasu rozwinąć tej myśli, że Bogu za każde słowo powiedziane w izbie jesteś odpowiedzialny. Dziękują ci więc za rozkosz, którą mi sprawiłeś, za chlubę imieniu przydaną kochającej i ceniącej cię rodziny, dziękuję za pociechę skołatanej nieszczęściami duszy, i lat już mnogich."
W liście z 4go lutego 1857 r. pisze mi:
"Życzyłbyś mieć wyjątki z wiersza Poeta w Górach, ale od czasu twego odjazdu chorując ciągle, nie mogłem poprawy żadnej przedsięwziąść, a tak dawać niepodobna. Burza już więcej niż na wpół obiecana była Dodatkowi do Czasu, a bez niej możebyś reszty sobie nie życzył. Mimo tego, com wyraził w poprzednim liście przez bojaźń jedynie przywłaszczania sobie wyłącznego w Przeglądzie zaszczytu mieszczenia moich w nim wierszy, oświadczam że zawsze jestem gotów do wszelkiej usługi pismu najlepszemu peryodycznemu, jakie mamy i mieliśmy kiedykolwiek. Co się tyczy Lipska i Hanau, nie odmawiam, ale w Galicyi tyle żyje jeszcze Krukowieckich, w królestwie nawet wielu podkomendnych jego, a człowiek, o którym tam mówie, w tak złem przedstawiony jest świetle, że życzyłbym ile możności publikowanie tej rzeczy opóźnić. Rozważ moje powody i zawyrokuj sam. Przybyły 3 bajki, zapewne wiele nie warte. Nie mogąc czytać, marzyłem i skleciłem takowe. Z tytułów przynajmniej są ciekawe: Szyna żelaza, Żyd i osieł, Świnia i chmura. Nie tęgie, ale jak to mówisz o moich bajkach: "Jest w każdej coś dobrego, tak iż żadna złą być nie może." Widzisz jak sobie twe słowa zachowuję."
W liście zaś z 15go lutego mówi:
"Oddam Góry cale Przeglądowi, ale ani myśl, abym jedną całość skleił. Niech tam kto chce domyśla się mego planu. Mądry kto znajdzie czego sam nie miałem. Pisałem na los szczęścia że się tam plan ułoży, z łatwością bowiem w takich składa się tworach. W wyjątkach więc prześlę a zrobisz z tem co zechcesz. Proszę tylko napisz kiedy ma być przesłane, bo anim mógł zajrzeć do tej ramoty dawnej. Trzeci raz jeszcze wraca choroba. Przed listem twoim znowu oczy bolały, i podagra ku sercu sięgnęła. Trzeba mi więc pozwołić odetchnienia nim do poprawy przystąpię. Najlepiej się to robi, gdy ostatnia nagli godzina. Wiedząc o terminie, spieszyć się będę. W skutku lekarstw, a zwłaszcza głodu, lepiej jestem nieco. Szklanka kleiku na cały dzień. Klejkowato też wyglądam, list mój się przecież ledwie że klei. Za pięć dni mam awansować do rosołu. Bardzo pięknie i grzecznie odpisała Orla Działyńskiemu. Cieszy mię przykład takiej polemiki, trzebaby na to zwrócić uwagę publiczności. — Czy nie wspomnisz o pomniku Warneńczyka, wystawionym czy raczej na nowo podniesionym przez Polaków? W Illustracyi jest rysunek tego pomnika. Dawniej pono była tam kaplica przez Rzeczpospolitę jeszcze fundowana. Dobra okazya przywrócić piękność chrześciańskiej śmierci królowi, a zdjąć z niego plamę krzywoprzysięztwa, przez narodowych nawet dziejopisów rzuconą na niego. Byłoby to i Rzymowi cześć należną zwrócić. Nie dziw że po narodowych pisarzach powtórzył ją nawet Hammer."
List ten pisany jest tak drżącą ręką, iż trudno przeczytać. Choroba, o której w nim mowa, wielce jenerała osłabiła. Widocznie podupadł na siłach i humorze. Między innemi oznakami zwątlenia było chwianie się prawej ręki, — nie trzęsienie się lub drżenie, jakiego często doznaje się w starości lub chorobie gdy przychodzi podjąć lub trzymać co w ręku, — ale chwianie jak gdyby wahadła. Choć najsilniej trzymał się za kolano, ręka mu dokuczała, dopóki nie pozwolił jej się wywahać przez kilka minut, poczem znowu była spokojną. Z razu wahanie było słabsze a przestanki dłuższe, ale stopniowo zaczęło się to pogorszać, aż w końcu już zupełnie pisać nie mógł. — Przegląd drukował się u Kamieńskiego, redaktora Gazety Wgo Ks. Poznańskiego, wydawanej i drukowanej przez Niemca Deckera. Często więc z Kamieńskim widywałem się. Razu jednego począwszy narzekać, że Gazeta, lubo jedyne pismo peryodyczne codzienne na całe Księstwo, coraz więcej traci prenumeratorów, i że przez to już licha jego pensya zmniejsza się, prosił mię czybym czego nie wymyślił dla Gazety, coby mogło zająć publiczność. Obiecałem że mu do feljetonu będę od czasu do czasu przysyłał drobne artykuliki, ale pod warunkiem, że nikomu a nikomu, nawet memu rodzonemu bratu, nie wyda autora. Tak się poczęły Listy z nad Orli. Przedmiotem ich była tylko literatura i literaci. Nie wchodząc w głąb żadnej kwestyi, przesuwając się po wierzchu a raczej skacząc z jednego przedmiotu w drugi, dobierając co mi tylko na myśl przyszło, anegdoty, dykteryjki, a nawet tak memu usposobieniu wstrętne facecye i dowcipki, pisałem te listy pobieżnie, od niechcenia, zgoła z tą junakieryą niedbałej rozrzutności, która figlarzy literackich cechuje. Listy te obudziły nadzwyczajne zajęcie. Głównym tego bodźcem była ciekawość, kto mógłby być autorem. To dowodzi jak łatwo podobne ramoty klecić, i tłómaczy nadzwyczajną popularność, jaką zyskać mogą, zwłaszcza jeśli się nie tylko literaturą zajmują, ale i polityką i wszelkiemi salonowemi jak i brukowemi sprawami. W jednym z mych listów dotknąłem niedorzeczności i błędów mieszczących się w przedmowach pana Działyńskiego, któremi poprzedzał szacowne swe wydania. Pan Działyński odpowiedział. Wszczęła się polemika, o której jenerał w powyższym liście wspomina. Pan Działyński obiecał 500 talarów na cele dobroczynne za wiadomość kto był autorem. Redakcja Czasu prosiła jednego z mych przyjaciół, aby jeżeli zdoła się wywiedzieć kto pisuje te listy, ofiarował mu jaką zechce zapłatę za dostawianie podobnych artykułów do dziennika krakowskiego. Wspominam te drobnostki tem śmielej, że te listy uważałem i uważam za wielkie bzdurstwo, za bańki mydlane, istnienia jednej doby nie warte. Nikt się nie domyślał. Bliżsi nie przypuszczali, abym tak zajęty jak byłem redakcyą Przeglądu a nawet jego korektą, gdyż się usadziłem na to aby to pismo raz wprowadzić w ścisłą peryodyczność i poprawność, mógł mieć czas na poboczne drobnostki. Andrzej, zawsze ciekawy, świdrował na wszelkie sposoby, lecz dojść niczego nie zdołał. Jenerał obchodził zręcznie i z daleka, często i w rozmowie i w listach Orlę napomykając. Choć sam zresztą tyle bąków literackich, puszczał po świecie, tak był dobrodusznym i naiwnym, że łatwo było go oszukać. Około tego samego czasu zaprowadzono gaz w Poznaniu. Zamieściłem więc w Gazecie satyrę, w której wytykając główne naszej prowincyi błędy i słabostki, ogłaszałem że teraz przy świetle gazu wcale inaczej będzie. Między innemi było, że już teraz F. M. nie będzie w tekach dusił swoich płodów, i że zecerowie będą bez żadnej pomyłki bajki jego drukować. Wiersz był gładki, podobał się jenerałowi, który go chwalił, powtarzał, ale autora nie domyślił się.
List z 22go lutego, wyraźniejszą ręką pisany, tak brzmi:
"Umarł pułkownik Niegolewski. Rozebrawszy go ze znanej powierzchni, która oryginalną nadawała mu szorstkość, jest to osoba warta wspomnienia. Nie uwierzysz jak o nim w wojsku pruskiem mówiono, jak cenionym był przez Napoleona w skutku męztwa nadzwyczajnego, i nadzwykłej obrotności przy sztabie Berthera, zwłaszcza w najniebezpieczniejszych posyłkach. Idzie więc o to, abyśmy w oddaniu należnego hołdu nie byli przez Niemców wyprzedzeni. Ja i w skutku niezupełnego jeszcze wydobrzenia po mojej chorobie, i dla tego żem nigdy w wojsku z nim razem nie służył, nie jestem w stanie ułożyć jego nekrologu. Udaj się więc do jenerała, lub którego z jego towarzyszów broni, aby koniecznie coś podobnego o nim zamieścić:
Całą młodość przewalczył w różnych polach chwały,
Mężnie wszelkie na kraj swój odpierał napaście,
Najwyższą przecież po nim pamiątką zostały:
Wieniec Samo-Sierry — i ran osiemnaście."
Z długiego listu z 28go lutego i jeszcze wyraźniejszą pisanego ręką, następujące przytoczę wyjątki:
"Znalazłem dwa dni lepszego zdrowia i skleiłem jak mogłem. Wolność ci zostawiam 'odcięcia wszystkiego i wydrukowania samej Burzy. Lecz gdyby wszystko miało być drukowane, proszę nierozdzielać całości. Powiadasz, i słusznie do pewnego względu, że poeta własne utwory źle sądzi, najgorsze czasem bierze za najlepsze. Zdaje się, że uczucie estetyczne, bez którego niema poety, powinnoby go ostrzegać o wartości utworu, przecież twe axioma może mieć w sobie i prawdę istotną niekiedy. Ztąd więc posyłam ci miesiąc pierwej moje wiersze, abyś osądził coby w którym wierszu zmienić należało__ Z recenzyi poezyi Syrokomli nadzwyczajnie byłem kontent. Wiersz Deotymy w Przeglądzie wart był bardzo miejsca, które zajął. Czytałem Hołowińskiego przekład pieśni kościelnych. Tłomaczenie podobne jego przekładowi Szekspira. Nie unosi, nie rozczula, a przynajmniej bardzo rzadko. Wierne dosyć, ale cóż potem, kiedy dusza pozostaje zimna. Może to moja osobista wina. Proszę o odpowiedź. Może przyjdzie jaki wiersz wyrzucić zupełnie, lub innym go zastąpić. Czekam z uległością, pokornego skrybenta, rymogniotka, bazgrały, rymarza."
Do mej rozprawy o Poetach angielskich z 50 lat ostatnich, przełożyłem piękniejsze ustępy z Rozkoszy Nadziei Campbella. Trudnym mi wydał się do oddania ów sławny wiersz: And freedom shrieked as Kościuszko fell. Chciałem koniecznie dla mocy położyć Kościuszko na rymie. Radziłem się jenerała. Ten mi odpisuje 8go Marca:
"A najprzód co do Campbella wierszy. Zapomniałeś o rymie gminnej piosnki, którą po rozbiorze kraju śpiewali chłopi:
Czerwone jabłuszko
Tadeusz Kościuszko,
A szyszka borowa
Imperatorowa.
Przekład twój (Nadzieja na czas światu przestała być wróżką, I wolność z bólu jękła, kiedy legł Kościuszko) — najbliższy oryginalnej myśli, ale z naciągniętym bardzo rymem. Po co upierać się przy nim gdy być nie może. Jeśli wiersz jest 13 zgłoskowym, (choć także nie dobrze), wolałbym przecież:
Już się odtąd nadziei sztandar nie rozwinął,
I wolność z bólu jękła gdy Kościuszko ginął.
Ginięcie jest właśnie ostateczną chwilą, a więc dobrze że rzecz zakończa. Nie był wprawdzie zabitym, lecz ginął z narodem. Zresztą masz: słynął, minął, — zwinął, słynął, — usunął, runął, — odbiegną!, legną!. Sztandar nie jest wyszukany za nadto, bo o boju mowa...."
Jenerałowa Chłapowska umarła w Paryżu 21 go Kwietnia. Pisze mi więc jenerał 25go:
"Ziściła się więc skryta bojaźń moja, mimo wszelkich wieści o polepszeniu zdrowia jenerałowej. Szeroka to żałoba i boleść długa, bo w sercach rodziny szlachetnej i cnotliwej, takiej matki nie zapomina się do grobu. Nie mniej i w sercach przyjaciół domu, w sercach sług, wieśniaków, nędzarzy, żal ten będzie długi i szczery. Spodziewam się, że ciało będzie tu przywiezione i że zawiadomisz wszystkich Morawskich, kiedy hołd jej ostatni złożyć będzie pora. Biedny, najbiedniejszy z wszystkich jenerał. Odumiera mu tyle pociech i podpor starości. Cios po ciosie! Może Bóg, jako od znakomitszego katolika, wymaga od niego tyle ofiar, aby okazał inszym, jak je człowiek religijny znieść powinien....
Za niezawodną rzecz mi powiadano, że krytyk z nad Orli jest S. K. Jeżeli istotnie sekret wyjawiony, to dalej tych listów pisać nie będziesz, co wielką byłoby szkodą, najlepiej kontynuować, a rzucić pozór autorstwa na kobietę, krzywdyby się jej pewno nie czyniło, a i Działyński jako kobiecie prędzejby przebaczył. Coby to świergotu narobiło między wszystkiemi samiczkami, co ciekawości i milutkich ploteczek!....
Zdaje mi się, że w tem piśmie (Lipsk i Hanau) najczystszą prawdę powiedziałem. Chciałem jeszcze dać je do sprawdzenia Skrzyneckiemu, którego słowa przytaczam, ile je pomnąc mogę, a o czem on może sam zapomniał. Lecz już czasu do tego niema......"
W ciągu lata jenerał jeździł do Karlsbadu a następnie do morza. Powróciwszy, pisze mi 4go Września:
"Latając po lądzie i morzu, wróciłem nareszcie do domu, i wypaliwszy fajeczkę, zabieram się do pisania do ciebie. Wszyscyśmy zdrowi przywlekli się w progi lubońskie, z zwiększonem przecież gronem familijnem. Przywieźliśmy małpeczkę, źródło niewyczerpane zabawy dla dzieci, a nawet dla starszych, dla wsi całej. Dzieci pewne, że i ty nie wytrzymasz, i galopem przybiegniesz poznać się z tym cudem świata, i jeśli szczęście ci posłuży, zaprzyjaźnić się z nim na dobre..... Skarbek i Jaśkowski, znani pisarze, obiecali mi zasilać Przegląd. Drugi z pewnością dotrzyma słowa. Skarbek dał mi kilka poezyi, dość dobrych dla Pokłosia, niedostatecznych dla Przeglądu. Wężyk na 13go podobno będzie w Poznaniu. Trzebaby go tam widzieć. Na wyspie Putbus zajmowały mię najwięcej zbierane tradycye o Światowidzie, lecz mało bardzo dowiedzieć się mogłem. Wszystkie pamiątki zatarł germanizm, czas i christianizm. Najwięcej przecież zniszczył, wysuszył, zamordował z wszystkiego szydzący protestantyzm co tylko było jakąkolwiek wiarą. Szukałem w Sztralzundzie grobu Poniatowskiego, ulubieńca Karola XII a stryja króla Stanisława, lecz przez tak krótki czas dopytać się go nie mogłem."
Powróciwszy z Putbus jenerał napisał o Światowidzie. Zdaje mi się, że to było w Dodatku do Czasu. Napisał także wiersz bardzo silny w tymże przedmiocie. — Małpka, którą ztamtąd przywiózł, była powodem uciechy dla wszystkich, ale pono najwięcej dla jenerała. Znać było bajkopisarza, ktory tyle o małpach popisał. Lubił on niezmiernie zwierzęta. Przy wejściu do jego pokoju stała ogromna klatka z bardzo liczną rodziną kanarków, które często tak szczebiotały, że choć drzwi były zamknięte, niepodobna było rozmawiać. Psów w Luboni było zawsze co niemiara. Większym, brytanom, nie dozwalano wchodzić do pokoju. Siadywały więc przed oknami jenerała, chciwie wyglądając rychło twarz ich łaskawcy i karmiciela wychyli się. Przy stole dwa czy trzy pieski kręciły się wciąż, jenerał karmił je przy każdéj potrawie. Brytan jeden, Caro, miał przywiléj wejścia w czasie obiadu, ale musiał pod bocznym stołem siedzieć. Jenerał z daleka rzucał mu ogromne kawały chleba. Małpka, przepasiona przez dzieci, zdechła w lat parę. Pogrzebiona w ogrodzie, ma swój pomnik z wierszowanym napisem. Dynastya Karów nie wygasała. Skoro jeden zdechł, zaraz drugi podobny mu a może jeszcze sroższy i brzydszy na tron, to jest na owo miejsce pod ubocznym stołem, następował. Mógłbym był napisać: Dynastya Carów. Z psami tysiączne zawsze figle wyprawiano. Czasem były one nawet powodem jenerałowi do dowcipnych wierszy. Razu jednego Tadeusz ujrzawszy w Szmiglu na popasie jak chciano topić biedne szczenię, uratował je od śmierci i zabrał z sobą do domu. Szczenię wyrosło na psa wcale nieosobliwego. Pieszczono go przez pamięć na jego początek. Niewiem dla czego przezwano go Tekelmanem. W parę lat potem na imieniny Tadeusza, jenerał skomponował Tekelmanowi wiersz następujący, i uwiązawszy mu go u szyi, wpuścił do pokoju solenizanta.
Niech i ja także dzień tak miły święcę,
Szczeknę z radości i ogonkiem kręcę,
Bo jakże nie mam w dniu tak drogim skakać,
A raczéj z rzewnej wdzięczności zapłakać!
Pamiętam bowiem o tym strasznym figlu,
Który los zdradny gotował mi w Szmiglu,
Gdziem miał już zginąć, — a tyś się użalił,
I od tych srogich Niemców mię ocalił,
Co (jak z ust mego słyszałem to Dziadzi)
I psy-by polskie powytępiać radzi.
Może iż za to ukarać mię chciano,
Że, jak w psich dziejach stoi zapisano,
Jeden z mych przodków, wśród Hundsfeldskich łanów,
Najwięcéj pono pozjadał Germanów.
Licznych on psiarni był wówczas hetmanem,
I ztąd go zwano Wielkim Tekelmanem.
Lecz wszystko w świecie gaśnie i upada,
Znikła już pamięć wielkiego naddziada,
A ja wnuk przez Cię z litości przyjęty,
Przychodzę kornie twoje lizać pięty,
Wdzięczność twej wiernej psiny ci wynurzyć,
I całe życie na dwóch łapkach służyć.
- Tekelman. Własną łapką.
Za oryginalność podpisu świadczą Izia, Hencio, Luiza, Maury i Antoni.
Drugiego rzędu świadkowie:
Obaj Karowie,
13go Września jenerał przesyłając mi rozmaite artykuły Skarbka, pisze o nich:
"Najlepsze Wolborz. Jest i Żelazo, naśladowanie dzwonu Szyllera. Jeśli będzie przyjęte do jakiego pisma, prosi tylko o podpis S. — W św. Zofii (Lenartowicza) jest kilkanaście pięknych wierszy, są i najprozaiczniejsze, są przytem zupełnie ciemne okresy i nie gramatykalne. Autor szukał całéj poezyi w przedstawieniu trzech zgonów, i to zupełnie podobnych do siebie, co szkodzi obrazowi całemu. Należało mu szukać w walce bolejącéj matki, i chrześcijańskiej bochaterki, a przede wszystkiem zgon św. Zofii z nadmiaru boleści wywieść, i w cały urok poezyi przybrać. Voila des points culminants pour un vrai poete. Tu zaś jest jak Deus ex machina. Nie dość świętą rzecz wystawiać, trzeba ją wystawiać godnie. Z tém wszystkiem może to poemat Lenartowicza ma jeszcze najwięcéj poezyi z wszystkich dzieł jego. Jak mógł napisać okrągłą rotundę? Nie słyszałem nigdy o kwadratowej. Wiele byłoby do wskazania, ale niebezpiecznie poetów, a do tego świętych zadrasnąć....."
Jenerał bywał u mnie parę razy do roku, zwykle w maju i drugi raz w jesieni. Przybył więc i w 1857 do mnie z Andrzejem na dłużéj w czerwcu. Ztąd jeździliśmy do Wierzenicy, do nowo-ożenionego Augusta Cieszkowskiego. Jenerał w tymże czasie prezydował na zebraniu obywatelskiém w Poznaniu, na którem Towarzystwo Przyjaciół Nauk zawiązanem zostało. I ja téż przez całą zimę z 1857 na 58 i przez następną wiosnę bardzo często bywałem w Luboni. Andrzej tam najzwykléj przebywał, zajęty korektą. Stefana Czarnieckiego i Pamiętników ojca. Jenerał był wesół i niezmiernie ożywiony. Nagadać nie mogliśmy się to o literaturze, to o polityce, to o dawnych czasach. Zdało się, że Piotrowickie czasy wróciły. Ale Andrzej nigdzie długo wysiedzieć nie mógł. Lubił niezmiernie świat i zabawy. Wciąż więc wycieczki czynił po Księstwie, częstokroć mimo złéj drogi, zawiei, a co najgorsza, nieubłaganej pedogry, ale i na tę ostatnią miał sposób, nosił zawsze przy sobie jakieś krople, jeszcze mu przez Malcza przepisane, za których zażyciem zaraz pedogra ustępowała. Tych to kropli nadużycie przyśpieszyło mu śmierć podobno. Jenerał zwał go bałamutem, gdyż zawsze porwany jakąś nową zabawą, nigdy na przyrzeczony czas nie wracał, a gdy wrócił, zawsze się pokazało, że coś z rzeczy w drodze zgubił lub u przyjaciół zostawił. Jednego więc razu takim go jenerał przywitał wierszem:
Jak ów lud polski radością rozkwitał,
Gdy znów na tronie Kazimierza witał,
Tak i my w starej śpiewamy ci nucie:
Witaj nam, witaj, miły bałamucie.
Rzuciłeś dla nas zdradne świata wędki,
Kielich, romanse, trufle i gawędki;
Wracasz, przyjazne niosąc nam uczucie,
Witaj więc, witaj, miły bałamucie.
Wracasz, lecz może nie zupełnie cały,
Bóg wie gdzie szelki, krople się zadziały,
Lecz choć bez czapki i o jednym bucie,
Witaj nam, witaj, miły bałamucie.
Postać ówczesną i życie Luboni Andrzej dobrze skreślił w swym Domu starego wielkopolskiego wieszcza.
Rozmaite téż jenerałowi sprawialiśmy nieraz niespodzianki i facecye. Jednę tylko przytoczę. Heliodor Skórzewski przeznaczył był nagrodę za napisanie satyry na grę w karty, i sędzią jenerała wyznaczył. Ten, bojąc się obrazić kandydatów, zdał sąd na Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Mimo tego jednak do niego przychodziły wypracowania ubiegających się o nagrodę. Myśmy więc umyślili na żart podobną mu satyrę przesłać. Ja znalazłem dewizę i napomknąłem kilka pomysłów. Andrzej, posiadający nadzwyczajną łatwość wierszowania, siadł, i w parę godzin następującą uklecił od ręki:
Nocturnis juvat impallescere chartis. Persjusz.
Od kixów, maryaszów, kasztelanów, ćwików —
Wizyta w sąsiedztwo. Fr. Morawski.
Znoście mi tutaj rózgi, nahaje i bicze,
Uknutowaną dłonią młódź naszą wyćwiczę,
I póty będę smagał, chłostał bez litości,
Skórę będę czerwienił, łamać będę kości,
Łzami zaleję Poznań, Kraków i Warszawę,
Aż nareszcie zobaczę skruchę i poprawę.
Po wsiach nawet z przestępców żaden się nie skryje,
I tam go w grzechu sięgną i wytłuczą kije.
"Jakiż to grzech, przestępstwo, twój bicz tak wysmaga?
Jakaż polską społeczność trawi dzisiaj plaga?
Czy obżarstwo, pijaństwo, pieniactwo, rozpusta?
Czy głowa dzisiaj grzeszy, czyli brzuch, czy usta?
"Na jakiż sprośny nałóg tak jesteś zażarty?"
Co? Chcesz wiedzieć na jaki? Na karty, — na karty!
Karty, karty są młodzi zgubą i ohydą,
Za niemi wszystkie grzechy i występki idą.
Cala czereda graczów, w szulerstwo zaciekła,
Od zielonych stolików wprost pójdzie do piekła.
Szukaj mi jaki rym jest właściwy do Karta.
Szukasz. Znaleźć nie możesz. Znalazłeś: do czarta.
Tak od czarta bezecne szulerstwo pochodzi,
Wymyślił je na zgubę i starszych i młodzi.
Zalewały świat dawny występki i grzechy,
Ale z nich djabeł jeszcze nie miał dość pociechy,
Nie dość bydła zgromadzał do swojéj obory,
Nie dość mu było jeszcze Sodomy, Gomory,
Nie dość Rzymu dawnego zbrodni i rozpusty,
I okrucieństw Cezarów i trucizn Lokusty,
Nie dość, że ludzie w złości zaciekli, zajadli,
Już od początku świata zabijali, kradli,
Żony mężów zwodziły, rodziły bękarty, —
Więc djabeł cóż wymyślił? ot wynalazł karty.
Wszak nas kształcić powinny wielkich mężów wzory;
Wspomnijmy Tezeusze, Achille, Hektory,
Wśród Sparty Leonidy, w Atenach Miltiady,
Wielcy męże w Ojczyznie do boju i rady,
W szczęściu umiarkowani, w nieszczęściu wytrwali,
Spytam was, czyli kiedy w życiu w karty grali?
Czy Sokrates z Platonem, z Zenomem Stoikiem,
Nad zielonym noc jaką przepędził stolikiem?
Czy Scypion albo Cezar, który świat zdobywał,
Wśród chwil nawet spoczynku preferansa grywał?
Czy i przodkowie nasi, świetną głośni sławą,
Cnotą obywateli, i rycerską sprawą,
Czy Zamojski, Żółkiewski, te wielkie hetmany,
Czy Sobieski pod Wiedniem gromiąc Bisurmany,
Co może oręż polski pokazawszy światu,
Zagrał kiedy totusa albo téż sans atout?
A wam, tak wielkich ojców wyrodni synowie,
Nie ich chwała i czyny marzą się po głowie,
Lecz dla was innéj chluby, innéj chwały nie ma,
Tylko zrobić totusa albo téż dać szlema,
Albo w djabełka pulę zabrawszy po puli,
Choć najlepszych przyjacioł zgrać aż do koszuli.
Niech jeszcze was satyra porządnie wybeszta,
Że często was zgromadza kwindeczowa reszta.
Tak, panowie, do reszty na siebie wołacie, —
Tyś od dawna do reszty poszedł, miły bracie,
Skąd się te resztki biorą, aż się mąci w głowie,
A chyba mi ten sekret jaki lichwiarz powie.
Dawniéj młodzież z królami spieszyła na boje,
Krajowi wierne służby oddawała swoje.
Dziś ojczyznie-ż czy królom poświęcacie życie?
Tak królom lecz kartowym podobno służycie.
Inne jeszcze od ojców naszych wzory mamy,
Oto hołd od młodzieży odbierały damy,
Usługi poświęcali im nocne i dzienne,
A wy dbacie o damy, ale o czerwienne.
Więc staliście się wszyscy, przyznajcie to sami,
Waletami we Francyi, w Polsce niżnikami.
Mąż zacny, obywatel, powziął myśl budowy,
Wzniósł ją w pośród Poznania nasz grosz narodowy,
W niéj, że w swoim są kraju, czuć mieli rodacy,
Przytułek w mieście znaleźć, spoczynek po pracy.
Powiedzcie, czyście myśl tę zachowali wiernie?
Jak w resursie warszawskiej robicie szulernię.
Zbieracie się tam wprawdzie, lecz czy się zbieracie,
Aby radzić o kraju potrzebach, oświacie,
Obudzać ruch umysłów, oświecać się wzajem?
Nie, — zasiąść gry stoliki jest waszym zwyczajem.
Miłość się tam przy kartach nie obudzi bratnia,
Lecz z dymem cygar wasze mienie się ulatnia.
Po co tém, co ojczyste, mącić sobie głowę,
Lepsze, lepsze są karty, bo wszechnarodowe.
Gdy w każdym kraju karta każda jedno znaczy,
Pruskie czy ruskie równie miłe są dla graczy,
Może nawet na ruskich przechylą się stronę,
Bo w moskiewskich, jak wiecie, są brzegi złocone.
Ale za to w kąt poszły stare polskie nasze,
Maryasze zniknęły, przyszły Gieryłasze.
Weźmy parą przykładów. Znasz mego sąsiada,
Wszak ma na czem pracować, ma wioskę nielada,
Już nieco odłużoną. Znajdzież-że w nim statek?
Choć ma żonę poczciwą i kilkoro dziatek,
Choć mógłby znaleźć szczęście i przyjemność w domu,
Do blizkiego miasteczka zmyka pokryjomu,
Aby tam zapomniawszy o wiosce i żonie,
Noce bezsenne trawił w kartowników gronie.
O! wtenczas gospodarstwo idzie mu paradnie,
Ekonom jarmarkuje, a zaś włodarz kradnie.
A on, od gry wróciwszy, czyż tryb życia zmieni,
Choć znajdzie pustki w spichrzu, i pustki w kieszeni?
Ten jegomość niedawno ślubne zawarł związki,
Ale jakże małżeńskie spełnia obowiązki?
Chociaż żona posażna, i hoża, i młoda,
Od gry go nie odciągnie młodość ni uroda.
Zostawia on ją samą, a więc opuszczona,
Także partji dla siebie innéj szuka żona.
Ów młodzik ojca mienie stracił na początek,
Parol już na stryjowski zagina majątek.
Stryj umiera, nadzieja wszelka z stryjem znika,
Bo przecież wydziedziczył karciarza młodzika!
Dość już was wysmagałem jakby żaków w szkole,
Głosem serca, rozsądku, odezwać się wolę.
Pomnijcie coście winni, rodacy, krajowi, —
Co zasługę, co cnotę, w Polaku stanowi,
Jak macie kształcić umysł, uprawiać tę ziemię,
Aby z was nie wyrosło wyrodzone plemię,
Porzućcie tę zabawę, skoro zobaczycie,
Że namiętność wyradza i zakłóca życie,
Ze trawi nam majątek, wszystkie dnie, godziny,
I w przepaść wpycha wasze domy i rodziny.
Wierzcie mi: karty wszystkie nic a nic nie warte,
Wolno wam tylko kochać konstytucyi kartę.
Satyrę tę posłaliśmy jenerałowi z następującym listem:
Jaśnie Wielmożny Jenerale!
Wyczytałem, w Gazecie W. Ks. Poznańskiego z dnia 27. Czerwca, ogłoszony konkurs na satyrę przeciw kartom. JW. Pan, jak nestor prowincyi naszéj w poezyi i w cnocie, masz być sędzią nadesłanych satyr. Moją, — jedną z pierwszych prób młodzieńczych zdolności, — pod sąd JW. Pana oddaję. Jeśli będzie miała szczęście zyskać jego wybór, zamierzam poświęcić się zupełnie muzom, i dalsze płody mego natchnienia nie omieszkam pod światły jego sąd poddawać. Upraszam o umieszczenie w Gazecie dewizy mego utworu, a bez zwłoki zgłoszę się po nagrodę.
Zostaję z najwyższą czcią i posłuszeństwem,
Nocturnis,
Najwięcéj jenerała przeraziła ta zapowiedź dalszych przesyłek młodego wierszopisa. Na żarcie się nie poznał, i zaraz tę satyrę odesłał Towarzystwu Przyjaciół Nauk. Wiadomo że Towarzystwo przyznało nagrodę satyrze Konstantego Gaszyńskiego.
22go Września 1858 jenerał pisze mi:
"Miesiąc temu jak żadnéj o tobie nie mam wiadomości, radbym więc wiedział jak zdrowie, czy polepszone, czy téż wahające się jeszcze..... Zdrowie moję nie gorzéj, nie lepiéj, chodzę, jem dość dobrze, i jakbym się już nudził doczesnością, ziewam wiecznie. Skarbek przysłał mi ze dwanaście swoich drukowanych komedyi. Grano ich 28. Dziwno mu więc i żałośnie, nie tak że ich nigdzie nie chwalą, jak że w żadnéj historyi literatury, w żadnym artykule wyliczającym naszych autorów dramatycznych, nie był dotąd wspomnianym jak gdyby nie istniał nawet. Prosi więc aby Przegląd choć słowo o nich powiedział, i jaką może mieć zasługę w literaturze narodowéj, szczerze wyznał. Trzeba będzie coś w téj mierze uczynić. Słusznem bowiem wydaje się jego żądanie. Drukuje swoje dzieło o Ekonomii Politycznej. Historyi Xięstwa Warszawskiego nie dozwoliła cenzura. — Aż wyłajać musiałem Andrzeja za narzekania i jęki, że dotąd o dziełach jego ojca krytyka milczy, gdy ledwie czasu było dosyć do ich przeczytania. Słyszałem w wielu miejscach mówiących, że Pamiętniki nie powinny były być drukowane, bo wiele ohydy obnażają. Tym sposobem nie pisać-by potrzeba lecz kłamać. Ojciec Andrzeja tak malował jak widział, jak ja, jak wszyscy ówcześni. — Syn mój sieje, dość zdrów jak i dziecinki. Cale Riesengebirge zwiedziły z ojcem, i był czas, gdziem od syna z gór szląskich, od córki z Tatrów odbierał listy. Warjatko! kruchą łódką puściła się po Morskiém Oku! Klęknęła w zachwyceniu na szczycie Tatrów, wołając: święty, święty, święty! Ale już dość tego. Jak gdyby przyjaźń umacniała mi rękę, nie trzęsła mi się wcale, bazgrałem naturalnie.... Z Krakowa przysłano mi ogromny patent na członka Towarzystwa Naukowego, pieczęć jak zegar ratuszowy, — bez żółci, choć podpisany: Wężyk."
Córka jenerała, Marya hr. Jezierska, odziedziczyła po ojcu wielki pociąg do poezyi. Wiele téż zgrabnych pisała wierszy. Komedyjki jéj są pełne dowcipu. Gdy Deotyma poruszyła całą Polskę swą uroczą pieśnią, Pani Jezierska pisząc do ojca o doznanych ztąd wrażeniach, dodała że już teraz nie odważy się ani na wiersz jeden, bo gdy słowik zaśpiewa, wróbel umilknąć musi. Na to jenerał taką przesłał jéj bajeczkę, aby wiedziała jak ma odpowiedzieć tym, którzyby jéj całkiem zamilknąć radzili:
"Siedź sobie cicho i ptaków nie gniewaj,
Śpiewaj jak słowik, lub wcale nie śpiewaj."
Tak pochopny do nauczek,
Rzekł do żony wróbla kruczek.
A ta na to tak odpowie,
W swojéj ptasiej mowie:
"Wyrównać słowikowi próżne to nadzieje,
Dla niego brzmiące i lasy i knieje,
Wonie i rajskie gaiczki.
Sława to wielka,
Nie dla wróbelka,
Zwłaszcza samiczki!
Lecz że i jéj z darów losu,
Dostało się trochę głosu,
Czemuż sobie nie ma nucić,
Piosnką się cieszyć lub smucić?
Wreszcie, cóż to szkodzi komu,
Ze czasem zaświergoce, — i tylko przy domu,
Że tym śpiewem dzień osłodzi,
Krótką sobie rozkosz sprawi,
Wróbla swego rozpogodzi,
I dzieci w gniazdku zabawi?"
Jak różne drzewa,
Tak różne owoce.
Niech słowik śpiewa,
A wróbel świergoce.
Pod dniem 22go Października pisze, znać po jednej z mych wycieczek do Luboni:
"Zapomniałeś zabrać z sobą Teatr Skarbka. Posyłam ci go więc wraz z listem do mnie pisanym. Tak ubodzy jesteśmy w drainatyce, że warto wspomnieć o autorze tych sztuk. Przedmioty są, jak to mówią, scabreux, jak często w komedyach zwłaszcza francuzkich bywa, ile możności jednak przyzwoitą osłoną pokryte. Długości niepotrzebnych prawie nigdzie nie ma, dyalog dość żwawy, a zawsze węzeł dramatyczny dobrze zawiązany. Nie wyrównają te dzieła Fredrze, ale są tysiąc razy dramatyczniejsze nad wiele nowych komedyi, a zwłaszcza Syrokomli. Widać że autor zajęty ważniejszemi pracami, pobieżnie tylko i dla rozrywki je pisał. Nie są bez talentu kreślone, zasłużył więc aby go wspomniano w rzędzie dramatyków polskich, zwłaszcza że są sztuki, które kilkadziesiąt razy wystawiane na pierwszym teatrze narodowym, i z upodobaniem przez publiczność ówczesną przyjęte były. Zosia Przybylanka i Sumienie mogłyby być zawsze wystawiane. Syrokomla trzecią już sztukę daje na scenę. Po Karlińskim, Chatce w lesie, Flisa pono napisał. Z resztą w braku dzieł nowych dramatycznych, warto zwrócić oko na stare...... Piękne i zadziwiające stryja wyrażenie znalazłem w Czarnieckim: Nie ma język rycerski do tkliwego pienia Słów miękkich jak pieszczota, lekkich jak westchnienia — Ucieszyłem się niemi niezmiernie. Petrarka nie wyraziłby się lepiej."
6go Grudnia, długi list temi kończy wyrazy:
"Ale co najboleśniej dla mnie, Wilczata moja zdycha. Żaden Arab nie rozstawał się z swym koniem tak smutny jak ja z nią. Żal mi jej jako
Starej sługi i w szkapie przymioty bogatej,
Bo wreście, cóż ja będę znaczył bez Wilczatej?
Po Wilczatej mię znają, kiedy po obiedzie
Stare Jeneralisko na wizytę jedzie.
Po Wilczatej mię znają, kiedy z Karym w parę,
Odwożą do spowiedzi moje grzechy stare.
Wlokłem się, marząc sobie, że gdy zejdę z świata,
Aż do grobu mię moja odwiezie Wilczata,
Tak się to z losem ludzkim wiążą losy szkapie......
Dokończ, bo ja z żalu nie mogę....
A jeszcze jedno.. Znalazłem stary i nieznany wierszyk do Hencia (4), za życia jeszcze matki pisany. Spowiadam się więc tego starego grzechu:
O nie plam, dziecię moję, twej duszy tak czystej,
Wonnej jak kwiat ołtarza, a jak łza przejrzystej,
Bądź nam świtem poranku, co słońcem rozdnieje,
Niech słodkie ust twych słowo tak się zawsze leje,
Jak dźwięk fletni pasterskiej. Bądź w każdej godzinie
Gołąbkiem w pośród dzieci, aniołkiem w rodzinie.
Wprawiaj się w drobne cnoty, wprawiaj, dziecię lube,
Aby ojciec mógł w tobie swą przeglądać chlubę.
A kiedy nad poziomsze już, się wzniesiesz dziatki,
I główką twą dorośniesz aż do serca matki,
Obyś wówczas usłyszał jak radośnie bije,
Że jej duszka tak droga podług Boga żyje.
Chciałem przy końcu rozśmieszyć cię głupim wierszem, i podobno mi się udało."
Na początku roku 1859, Maryanna Chłapowska, córka państwa Chł. z Czerwonej Wsi, oświadczyła rodzicom życzenie wstąpienia do klasztoru. Drugą to oni już córkę oddawali wyłącznej służbie Bożej. Z tego powodu jenerał napisał do mnie list obszerny, w którym znajduję następujący wiersz o tych zacnych rodzicach:
Niebem ziemskie żale kojąc,
Niech się cieszą swemi losy.
Bóg ich w te dwa skrzydła strojąc,
Złatwił im polot w niebiosy.
Dwóch gołąbków hymn codzienny
Będzie o nich Bogu śpiewać,
I z dwóch gwiazd się blask promienny
Z łaską na ich czoła zlewać.
Z listu z 19 lutego 1859 r.:
"Co do zarzutów, które czynisz Czarnieckiemu, dałoby się coś jeszcze znaleść na obronę. Zresztą nie ma wielkich poematów bez wielkich błędów. Tass i Milton dowodem. Pierwszy czasy Armidy z chrześciańskim poematem zmięszał, drugi armaty przez aniołów nabijał i prochem strzelał, nim był wynaleziony. Siernieński dowodzi, że Epopei już być nie może, a łaje stryja, że jej nie zrobił. Nazywa dzieło wierszowanym żywotem bohatera, a nie zważa na zbudowaną całość, jakby ta nic nie znaczyła. Mówi o braku charakterów, choć Lubomirski i Pasek dobrze odrysowani. Zapał wściekły Beliny nie obraża mię wcale. Patrzyłem na przykłady podobne. Szał młodości unosić tak zwykł, bez rozwagi działać, śmierci szukać nawet tam gdzie niekonieczna. Żądza bohaterstwa zaślepiła młodego studenta tak dalece, że ofiarowanie mu życia mógł wziąść za wzgardę wieku i męztwa. — Widzisz jak mi się ręka trzęsie, bolałem przytem na oczy i jeszcze boleję, jak i ty boleć będziesz po czytaniu mego listu."
Nad śmiercią Zygmunta Krasińskiego bardzo jenerał cierpiał. Mimo coraz większego upadku sil, był na uroczystem żałobnem nabożeństwie, które się w marcu odbyło w Poznaniu. Na 2go kwietnia jak zwykle pojechałem do Luboni. Jenerał przedstawił mi wtedy swój projekt Towarzystwa Antipojedynkowego polecając abym, skłoniwszy jenerała Chłapowskiego i innych do zajęcia się tym przedmiotem, starał się Towarzystwo takie przywieść do skutku. Było to nad moje siły, i myślę, że nikt jeszcze nie zdołałby zwalczyć przesądów i draźliwości, któremi się utrzymują pojedynki. Zwróciłem więc zaraz jenerałowi projekt z żalem, że nie jestem zdolny mu pomódz, i bez żadnych uwag, gdyż te były niepotrzebne, skoro rzecz nie była jeszcze na czasie.
Pod dniem 12go kwietnia jenerał pisze mi w tymże przedmiocie:
"Po odjeździe twoim, zastałem na moim stoliku zwrócony mi projekt do wiadomego Towarzystwa, lecz bez żadnych uwag, rad, poprawek, bez podania nawet sposobów do zawiązania i rozkrzewiania jego. Jeżeli projekt ten nie zasługuje na twoją uwagę, czemuż mi szczerze nie wyjawisz prawdy? Jeżeli zaś zasługuje, czemu mię nie wesprzeć twoją światłą radą? Może nie miałeś dość czasu do roztrząsania przedmiotu w Luboni, raz więc jeszcze posyłam ci ten projekt. Rozważ go, choćby najdłużej trzymaj u siebie, a potem napisz otwarcie co myślisz o tem. Ja dość wagi przywiązuję do tej rzeczy, bo to będzie najlepszem dziełem, które po sobie zostawię, jeżeli się uda projekt ten w życie wprowadzić. Mam nadzieję, że wiele grzechów przez to zetrę, a w moim wieku spekulacya to bardzo przyzwoita. Im prędzej-by się Towarzystwo zawiązało, tem więcej zasługi, — im dłuższa zwłoka, tem wina cięższa. Sam zresztą niczego dokonać nie zdołam. Trzeba mi wsparcia i proszę o nie. Maż-że być tak trudno pomagać dobrej rzeczy i świętemu zamiarowi, póki tylko cień podobieństwa zostaje, że cel osiągnąć się może.... Odczytałem z uwagą kazanie Prusinowskiego, wstęp przepyszny, charakterystyka Zygmunta i ducha jego dzieł bardzo trafna i prawdziwa, myśli pięknych wiele, styl tylko niekiedy przecież kłóci się z piękną prostotą języka polskiego. Gdyby nie był tak obarczony girlandami kwiatów, możeby większe jeszcze wrażenie czynił z kazalnicy. Wielka moc jest w pomysłach, lecz ta rozpływa się w zbyt długich okresach. Tłum chce być porywanym, unoszonym lub przybitym. Jednem słowem, jest to jedno z najpiękniejszych kazań kościoła katolickiego, mimo kilku błędów, które może nie dadzą się oddzielić od zdolności i natury autora."
W 1860 r. dzień drugi kwietnia przypadał w sam wielki tydzień. Odłożono więc jenerała imieniny do 10go kwietnia. Zebrało się wiele osób. Każdy jednak był smutnym, bo czuł, że może to po raz ostatni święto jenerała obchodzi. Jenerał Chłapowski wniósł zdrowie solenizanta i przypominając mu wszystkie ważne chwile, w których się społem znajdowali, skończył życzeniem, aby i w przyszłem życiu mogli być razem, i dla tego kto tam pierwszy się dostanie, winien drugiemu kwaterę zamówić. Jenerał Morawski czule podziękował, dodając, że chyba modlitwy jego towarzysza i przyjaciela zdołają mu wyrobić przy nim miejsce w niebie.
I 2go kwietnia 1861 byłem w Luboni i jeszcze kilka dni po imieninach jenerała tam zabawiłem. Czytaliśmy dużo wierszy i o literaturze wiele rozmawiali. Wiosna już na dobre ziemię budziła. Wtedy to napisał ów piękny wiersz:
Życie się z ziemi trawką wyciska,
I w całej budzi się sile,
Z każdego pączka miłość wytryska,
Boleść usypia na chwilę.
Czemuż się życiem tej wiosny nie cucę,
Co dla wszystkich tak radośna,
Może ja, może dla tego się smucę,
Ze to ostatnia już wiosna.
Słyszę ja z gaju brzmiący śpiew słowika,
Pszczółkę co nad kwiatkiem brzęczy,
Ale mię głębiej głos dzwonu przenika,
Co gdzieś tam z wieży mi jęczy.
Przyjechawszy pod koniec października na imieniny Tadeusza, kilka dni w Luboni przesiedziałem. Jenerał nie chciał mię żadną miarą puszczać, jakby przewidywał, że to już ostatni raz widzimy się. Mówił wiele i o religii i o śmierci. Czasem tylko zajrzał w swą tekę i z dawnych wierszy co przeczytał. Z nowych, może ostatni, był następujący:
Wszystko zwiędło, trawki zbladły,
Zaległ ziemię liść opadły,
Wzmaga się pomrok wieczoru,
Zimny wietrzyk mię owiewa,
Obnażone szumią drzewa,
I puszczyk huczy po boru.
Smętna myśl się w umysł ciśnie,
Z nią raz po raz łza zabłyśnie,
Coś mnie ciągnie do stóp krzyża;
Bije z dala dzwon kościoła,
Ach rozumiem, wszystko woła,
Że i dla mnie czas się zbliża.
I przewidział. Zacna ta dusza uleciała do Boga 12go grudnia. Tak byłem chorym, że nawet na pogrzebie być nie mogłem. By ulżyć sercu, napisałem tylko nekrolog, który Dziennik jako wstępny artykuł umieścił (5). Teraz czyniąc te wyciągi z jego listów i dodając konieczne komentarze, zdaje mi się jak gdybym w jakim śnie na nowo przeżył te lat dwanaście z ukochanym jenerałem. Rzadki to był człowiek. Umysł tak wzniosły, tyle dowcipu, a przecież żył najwięcej sercem. I mnie też przez przywiązanie za nadto wynosił i przeceniał. Jego więc listy w znacznej części tyczą się tego, com mówił, com pisał, okołom czego się krzątał. Dla tego też, chcąc je dostatecznie objaśnić, musiałem tu tak często mówić o sobie samym, coby inaczej na śmieszną chełpliwość zakrawało.
Śmierć jenerała a wnet potem p. Stanisława Chłapowskiego, z którym dziwnie we wszystkiem się zgadzałem, osamotniły mię prawie zupełnie. Są obywatele równie im godni i oświeceni, ale albo nie mojego wieku, albo nie mego usposobienia. Spisując też ten rodzaj pamiętnika o Franciszku Morawskim, wciąż mi przychodziło na myśl owo zdanie: O quantum minus cum aliis versari quam tui meminisse.
--------------------
(1) Życiorys ten napisałem w kształcie pamiętnika, biorąc za, podstawę i tło listy do mnie przez Jenerała Morawskiego pisane. Właściwie też niniejsze opowiadanie jest tylko komentarzem do tych listów. Ztąd także będzie tu mowa jedynie o dwunastu latach jego ostatnich, gdyż lubo znaliśmy sie oddawna, z tych tylko lat listy od niego posiadam. Wzgląd na niektóre drażliwe okoliczności i na żyjące dotąd osoby niedozwolił wszystkiego przytoczyć. Temu przypisać należy znajdujące się tu przerwy i odstępy. — Kształt pamiętnikowy ma tę niedogodność, że kronikarz musi sam ciągle wyprowadzać siebie przed oczy czytelników, a często zbyt pochlebne i niezasłużone o sobie zdania powtarzać. Unikałem tego o ile się dało, ale całkiem uniknąć nie było możliwem, gdyż inaczej tak korespondencya jak i opowiadanie stałyby się niezrozumiałemi.
(2) Wszystkie wiersze, które w tym artykule przytaczam, są tylko takie, które nigdzie indziej dotąd drukowane nie były.
(3) W 1831 r. Mickiewicz przebywał w Kopaszewie, gdzie się znał z Konstancyą z Bojanowskich Łubieńską, później Wodpolową. Był także i u referendarza w Luboni.
(4) Wnuk jenerała.
(5) Nekrolog ten brzmiał jak następuje:
______________________________________
dla przypomnienia 148 rocznicy śmierci
generała Franciszka Dzierżykraja Morawskiego
w dniu 12.12.2009 na stronę www.klasaa.net
życiorys ten nadesłał: Leonard Dwornik
|